Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)
– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.
– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

Rozdział trzeci – część piąta
.
Poniedziałek, 16 listopada, godzina 9.00. Karczma Łotosza

To nie był przypadek, że o tej porze hrabia Aleksander Jedliczyński siedział na sfatygowanych schodach liliowego, obdrapanego budynku i palił papierosa. Nie było nim także to, że niecierpliwie tupał stopą obutą w wykwintny, lakierowany trzewik, ani to, iż co chwilę zerkał na piękny, srebrny zegarek. Mimo irytacji cierpliwie wydobywał go z wewnętrznej kieszeni granatowego surduta i gapił się na dużą nieruchomą wskazówkę, chcąc z niej wywróżyć przyszłość.
Poranek był przesiąknięty wilgocią, dlatego miał mokre włosy i ubranie. Była to ta sama chwila, gdy we wsi Bławatne słońce zaczynało wygrywać z mgłą, a dzielna szóstka mężczyzn ruszyła do lasu. Tutaj, gdzie siedział, było ponuro i mokro. Za jego plecami rzeka z łoskotem uderzała o kamienie. Nabierała rozpędu na niewielkim wzniesieniu i pruła potężnym nurtem ku wsi, mijając hrabiego z prawej strony. Szeroka na pięć metrów. Znał ją, wiedział, że za milę rozrośnie się do dziesięciu. Rzucił peta w jej odmęty. Miał tylko jedną sprawę do załatwienia. Nim się potworzą posterunki i zapanuje nowy, niepodległy ład, musiał odzyskać to, co przez Strojenia stracił. A potem zamierzał zapaść się pod ziemię. Sama sprawa go nie martwiła. Niepokoiło go wrażenie, że ktoś za nim szedł. Przemykał między drzewami i obserwował każdy krok. W licha nie wierzył, czarta się nie bał. Dlatego był pewien, że jego ogon to człowiek.
Przybytek, do którego należały schody, wyglądał jak muchomor pośród prawdziwków. Liliowobrunatny wyróżniał się brzydotą i jaskrawością. Jakby chciał przekrzyczeć hałas rzeki, by zwrócić na siebie uwagę. Dzierżawca tego budynku zerknął przez brudne okno w momencie, gdy hrabia rzucił do rzeki peta i sięgnął po kolejnego papierosa. Siedział plecami do okna. Barczysty. Dobrze odżywiony jak knur jesienią. Ileż siły w takim ciele.
– Do diabła! – Przelał siwuchę i zaczął ustami spijać ją z baru.
Chłopi od stolika brydżowego zabili brawo. Usłyszał gwizdy. Nie pytał, kim byli ani czym się trudnili. Czuł w kościach, kiedy tylko stanęli w progu, że to inna liga niż wieśniacy. Ogorzałe gęby i mroczne spojrzenia mówiły same za siebie. Nie zaglądał im pod kapoty, ale dałby sobie głowę uciąć, że każdy pod nią miał fuzję, albo przynajmniej rewolwer. Na pewno znali hrabiego, bo gdy godzinę po nich wszedł do izby, wymielili z nim spojrzenia, ale takie spojrzenia, co to z nikim wymieniać by nie chciał. Przez ułamek sekundy poczuł się lekki jak motylek i szczęśliwy, że nic o nich nie wiedział. Choć już widział podobnych, może tych samych.
Na samo wspomnienie skóra mu ścierpła na grubym karku po raz kolejny. Wtedy, kiedy ich zobaczył z hrabią, postanowił go opuścić. To wtedy złamał obietnicę daną jego żonie, która miękkim, niewieścim sercem przeczuwała, że chmury zebrane nad głową jej męża robią się coraz czarniejsze i nie jest ludzką mocą ich rozgonić. Obiecał, że będzie go bronił i dbał o niego, bo nawet podczas najczarniejszej godziny, a może właśnie wtedy, każdemu potrzebny jest ktoś, komu może zaufać. Jednak, kiedy Łotosz pojął, że jego pan zmierzał wprost do piekła, co oznaczało, że złamał tym razem swoją obietnicę daną właśnie temu, który był mu wierny jak pies – poczuł się zwolniony ze słowa danego pani hrabinie.
Od tamtego mroźnego wieczoru w Wilnie widzieli się ze trzy razy. Jedliczyński ani razu nie upomniał się o pieniądze, które według prawa Łotosz powinien mu płacić za dzierżawę tego przybytku. Hrabia wchodził do izby bez słowa, pił, płacił, zamawiał dziewczynę, potem spał i tak przez miesiąc, a potem znikał. Tym razem było inaczej.
– Drzazgę sobie wbijesz! – Wanda rzuciła mu szmatę.
Dziewczyny usadzone przy barze zachichotały.
– Zgłupiała?! – Strącił płótno na ziemię. – Tyle dobra do ustępu? – Kantem dłoni z czułością zgarnął pozostałą wódkę do szklanki, razem z całą nadprodukcją kurzu i… kurzu. W szkle wyglądała już mniej ponętnie niż na blacie, ale pewnie przez to, że szklanka była brudna. Wanda się wzdrygnęła. Miała zasadę, że wódkę piła zawsze czystą. Odwróciła się plecami do Łotosza, któremu zatopiony w cieczy pył księżycowy nie przeszkodził, aby ją opróżnić.
– Chyba się niecierpliwi. – Wzrokiem wskazała okno, w którym doskonale było widać Jedliczyńskiego. – Czego on może chcieć?
– Nie interesuj się! – Spojrzał na nią wilkiem. Daj babie ogarek, to ci diabła podrzuci. Albo na odwrót, zawsze się w tym gubił. – On niegłupi, choć z piekła rodem. Doskonale znam jego haniebne dziedzictwo.
