
.
Idą święta – nasze, polskie (podkarpacie)
.
Nie zamykaj oczu
Uwielbiam święta. Uwielbiam je, mimo że nigdy nie powiem, że mają w sobie magię. Trzeba by sprecyzować, co oznacza słowo „magia”. Święta mają dla mnie stricte wymiar religijny. Gdybym nie była chrześcijanką, nie obchodziłabym tych świąt. Nie podpinałabym się pod nie, jak w Misiu (film taki), w którym komuniści organizują kolację wigilijną ze schabem w galarecie. Bo chcą być „na topie”.
Kolacja wigilijna najpierw zawsze była u babci i dziadka. Zawsze postna. Do nich zjeżdżali się wszyscy. Tam babcia rozpalała piec kaflowy do czerwoności, tego jednego wieczoru. Tam telewizor włączało się na pięć godzin przed filmem, bo był na lampę i musiał się nagrzać. Tam na stole, co robimy do dzisiaj, układało się dwanaście cebulowych łusek posypanych solą i spisywało się ile wody w nich się zgromadziło. Wierzono, że poszczególne miesiące będą suche lub mokre i co ciekawe w większości przypadków się to sprawdzało.
Tak ze strony mojego taty czy mamy, rodzina była liczna. Ludzi zjeżdżało się sporo, dom pękał w szwach od śmiechów i gwaru. Kochałam to, mimo że niektórych ludzi nie lubiłam. Mimo, że niektórzy nie lubili mnie. Kochałam swoich kuzynów. Myślałam, że zawsze będziemy dla siebie i za sobą. Nie ma w tym myśleniu pretensji. Warunki życia zmieniają ludzi.
Wigilia – dwanaście potraw. Zawsze dwanaście. Ukrop w kuchni, bo w babcinej kuchni gotowało się na blasze, czyli ogniu. Śmiali się wszyscy z żartów, typu: kapusto, kapusto… albo, że barszcz z nieba. Nie znacie? Pierwsza gwiazdka, prezentów nie było, wprowadzono je później, co nie spotkało się z aprobatą wszystkich. Wigilia to choinka, przywożona przez kuzynów. Niestety oni już nie żyją. To gałęzie z szyszkami zamiast kwiatów dla nas, dziewczyn. Wspaniały zapach w pokoju, olejki eteryczne i te sprawy.
Moja babcia była gorącą kobietą, zawsze jej było ciepło. Mróz minus 20 stopni a ta w koszulce i z podwiniętymi rękawami do stajni pędziła, żeby wydoić krowy. Żadnej czapki czy kurtki, przecież tylko na chwilę. Opłatek, życzenia, karp w panierce i niemiłosiernie tłusty, ale równocześnie przepyszny. Babcia podchodziła bardzo poważnie do kolacji wigilijnej, zresztą do wszystkiego bardzo poważnie podchodziła. Później moja mama tak samo poważnie. Ja już mniej poważnie, może nawet za mało poważnie.
Fascynuje mnie do dzisiaj to jak wiele jest różnych zwyczajów dotyczących samej Wigilii, zwyczajów w naszych domach, mimo że domy oddalone są od siebie naprawdę niewiele. U moich dziadków był i siłą rzeczy u nas jest barszcz czerwony z uszkami. U mojej teściowej barszcz grzybowy (przepyszny) u jeszcze kogoś innego gołąbki z ziemniakami. A to wszystko jedna okolica. Zwyczaje jeśli chodzi o jedzenie przeróżne. Dodawało się i dodaje kolejne dania do tych dwunastu potraw. Co prawda zachowuje się jeden rys, ale jeśli ktoś nie lubi karpia, to zaserwuje inną rybę, w inny sposób robioną. Mówi się, że tradycja jest nudna i sztywna. Tymczasem tradycję, kiedyś oni, dzisiaj my tworzymy. Każde pokolenie dodaje coś od siebie i to jest, według mnie, wspaniałe. U nas menu wigilijne jest typowo postne, nawet pierogi z kapustą są bez tłuszczu a farsz bez mięsa. A mawiało się, kiedyś że kapusta lubi tłuszcz i że się kapusty nigdy nie przetłuści, bo ona ten tłuszcz wchłonie. Tak mawiano. Ja tam nie bardzo w to wierzyłam, zwykle się odchudzałam, dlatego do takiej gadki podchodziłam z nieufnością, ale taką gadkę słyszałam od babci jak i od mamy. One były święcie przekonane o swojej racji.