Wanda zachichotała. Miała rude, wijące się po kanciastych ramionach włosy. Wiedziała, co go złościło. Ano to, że miała słabość do hrabiego. Lubiła mężczyzn, a hrabia lubił kobiety, choć bez afektu.
– Powiadam, nie interesuj się – powiedział ostro.
Spojrzała na niego zdziwiona, jednak się nie odezwała. Bardzo lubiła Łotosza. Wiedziała, że jego przezwisko pochodziło od łatania. Zawsze łatał i łata dziury. Te w ubraniach, jak i życiowe. Głowa pełna pomysłów. Kto jego miał za kamrata, ten mógł być pewien, że nie zginie. Musiał to wiedzieć i hrabia, choć taki mrukliwy.
Hrabia rozbudzał w niej żar, który tylko on sam potrafił ugasić. Do tego wspaniale płacił, zawsze z napiwkiem. Przyjemność połączona z zarobkiem to był prawdziwy luksus nawet w jej fachu. Być może ten żar, który budził jej lędźwie z martwoty, uzależniony był od statusu hrabiego, od sfery, z której pochodził, i od tej siarki, której smród wokół siebie roztaczał. Sama nie wiedziała już, czy było to złudzenie, czy jej reakcja na opowieści Łotosza, ale tę siarkę za każdym razem czuła. Nigdy nie rozmawiali. Nawet jej nie rozbierał. Wpychał ją do pokoju, rzucał na pełne sprężyn łóżko, zadzierał jej sukienkę pod samą brodę, darł pończochy i w nią wchodził. Rytmicznie, pewnie, jakby miał kompas, który potrafił doprowadzić ich obydwoje do celu. Potem wstawał, zostawiał pieniądze i żegnał się klepnięciem w udo. Jej ciało jeszcze drżało, kiedy wychodził. Potrzebowała dłuższej chwili, aby doprowadzić się do porządku. Nie śpieszyła się z zejściem na dół, bo przyjąć kolejnego mężczyznę tuż po hrabim było, jak zjeść gorzki lek tuż po przełknięciu kostki cukru.
Poniedziałek był ponury. Ciężkie chmury wraz z mgłą przysiadły nad rzeką. W pomieszczeniu było ciemno, ale za jasno by zapalić lampę. Znarowiona rzeka pędziła koło budynku. Była tak rozpędzona, że jej łoskot słyszeli wszyscy na piętrze. Jakby pomyliła pory roku, jakby to był czas wiosenny, gdy roztopy dodawały jej wigoru.
– Banda nie przebacza – powiedział Łotosz jakby do siebie – i bandzie przebaczyć nie wolno. – Nakrył szmatą rewolwer pod barem. – Chcesz opowieści o nim? – Wskazał sylwetkę za oknem. – Ale niewiele ci powiem. – Potarł dłonią czoło. – To tak jak słuchać o diable na kazaniu w kościele. Na każdym kroku przypominają ci, że on istnieje, ale tylko tyle. Nie dowiesz się jaki jest, jak wygląda i kim jest. Tutaj to samo. Wiesz tylko to, co widzisz. Choć czasem to i wzrok potrafi płatać figle.
Wanda nie dała za wygraną. Poderwała się ze stołka, wbiegła za bar i stając na palcach, sięgnęła po butelkę siwuchy. Odkorkowała zębami i błyskawicznie wypełniła dwa brudne szkła. Jedną ze szklanek wsadziła w dłoń barmana.
Cóż miała z życia poza opowieściami. Tylko one ją czarowały. Nasłuchała się ich tutaj, jak nigdzie. Czasem wydawały się snami na jawie. Budząc się w środku nocy, drżała z zimna i słysząc popiskiwanie myszy pod łóżkiem, zastanawiała się, czy to jej sny, czy krążące po świecie opowieści, które przez nozdrza razem z powietrzem wpełzły do jej głowy i zarażały głodem krew tłukącą się w skroniach – ciągłym głodem kolejnej, nowej historii. Były pokarmem wyobraźni, która ogrzewała jej chudziutkie wnętrze. Kolekcjonowała je, wierząc, że są jej siłą i parawanem przed światem.
Nie znała smaku cukru ani słoniny, nim nie spotkała Łotosza. Wódkę znała od razu. Do pewnego czasu myślała, że czysta woda to to samo, co wódka. Dostawali kromkę chleba i kieliszek wódki dla siły i po to jeszcze, aby nie czuli zimna, gdy biegali boso po wileńskich ośnieżonych uliczkach. Odzież była droższa niż wódka. Miała kilka lat, nie wie, ile dokładnie, kiedy jeden z koników Erazma – gdy uciekała z obwarzankiem pochwyconym z koszyka przekupki – złapał ją pod pachę i wierzgającą zaniósł do jego domu. Erazm, szanowany mieszczanin o szerokich kontaktach towarzyskich, prowadził dom, w którym bezdomne dzieciaki uczyły się złodziejstwa.
– Kocham opowieści – szepnęła, patrząc Łotoszowi w oczy niczym oddany szczeniak.
Ściemniło się jeszcze bardziej, jak przed burzą. Od brydżowego stolika posypały się przekleństwa. Dziewczyny zbite w kącie tuż przy barze iskały jedna drugiej wszy. Ich szale o jaskrawych kolorach i tandetna biżuteria tylko w półmroku i w oparach wódki mogły kogokolwiek zauroczyć.
Wanda poznała Łotosza tuż przed wojną, kiedy jej ciało zaczęło przypominać ciało kobiety, a Erazm oznajmił pewnego poranka, że nie ma czego więcej u niego szukać, bo jest za duża i zbyt powolna jak na złodzieja. Znowu znalazła się na ulicy. To był listopadowy, zamglony poranek, kiedy siedząc na schodach przypadkowego kościoła, zasnęła. Poczuła potrząsanie za ramię i wtedy go zobaczyła. Między snem a jawą, niepewna czy jeszcze śpi, czy już nie. Powiedział do niej, że przydałby mu się tam, dokąd jedzie, ktoś taki jak ona i dał jej cukierka. Cóż to był za smak! Kiedy rozwinęła papierek zapachniało tak wspaniale, że poczuła łaskotanie w dole brzucha. Woń przepiękna, ale nie potrafiła wtedy nazwać tego zapachu, dzisiaj już wie, że tak pachnie czekolada. Smak doprowadził ją niemalże do ekstazy. Tak! Tak, tak! Pójdzie choćby na koniec świata za tym człowiekiem, który ma takie pyszności. I poszła.
Nigdy jej nie uderzył. Nie potrafił. Kiedy patrzył w jej brązowe oczy błyszczące drobinkami złota, coś się w nim budziło. Jakaś tkliwość, może współczucie, a może podziw, że nigdy nie narzekała. Nie skomlała, nie złorzeczyła. Stała obok niego – jak cień, jak Anioł Stróż, w którego nie wierzył. Była wdzięczna, że jest ktoś, kto się o nią upomni i to jej wystarczało do szczęścia.
– Opowiedz – poprosiła – opowiedz o tych babach, co wory z bławatnymi nosiły.
– Oj, kobity to były jak tury – uśmiechnął się. – Nie to, co ty, chuchro jak skrzydełko kurczaka.
Wpatrzyła się w niego z rozmarzeniem. Ułożyła skrzyżowane ręce na barze, a na nich swoją jajowatą główkę i nie spuszczając oczu z Łotosza, poruszała bezgłośnie ustami, jakby uczyła się jego słów na pamięć.
– Jak odlane z cementu, mawiał Piasecki. Choćby się chciało, a chciało się, nigdzie nie uszczypniesz. Palcami nie uchwycisz, bo mięśnie jak kamienie. Prztyka w dupę dasz, możesz palca złamać, bo to jakbyś w topór pstrykał, aż iskry szły. Wielkie, posażne z przodu, rumiane, a silne, że niech Pan Bóg broni dostać się pod ich dłonie. Warkocze grube, spojrzenia śmiałe, krok chybotliwy, rozkołysane biodra, które każdego oko zahaczały, ech, zahaczały. – Upił kilka łyków ze szklanki.
– A nie ciężko im tak po nocy?
– E! – roześmiał się, pokraśniał, oczy się mu zaszkliły. – Takich drugich nie ma na świecie, to były i są baby do tańca i do różańca, ale tutaj u nas nie ma takich. One pod Mińskiem, hen, hen. U nas bida, to skąd by miały mieć krzepę. – Znowu łyknął. – Taka potrafi na raz zjeść jajecznicę z trzydziestu jaj!
Wanda przycisnęła dłonie do ust.
– Z trzydziestu? – pisnęła uradowana.
– Z trzydziestu. – Pokiwał głową. – Kręcił się człowiek po świecie, to i widział niejedno. Z trzydziestu jaj, powiadam ci. – Umilkł, zapatrzył się przed siebie.
– A nie bały się obieżdżyków?
– Ha! – ożywił się – to oni się ich bali i uciekali z granicy. Kiedy szły, to ziemia drżała. Konie się płoszyły. Księżyc za chmury się chował. Kto by takiej na drodze stanął, chyba jaki wariat jeno.
– Ach, ach! – Klasnęła w dłonie.
Łotosz zerknął przez okno i ścierpł. Coś dostrzegł między drzewami. Może to zwidy tylko albo licho jakie zmysły zaczynało mieszać. Jednak pobladł. Z pośpiechem dolał sobie wódki, sporo rozchlapał, ale zlekceważył, porwał drugą szklankę, napełnił i ruszył do drzwi. Mrugnął uspokajająco do dziewczyny. Widział, że chciała coś powiedzieć, że palce prawej dłoni zacisnęła na lewej. Bezwiednie poruszyła ustami, jak dziecko, któremu słowa utknęły w gardle.
Łotosz kopniakiem otworzył drzwi i wyskoczył na podest prowadzący do schodów. Usiadł koło hrabiego, podał mu szklankę.
– Coś za mną lezie – powiedział hrabia, wypuszczając dym spomiędzy zębów. Nie popatrzył na Łotosza.
– Tak i mnie się zdaje, alem niepewny co to.
– Ja wiem co. – Pociągnął wielki łyk. – Pojedź ze mną. Opłaci ci się. – Spojrzał Łotoszowi w oczy, ale nie dostrzegł w nich tego człowieka, którego znał. Zobaczył za to zmęczoną, zoraną zmarszczkami twarz, która nie wyrażała już dawnego przywiązania. Pokiwał i roześmiał się szyderczo. – Rozumiem, zależy ci.
– Kto to może być?
– Myślałem, że załatwiłem tamtą sprawę. – Wychylił zawartość szklanki. – Dolej!
Był rok tysiąc dziewięćset jedenasty, gdy wyruszyli do Wilna. Porzucili wtedy panią, panienkę i grób drugiej panienki. Może to przez ten grób, a może nie. Zostawili piękną stajnię i wspaniały dwór. Wystarczyło jedno spojrzenie Jedliczyńskiego i Łotosz był gotowy do podróży. Wyruszyli w poniedziałek zaraz po Nowym Roku. Ciemno było, że oko wykol. Gdyby nie śnieg, nie widzieliby własnej ręki. Chrzęścił pod kopytami. Mróz właził w człowieka jak wiatr pomiędzy kosmyki lnianowłosych dziewek. Wyruszyli do Wilna i to legalnie, co Łotosza przerażało bardziej, niż jakby mieli napaść na bank. Legalnie znaczyło pół na pół.