Na kolacji wigilijnej podajemy najpierw najpierw barszcz czerwony z uszkami. Później idą ziemniaki, fasole, kasze, pierogi i ryba plus chleb. Kapusta chuda z grzybami też jest, oddzielnie, mimo że taka sama jest w pierogach. Jednak kapucha dla ludzi wsi była jednym z ważniejszych pokarmów. No i kompot z suszonych owoców. Po kolacji wjeżdżają ciasta. Herbata, czasem wino.
Jakie ciasta?
Szarlotka, wspaniała i jestem z niej dumna. Siostra piecze jeszcze lepsze słodkości, pierniki piernikowe i pierniki zdobione na choinkę, sernik, jej męża umiejętność. A wszystko się zaczyna od przyniesienia sianka pod obrus. Gospodarz wchodzi do domu i chwali Boga, po czym wkłada sianko pod obrus.
Przyjeżdżamy do mojego domu rodzinnego rano, około ósmej i zaczynamy lepić pierogi. Lubię mówić maluchy, ale to już nie maluchy. Młodzież w tym pomaga z roku na rok sprawniej. Rozmawiamy wtedy sporo, „maluchy” czasem mówią o sytuacjach, których nie rozumieją. A które wydarzyły się w ich życiu na przykład szkolnym.
Dla mnie święta, emocjonalnie były zawsze ważne, ale nie wiem jakie są dla rodzinnej młodzieży. Mam wrażenie, że również są istotne, ale należy pamiętać, że każde kolejne pokolenie jest nieco inne.
Zwraca uwagę na inne sprawy i to nie oznacza, że na gorsze, chociaż nie zawsze są lepsze.
Nie lubię słowa: „magia” związanego ze Świętami Bożego Narodzenia. Magia to czary mary. Dobrze…wiem, magia może również znaczyć coś innego, ale dla mnie znaczy akurat czary mary. Narodziny dziecka są cudem, a narodziny dziecka, które jest Zbawicielem, są takim samym cudem. Bo sam akt narodzin jest cudem. I oto rodzi się dziecko, które ma zbawić świat. Rodzi się w ubóstwie, nie w rodzinie królewskiej, nie pośród celebrytów, tylko pośród biednych. Rodzi się, mimo że jego rodzicom nie udało się znaleźć dla siebie „hotelu”. Piszę w cudzysłowie, gdyż używam współczesnego nazewnictwa.
Z dzieciństwa pamiętam, ale to już się odbywało w tygodniu między świątecznym, nie tyle szopki, ale kolędników takich fest. Mężczyzn dorosłych, którzy robili przedstawienie. Bałam się „kłapy”, taki kłapiący stwór z czerwonym językiem, bałam się go bardziej niż diabła. Kiedy byłam nastolatką kolędnicy niepostrzeżenie zjedli cały sernik, co tylko wyciągnięty z piekarnika, bo stał w przedpokoju. A mnie natarli sadzą. W ostatniej chwili zwiałam do łazienki, ale diabeł nie odpuszczał. Nikt mnie nie ratował, tylko wszyscy się śmiali. Bo na wsi to było w dobrym tonie, jeśli dziewczynę wysmarowali sadzą, oznaczało to, że się podoba, ale tak naprawdę oznaczało, że w grupie kolędników byli jej koledzy, którzy dołożyli wszelkich starań, żeby się nie mogła umyć przez najbliższe trzy dni. Sadza jest tłusta i trudno się zmywa.