Gdzie to tak, biadolił w myślach, na odstrzał się wystawiać. I tak zwyczajnie jak normalny ziemianin sobie jechać traktem pocztowym, jakby to przejażdżka była turystyczna. Jednak jechał, ze ściśniętym żołądkiem, ale jechał cierpliwie, tłukło go na koniu, bo nie lubił. Miał w życiu jedną klacz, tę jedyną, gdy jej brakło na żadnym innym koniu nie było mu już wygodnie. Zatem cierpiał, a hrabia milczał, jak to on. W niebo popatrywał, czasem zagwizdał i nie denerwował się ani przez chwilę. Pod Wilnem stary łachmyta nie wymienił im koni. Ileż to zawziętości w ludziach. Daj takiemu kawałeczek władzy nad innymi i już rozporządza, jak mu się widzi, według własnego uznania i humoru. Tak po prawdzie, to wymienić chciał, ale to, co u niego stało w stajni, to o pomstę do nieba wołało. Choć Łotosz niereligijny, to by wołał, gdyby Jedliczyński go fuknięciem do porządku nie przyprowadził, a tym samym od furii odwiódł.
Zima tamtego roku była. Jak to zima… Zaspy i mróz. Ciężko się jechało, jak wołami.
– Ktoś nas wtedy śledził. – Łotosz wręczył hrabiemu kolejną szklankę. – Pamiętasz, panie?
– E! To my jeden raz do Wilna jechali?
– Jeden! Jedyny takiej tęgiej zimy. Potem mi pan hrabia w gazecie pokazał, że Nigar zamarzł! – Zdenerwował się.
– Niagara, o wodospad chodziło. – Rozdeptał ślimaka. Roztarł go na miazgę, potem dokładnie podeszwę wyczyścił o schodek.
Dużo się tych bezdomnych ślimaków na schodach pałętało. Jakby tutaj był ich dom.
– Przecież mówię! – Kiedy Łotosz podnosił głos, zaczynał piszczeć, wiedział, że robiło to złe wrażenie, ale czasem musiał. No musiał! I już. Ten mus nadszedł dzisiaj. – Ktoś nas wtedy śledził.
– Nie opowiadaj bzdur – powiedział hrabia. Jego twarz przypominała kamienny odlew. Nawet powieka mu nie drgnęła.
– Ktoś nas śledził… – zawiesił głos Łotosz, ale hrabia nie zareagował. – A potem przestał. – Łyknął wódki. – Nim my do Warszawy dojechali, mało my życia nie stracili. Jak można takie coś zapomnieć! A ten, co śledził, i to w taką pogodę, to musiał coś osobistego do nas dźwigać w sercu, bo byle komisarz tak by się nie narażał. – Znowu mu milczenie odpowiedziało. – Ponad dwa tygodnie drogi, bo galopem ani rusz. Karczmy zapchlone, oberże zamknięte, a jak my w wozowni spali? Jakże to można zapomnieć!
– Może to ciebie śledził?
– Mnie?! – Łotosz mało języka nie połknął. – Za co mnie? Chyba jedynie Anioł Stróż mógłby się za mną przez te zaspy przedzierać.
– Albo komornik.
– Co to to nie! Komornik, też mi coś! Komornik to nie w tę stronę by szedł. Wszystko, co brzydkie, zostało w Krakowie. Komornik też.
– Żonę mu zbałamuciłeś, jużeś zapomniał? – Hrabia wypuścił dym, a kolejny już niedopałek wrzucił do rzeki. – A to osobista zadra, nie ma co. Aleś głupi, tyle kobiet po drodze, a tyś do komornikowej poszedł. Głupiś! – Zrobił ruch, jakby chciał się podnieść.
Łotosz złapał go za rękaw i nieopatrznie nogą strącił swoją szklankę, która stała obok. Rozprysła się na kamieniach w drobny mak.
– Ręce precz! – Hrabia wyszarpnął rękaw z palców sługi.
– Panie, tę zimę musisz sobie przypomnieć – powiedział cicho Łotosz, ale tak dziwnie, z takim wyrazem twarzy, że Jedliczyński zaniechał powstania, tyle że odepchnął od siebie jego ręce. – Wjechaliśmy do Wilna w samo południe. Mróz przytykał oddech, konie ledwo szły. Milczałeś. Ja też, bo trudno było mówić. Konie robiły bokami, parowały na mrozie, jak gotujące się ziemniaki. Akurat był targ. Pełno okutanych w szmaty ludzi siedzących na saniach i z tobołkami. Nikt na nas nie zwrócił uwagi, gdy wjechaliśmy w Wilczą Łapę.
Hrabia głośno wciągnął powietrze.
– A jednak – pokiwał Łotosz – tak mnie się potem przedstawiało, kiedym to rozpamiętywał, że jednak ktoś zauważył. – Zapalił. – Był ponury dzień. Ani promyka słońca. Wszystkim para latała wokół głów. Choć tłoczno było, to dziwnie cicho. Nie pytałem, ale czułem, że jedziemy na Nowogródzką. Byłem zły. Jechaliśmy stępem. Ale moja złość coraz większa się stawała. Bo, panie! Obiecałeś. Obiecałeś, że z tymi szumowinami my nigdy nic.
– I dotrzymałem słowa.
– Jakie dotrzymałem?
– Ty z nimi nic nie miałeś i nie masz do czynienia.