Święta miały powagę, ale i radość. W Boże Narodzenie nie gotowało się obiadu. Jedzono to co zostało z kolacji wigilijnej. Nie odwiedzało się też nikogo, było się z rodziną. W Wigilię wszyscy szli na Pasterkę, po Pasterce chłopcy (nastolatki) robili na wsi psikusy typu, że potrafili ściągnąć bramę i wynieść na drugą wieś. Czasem te psikusy przestawały być śmieszne. Ale z psikusami tak jest, że granica między żartem a przykrością jest bardzo wąska. No, bo szukaj bramy w mroźny Bożonarodzeniowy poranek. Ale to wynikało ze zwyczajów wiele wcześniejszych. Jak to sąsiad sąsiadowi wóz na dach wepchnął albo jeden drugiemu okna przemalował na brzydki kolor, albo pięknego konia w stajni podmienił na szkapinę. Wieś się świętami bawiła. Czasem złośliwie, ale się bawiła. Z biegiem czasu bramę się przyspawało i ściągnąć się nie dała już.
Talerz dla przybysza był święty, do dzisiaj jest i gdyby przybysz faktycznie przybył to by został na kolację zaproszony. Ten talerz również nabrał innego znaczenia samoistnie, stawiano go z myślą o bliskich zmarłych, trochę jak Dziady, ale w Wigilię najwięcej myślano o tych co odeszli. Moi dziadkowie stracili dwóch synów, będących w wieku dziecięcym. Wówczas nie potrafiono leczyć pewnych chorób, a najstarszy syn, którego imię nosi mój tato, zachorował na nerki i miał ograniczoną ilość płynów, które mógł przyjąć. Wszyscy sąsiedzi byli poinformowani, aby mu nie dawać wody do picia, bo w domu wodę miał tylko ilość ograniczoną. A on chodził po wsi i prosił. Sześciolatek. Aż ściska w gardle na samo wyobrażenie. O wodę prosił. Ciągle go suszyło. Ale organizm nie był w stanie nadmiaru wody przerobić.
Na Pasterce zasypialiśmy, oczy same się zamykały mimo trąb orkiestry. Pewnego razu kuzyn mi poradził, żebym gryzła swoje palce, to nie zasnę. Co on też wymyślił?! Musiałabym je odgryźć, żeby ta metoda poskutkowała. Ale i tak było fajnie. W jedną i druga stronę szliśmy, a zima była prawdziwa, zaspy i mróz. Wszyscy szli. Całe grupy znajomych i nieznajomych o jednej godzinie, a odległość do pokonania była spora. W kościele ścisk jak w konserwie. W sumie to dobrze, bo jeśli komuś się zasnęło to się nie przewrócił, tylko inni go nawet niechcący przytrzymali.
Moi dziadkowie opowiadali, że w czasie świątecznym do znajomych w odwiedziny jeździli saniami. Pamiętam jeszcze te sanie. Piękne były. Bawiliśmy się w nich. Ale wtedy, kiedy nimi jeżdżono nie było jeszcze asfaltu na drogach, kiedy się pojawił to już sanie łatwo nie miały.
Choinka. U nas żywa. Ciastka na nią pieczone, różne, nie zawsze pierniki i mnóstwo cukierków zwłaszcza czekoladowych. Mało bombek, nie dokupujemy. Jednego roku obwiesiliśmy drzewko małymi, żywymi jabłuszkami. Na szczęście. W tym roku obwiesimy szyszkami, które żarliwie nam produkuje Panderoza. W sensie, że sosna.