– Jakie nie mam?! – zapiszczał. – A kto na górze siedzi i w karty rżnie?
– Inaczej się nie dało – powiedział Jedliczyński i wypił wódkę. – Kiedy odejdziemy, zwijaj majdan. Rozpuść dziewczyny.
– Wszedłeś panie do ich speluny i wyszedłeś z tymi drabami, znikliście na cały dzień, a kiedy już prawie palcami u stóp nie ruszałem, nadeszliście od ulicy Rozbrat. Nieśliście go.
– Rudą umieść u księdza, może się czego nauczy, spokojnie – uśmiechnął się krzywo – więcej mnie nie zobaczycie. Radzę tylko. Dobrym byłeś sługą. Nie jedziesz ze mną?
– Kto śledzi, skoro tamtego nieśliście?
– Nie tego nieśliśmy, co trzeba było – odrzekł hrabia – pomyliliśmy się.
Zapadła cisza. Ale nie taka zwykła cisza, a cisza ciężka. Przepełniona słowami, których nie sposób było wypowiedzieć. Cisza, podczas której oddychali z wysiłkiem.
– Przychodzi tutaj czasem taki niedojda – Łotosz niby zmienił temat – zająca podrzuci, grzybów koszyk czy jajek kilka. Za to nie chce nigdy pieniędzy, tylko naboje, więc mu daję – powiedział to takim tonem, że kwiatki by zwiędły, gdyby jeszcze kwitły.
Hrabia drgnął, sam też już płacił nabojem na początku wojny.
– Kiedy ostatni raz był? – zapytał.
– Zdaje się, że przed niedzielą.
– Co przyniósł?
– Kamienie.
– Kamienie?
– Nie chciał zapłaty. Mówił wadliwie, trudno go było zrozumieć.
Łotosz przypuszczał, że to ten chłopiec śledził hrabiego. Przypuszczał coś jeszcze. Uważał, że ten dziwny chłopiec chciał hrabiemu zrobić krzywdę. Hrabia myślał co innego – uważał, że to jeden z Trihozów za nim podążał. Żaden się ze swoim pomysłem nie zdradził.
Ogólnie Łotosz jako służący i towarzysz hrabiego był osobą bardzo ciekawą nawet dla zwykłego przechodnia. Miał ciężką, krępą budowę ciała, nazywaną przysadzistą, okrągłą, nalaną twarz z niewielkimi, ruchliwymi oczkami, z których zazwyczaj wyzierała niepewność, w chwilach kryzysu przeistaczająca się w zawziętość i ośli upór. Wtedy ruchy Łotosza, zazwyczaj niezdarne, zamieniały się w precyzyjne i szybkie, a kiedy trzeba było dobyć rewolweru lub obić komuś gębę, zachowywał się jak arcymistrz. Zwłaszcza gdy chodziło o obronę jego pana. Przywiązany był do niego ponad miarę, ale trzeba było umieć z nim postępować, bo przypominał oswojonego wilka, który mimo spożywania gotowanego pożywienia i tak pozostał dzikim zwierzęciem i bez trudu zapoluje i posili się mięsem surowym.
Gdy był blisko hrabiego, zajmował się zwykle jego kwaterą, porządkiem w niej i przynoszeniem obiadu z traktierni, gdyż hrabia nigdy nie stołował się w wysokiej klasy restauracjach ani nie nocował w hotelach. Cały czas starał się nie eksponować swojej sylwetki i nie zwracać na siebie uwagi społeczeństwa. Poza tym, jako przyboczny swojego pana, zobligowany był do przyrządzania herbaty oraz przynoszenia jej hrabiemu i gościom, którzy odwiedzali go o różnych porach. Miał obowiązek zadbać również o fajki i ich odpalanie.
Chwilami doprowadzał hrabiego do furii. Robił to nieświadomie. Popadał w zarozumiałość charakterystyczną dla nieuków: nic nie umieją, niczego się nie uczą i niewiele robią, potępiają wszystkich i wszystko, a do tego jeszcze wszystkimi chcą rządzić. Można by domniemywać, że Łotosz chorował na uczoność. Tylko hrabiego się obawiał, innych miał w pogardzie. Cóż one wiedzieli, te ludzie? myślał, parząc herbatę. To on załatwiał wszystkie sprawunki i tylko on wiedział, jak trudno nieraz było to zrobić, ale nie zawiódł nigdy… prawie. Tylko jeden raz, gdy powiedział hrabiemu, że odchodzi. Łatwiej odchodzi się od swojego pana niż kochanki. Tym bardziej takiego pana, jakim był hrabia. Nie zapytał, „dlaczego?”, tylko dał mu źródło utrzymania. A dzisiaj je odebrał.
– Ukryj się. Jeśli masz jakieś kosztowności, zakop. Zemsta może dotrzeć nawet tutaj. Chyba że jedziesz ze mną?
– Szanowny pan hrabia wybaczy, ale nie. Ile mamy czasu?
– Nie macie.
– Czy – zawahał się – widziałeś, panie, Trihozów?
– Tych drwali? – zapytał.
Łotosz kiwnął.
– Taaak. – odrzekł hrabia. Uśmiechnął się, bo mimo że Łotosz go nieraz drażnił, to musiał mu przyznać, że miał świetną intuicję. Zawsze wiedział, co w trawie piszczy i to pytanie, całkowicie odbiegające od tematu rozmowy, tylko to potwierdziło. – Nie zapędzali się w te rejony, ale – wstał – świat stanął na głowie. Nie ma już niczego pewnego, dlatego posłuchaj mojej rady. – Zapalił. – Do tej pory żyli daleko, w głębi puszczy. Zbliżyli się ku wsiom, bo tam wycięli, co się dało. Nie ma lepszych flisaków niż oni. Nie ma lepszych jeźdźców niż oni i lepszych złotników, ale drzewa karczują bez opamiętania, bez miłości, czym zasłużyli sobie na nienawiść wieśniaków. Są przebiegli i mściwi. Nie pozwól, aby ci pomogli, bo za przysługę nie zażądają pieniędzy, a rozwiązania zagadki. Widziałem ich na początku wojny.