Boże Narodzenie ma w sobie – w moim odczuciu – spokój i słońce niedzieli. Ja je tak widzę nawet jeśli tego słońca nie ma. Tego dnia każdy miał dla siebie czas. Nie było obowiązków poza mszą świętą, później można było leżeć na kanapie i czytać książkę albo oglądać western, chociaż wtedy bez kanapy, ale na fotelu. Pójść z pasami, ale w zaspy nikomu się nie chciało, nawet psom. Bo u nas nie było i nie ma odśnieżonych parkowych uliczek czy alejek, z psami idzie się w pola! A w polach…kiedy zima, to zima. Wiatr „duje” i śniegiem „wali”.
Były święta smutne, święta pogrążone w żałobie, święta bez apetytu i bez ochoty do śpiewania kolęd. Święta, podczas których łzy wisiały na rzęsach i ściskały gardło. Były takie święta. Ze szklącymi się oczami i drgającą wargą, z życzeniami nad opłatkiem mówionymi łamiącym się głosem. Takie jest życie.
Moi dziadkowie nad stołem wigilijnym mawiali: podziękujmy Bogu, że kolejny raz tego wigilijnego wieczoru spotkaliśmy się, że nikogo nie zabrakło. Jednak z biegiem czasu zaczynało brakować coraz więcej osób, ludzie odchodzili. Bo człowiek jest śmiertelny. Ale rodzili się też nowi, wnosząc do rodziny radość przeogromną. Z pierwszym maluchem miałam termin na 25 grudnia. Przerażała mnie ta data i los, który dzieciątko może ze sobą przynieść. Bo to taka data niejako symboliczna, co jest oczywiście bzdurnym myśleniem, bo dzieci rodzą się każdego dnia i nie ma co zabobonów siać. Mickiewicz podobno urodził się 25 albo 24, „jego” Maryla 24 grudnia tyle, że rocznikowo później niż Adam. Czytałam, kiedyś o tym, że urodzili się jednego dnia świątecznego, ale takie informacje traktuje się z przymrużeniem oka, bo tak naprawdę nie wiemy jak było tak na sto procent. Jednak jeśli byłaby to prawda, to aż ciarki przechodzą po plecach, bo ja nie spotkałam w swoim życiu osoby urodzonej 16 kwietnia, chociaż znam ludzi sporo. A jeśli oni by się urodzili 24 albo 25, to tak jakby byli sobie przeznaczeni. Takie skojarzenie się rodzi, chociaż może na wyrost.
Od kiedy pamiętam w pierogach ruskich zawsze były ukryte niespodzianki, które miały wróżyć pomyślność. Typu: cukier, sól, pieprz, pieniążek. Z biegiem czasu z siostrą zrezygnowałyśmy z soli, a dołożyłyśmy inne produkty: daktyle, migdały i zmyśliłyśmy do nich znaczenia tak, aby każdy przekrojony widelcem „los” był pozytywny. Bo, co przykrego, jak ma przyjść to przyjdzie, ale nie ma po co na to czekać. Lepiej nastawić się na słodki rok.
Święta mają dla mnie przede wszystkim wymiar religijny a zabawy z wróżbami to rodzaj artefaktu, który po prostu kultywujemy, nie wierząc, że się spełniają, chociaż pamiętam taką sytuację, którą można uznać za anegdotę podczas, której wyjadłyśmy (siostra i ja) wszystkie pierogi w poszukiwaniu pieroga z cukrem, bo nikt go nie dostał. To już w kuchni żeśmy buszowały. Miałyśmy wtedy po dwadzieścia lat i o mało wtedy żeśmy nie pękły, a pieroga nie znalazłyśmy. Pewnie się rozgotował.
Wesołych Świąt!
Agnieszka Czachor
Ciepłe wspomnienia świąteczne. No z tymi żartami to nie wiem jak im się chciało jeszcze, po pracy, po dojeniu, rąbaniu drewna iść do kogoś i ściągać bramę. Mnie po całym dniu biegania po zagrodzie to nawet z fotela nie chce się wstać.
U nas w domu piekło się pierniki na choinkę, nie było czekoladek, czasami cukierki, ale rzadko.
Widocznie byli ludźmi silniejszymi niż współcześni 🙂