– Jakiej zagadki? – Łotosz bezmyślnie rozdziawił usta.
– Nierozwiązywalnej.
– I co wtedy?
– Lepiej, żebyś nie wiedział. – Roześmiał się, widząc przerażone spojrzenie sługi.
– Wypiją moją krew z mojej własnej czaszki?
– Niewykluczone. – Puścił do niego oko i strzepnął popiół z papierosa.
– Aaa na co szanowny pan czeka? – zapytał po długim wahaniu.
– Na jednego z nich właśnie. – Teraz już nie wytrzymał i ryknął głośnym śmiechem, bo Łotosza twarz wyglądała jak pomieszanie gęby ryby pozbawionej wody z bolesnym kręczem szyi, której ryba nie posiada.
Kiedy przyszedł do siebie, a hrabia milczał, zapytał:
– Co z panienką i panią hrabiną?
– Bezpieczne. – Jedliczyński machnął ręką. Jednak widząc oczekujące spojrzenie sługi, dodał: – W Bławatnym je umieściłem. Bezpieczniejszego miejsca nie znam.
Hrabia odwrócił się plecami do Łotosza, zaciągnął się papierosem i zamiast wydmuchać dym, zakrztusił się nim. Stała przed nim bowiem śliczna blond dziewczynka w błękitnej, atłasowej sukience, takiej z najwyższej półki. Moda paryska jak nic, pomyślał hrabia. Gwizdnął.
– Mogę się tutaj pobawić? – zapytała słodziutkim głosem.
Jedliczyński roześmiał się. No czegoś takiego się nie spodziewał. Puszcza, wrony, syf i dziewczynka jak wyciągnięta z żurnala.
– Baw się, baw! – powiedział zdawkowo, spoglądając na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Zaczynał się denerwować. Czyli przeszedł od stanu zniecierpliwienia do irytacji, która prowadziła do wściekłości. Gamonia ciągle nie było.
– A może pan się pobawi ze mną? – Zakręciła piruet.
– Nie drażnij mnie, mała, chciałaś pozwolenia, baw się. Tyle ode mnie dostaniesz. Baw się, najlepiej gdzieś indziej.
– Ale ja bym chciała tutaj, mogę?
– Co tutaj? Na schodach?
– Tak – uśmiechnęła się szeroko.
– No, baw się, ale nie pod nogami – powiedział z roztargnieniem, po czym zwrócił się do Łotosza: – Jest taki kraj, gdzie jedzą świerszcze, – Zaplótł ramiona na piersiach. – Niektórzy mówią, że potem im grają w brzuchach. – Otarł chusteczką usta. – Wyobrażasz sobie?
– Z biedy różne rzeczy się robi.
– Ale oni nie z biedy, a dla smaku. Choć smakuje to jak siano pomieszane z czekoladą.
– Głupich nie sieją, sami się rodzą. – Łotosz wzruszył ramionami.
– Zjadłbyś?
– To tak jakby zapytać, czy zjadłbym myszę, czy szczura, przecież jest tego na pęczki po chałupach. Ale nikt nie łapie. – Nie wierzył, że rozmawiają na taki temat. W popłochu zastanowił się, do czego hrabia zmierzał.
– Ja bym zjadła – zaszczebiotała dziewczynka.
Równocześnie obejrzeli się na nią – skakała na jednej nodze po schodach. Trzy do góry i trzy na dół, i od nowa.
– Świerszcza, co gra za kominem? – Zdumiał się Łotosz. – Nie żal by ci było?
– Nie żal – roześmiała się, nie przestając skakać.
– Coś dziwne panienka ma podniebienie, ja bym wolał wieprzka. – Odchrząknął. – Świerszczem ani się nie najem, ani smaku nie zaspokoję. Po co go ubijać. Nie dałeś życia, to i go nie zabieraj. – Z lękiem zerknął na hrabiego.
– Będę je hodował. – Jedliczyński puścił do niego oko.
– Albo nie, albo nie! – zawołała dziewczynka.
– Będę – zmarszczył brwi.
––I całą orkiestrę potem na ruszt? – Łotosz nie wierzył w to, co usłyszał.
– A z prosiakiem to inaczej?
– Albo nie, albo nie – powtórzyła dziewczynka, nie przestając skakać. Jej przepyszne loki sprężyście unosiły się i opadały na ramiona, a sukienka falowała wokół szczupłych łydek ubranych w białe pończoszki.
– Czyja panienka jest i co tutaj właściwie robi, może pomoc potrzebna? – Łotosz zaniepokoił się nie na żarty i w myślach zganił siebie, że dopiero teraz o to zapytał. Przecież tak ubrane panienki nie chodziły po puszczy i skalistych brzegach. Ba! Jeśli już, to nie same.
– Niepotrzebna, niepotrzebna – zawołała śpiewnie i przestała skakać. Usiadła między nimi, poprawiła atłasową kokardę we włosach i uśmiechnęła się, pokazując bielutkie, równe ząbki. – Pozwólcie mi opowiedzieć historię, mogę?
– Nie ma na to czasu. – Hrabia machnął ręką i ze znudzoną miną odwrócił się do sługi. Z choinki się urwała czy co? – Marsz do domu, a nie starszym przeszkadzać – nasrożył się.
O, widzicie ją, rządy rozkapryszonych pannic będzie mu wprowadzała!
– A nie pójdę, bo już mam pozwolenie, a ja tylko bawić się chcę. Chcę! Chcę, chcę! – Echo podchwyciło nieprzyjemnie te słowa, co ją rozbawiło. – Bawić się, bawić, bawić! – Klasnęła w dłonie.
Zrobiło się im zimno. Wymienili spojrzenia.
Nagle mała spoważniała.
– Szukam taty, bo już czas najwyższy.
Łotosz wytrzeszczył oczy, co kolejny raz rozśmieszyło hrabiego.
– Kim jest twój tato? – zapytał Jedliczyński i znowu zapalił. Wypuścił dym, rzucił zapałkę pod nogi.
Dziewczynka spojrzała mu w oczy, ale z tak dziwnym wyrazem twarzy, że aż się wzdrygnął.
– Ja wiem, on wie. Nikt więcej nie musi – powiedziała śpiewnie. – To co z moją historią?
– Przynieś wódki – mruknął hrabia z rezygnacją. A może to była melancholia? Ta, która nachodziła go gwałtownie, nieproszona, znienacka.
Łotosz pognał na górę.
– Coś ty taki blady? – zdziwiła się Wanda, gdy wpadł z hukiem do izby.
Dyszał i trzęsły się mu ręce.
– Dawaj wódkę! Nie! – Zirytowany odsunął szklankę. – Całą butelkę!
– Co się dzieje? – Podała mu siwuchę.
– To przez tę małą. – Wycelował palcem w okno.
– Jaką małą? – Wanda podeszła bliżej i spojrzała przez szybę. – Nikogo prócz hrabiego nie widzę.
Czasem się coś przyśni, czasem zwidzi pośród gry cieni za oknem, kiedy wiatr potrząsa bezlistnymi gałęziami, gdy wyje w kominie mimo grania świerszczy. Czasem przerazi włos na podłodze albo smuga księżycowego światła chowająca się w kącie. Czasem jest to przeczucie dramatu. Coś, co zatrwoży serce, ogłupi rozsądek i niczego nie wytłumaczy. Tak właśnie poczuł się Łotosz tamtego dnia, gdy zbiegał po schodach, gdy wiedział, że wódka nie ukoi jego lęku, ale nie znał innego sposobu na to, aby nie zwariować.
Wanda potem, po wszystkim, powie, że hrabia długo rozmawiał z jej szefem. Sporo wypili. Mieli przejęte twarze, często spoglądali w jednym kierunku, w to samo miejsce, jakby faktycznie tam ktoś siedział. Nieraz po latach będzie wracała pamięcią do tego dnia i tego obrazka zza okna, starając się pojąć, co się tam wówczas wydarzyło, jakie padły słowa i dlaczego tak się wszystko skończyło, jak się skończyło. Choć niestety nie zrozumie wszystkiego, bo są takie zdarzenia, których człowiek obserwujący z boku nigdy nie pojmie. I dobrze. Będzie to łączyć z pewnym dniem, kiedy miała gorączkę, a Łotosz sprowadził lekarza z miasta. Sporo mu zapłacił, ale nigdy nie powiedział ile. Miała gorączkę i leżała na wznak, nie mogąc ruszyć nawet małym palcem u dłoni. Patrzyła w sufit i widziała, jak przelatują przez niego cienie ptaków ogromnych rozmiarów. Takie cienie, które ptaki rzucają na ziemię w letni, bardzo słoneczny dzień. Chciała wiedzieć, dokąd one wtedy, zimą, mogły lecieć. Nie wierzyła, że nie istniały.
Bywa, że człowiek, kiedy nie widzi ostrych symptomów choroby, nie wie nawet o tym, że coś mu dolega. Do tego w żaden sposób nie potrafi rozróżnić rzeczywistości od chorobowych wizji.
Tamtego dnia Wanda była pewna, że Łotosz nie zostawi swojego majątku, że hrabia nie zdoła go namówić na wspólną podróż. A jednak się myliła. Jeszcze tego dnia kazał dziewczynom się zwijać, zamknął karczmę na kłódkę, Wandę złapał za rękę i ruszyli w najbardziej przerażającą podróż, jaka się jej przytrafić mogła.
Jednak nim to się stało, mała panienka opowiedziała swoją historię.
– Jak masz na imię – zapytał hrabia bez ciekawości.
– Zdradzę ci imię, jeśli pozwolisz mi opowiedzieć moją historię – uśmiechnęła się.
Spojrzał na zegarek. Cholera! Dochodziła jedenasta, a tego gamonia nie było.
– Dobra, mów. – Wzruszył ramionami. I tak nie miał nic do roboty.
Łotosz nadbiegł z całą butelką, czym humor Jedliczyńskiemu błyskawicznie poprawił. Dobry sługa, zawsze wiedział, jak należy się zachować. Poza tymi sytuacjami, kiedy zachował się nieodpowiednio.
Dziewczynka klasnęła w dłonie.
– Drzewa piją krew ziemi, dają schronienie myślom i krasnoludkom, dlatego i tylko dlatego ziemia im na to pozwala. – Spojrzała na nich z błyskiem w oczach, ciekawa, jakie wrażenie zrobiły na mężczyznach jej słowa. – Ciało ziemi to warstwy szczątków, kości, szkieletów i skór przetykane niczym piętra tortu marmoladą z trupów i przekleństw. Są martwe, choć nic nie ginie, ani jedno słowo, ani złe czy dobre spojrzenie, żaden czyn, nawet najmniej znaczący. Są martwe, choć ziemia żyje, bo napita jest krwią, napita jak kleszcz, nabrzmiała jak pryszcz, ale cały czas gotowa, aby przyjąć kolejne hektolitry czerwonej posoki ściekającej cierpliwie do wód gruntowych. Dlatego się nie starzeje, choć się zmienia. Nie wpada w gniew, ale czasem pęka jej serce, wtedy traci jego kawałek. I znowu pije krew, która pędzi podziemnymi korytarzami, wzburzona jak wody oceanu chluszcze jaskinie i groty, wąwozy, a nawet zmienia swoje koryto na coraz to inne, coraz to nowe, coraz bardziej nieznane. Spieniona czasem wybucha albo spływa wodospadami, omija kałuże bez pozdrowienia, czarne plamy zastygłych żyć, pozwala zarosnąć je trawą i pokrzywami.
Obaj bezwiednie otworzyli usta. Choć pochodzili z różnych sfer, to w tym momencie, podczas melodii słów dziwnej panienki, arystokratyczne zachowanie poszło w zapomnienie, a mina hrabiego nie przypominała salonowej. Właściwie wyglądał dokładnie tak jak jego sługa. Wyraz ich twarzy przypominał ten, jaki maluje się na pysku krowy beznamiętnie rozcierającej trawę swoimi okrągłymi, lichymi ząbkami.
– Ale że co? – odchrząknął Łotosz. Wypełnił szklanki. Jedną przesunął w stronę swojego pana. Potrzasnął głową, jakby chciał przegonić zły sen i opróżnił swoją. – Żeby taka śliczna i taka mała dzieweczka mówiła takie rzeczy…
– Są zdarzenia, których nie sposób zapomnieć i nie dla każdego ziemia jest lekka, choć każdego w swoje wilgotne ciemności przyjmuje. Młodzieńcze niebo zalewa krew, a starcy, którzy wodzili oczami za swoją szczęśliwą gwiazdą, potrafią „potem” jedynie łkać sucho, bez łez. To „potem” jest najstraszniejsze, ale i najbardziej wstydliwe. „Potem”, gdy opadnie kurz, gdy krew ostygnie, to „potem” prześladuje, bo pokazuje zbyt wielkie spustoszenie. „Potem” zawsze mówi o wcześniejszym bezwstydzie. Trzy dni żyją księżniczki i trzy dni ich bohaterzy. A anioły na te trzy dni zostają uwięzione. Do tej pory przyjazny księżyc staje się zimny, obojętny, a Bóg odwraca oczy. Śnieg zasypują pogorzeliska.
– Panienko! Czyś ty nie chora?
– Zostaw. – Hrabia przytrzymał Łotosza, bo ten chciał przyłożyć dłoń do czoła dziecka. – Niech mówi.
Mgła zamieniła się w mżawkę.
– Poobcinane place, uszy i nosy. Wszystko miękkie, krwiste, drgające w konaniu. Tylko stopy kamienne, przyrośnięte do ziemi. Związane korzeniami drzew, które piły tę krew, tę wodę z boku Chrystusa i milczały, bo nie potrafiły krzyczeć. Krzyże za to rozeschnięte, spragnione, ale i ociekające żywicą, lepkie i niegotowe, ale używane. Zhańbione, poćwiartowane, skostniałe w końcu, nieruchome, wyrzucone na mróz, by wraz z wiosną roztopić się i wsiąknąć w ziemię. Ziemia łaskawa, przyjmuje wszystko: drzazgę i belkę, oko i serce, tylko nad duszą nie panuje. W krosnach zaschły już muchy, pająki otoczyły przędzę swoją wydzieliną. Kowadła umilkły. Dzwony zdarły gardła. Ale krew ciągle płynie.
– Ty cicho! – Jedliczyński nakazał dłonią Łotoszowi. – O czym ty opowiadasz? Jak ciebie zwą?
Była bardzo poważna, tak poważna, że aż straszna. Nie został w niej ani cień poprzedniej frywolności. Oczy miała nieruchome, patrzyła na coś, co widziała tylko ona.
– Stąpamy po zwierciadle, pęka, przeraża, rani – mówiła, jakby recytowała – zostaje stłuczone. Wsypują nam je do gardeł. Ziemia jest gotowa, otwiera swoje wnętrze. Tną nas ostrzem, siekierą i kosą, ale one już nie przerażają, choć ranią, ból ustępuje. Zostaje pamięć. Straszydło ze snów. Ziemia ciągle pije krew.
– Boże! – Jedliczyński przyłożył dłoń do twarzy – to niemożliwe. Przecież ty nie jesteś…to niemożliwe.
Łotosz po raz pierwszy widział go tak poruszonego.
– Drzewa piją krew ziemi i dają schronienie ptakom, ale i westchnieniom ludzi znużonych. Znają też smak potu i łez. Ale nie gardzą nimi. Też pamiętają. Znają Pamięć, która chodzi po gościńcach, cmentarzach, ale też wchodzi po marmurowych schodach. Zasiada pośród dygnitarzy. Jest Straszydłem. – Wstała, przygładziła dłońmi sukienkę, wyszła kilka stopni wyżej i zapatrzyła się przed siebie. – W tej krainie zaczęło się moje życie. Między powietrzem a promieniami słońca, na zaprawie z mleka i źródlanej wody. Pośród zapachu podpłomyków i ciepłych dłoni. I również dłonie, choć nie te same, rozcięły brzuch mojego dziada, a z matki wydarły bliźniaki, zaś mnie nakarmiły potłuczonym szkłem. Innych karmiły bursztynowymi paciorkami i różańcami z pereł, wpychając im je do gardeł, a Matkę Boską przebiły widłami. Tylko ziemia była jak zawsze ta sama i spokojnie piła krew, nie chcąc uronić ani kropli, aby nie wszystko poszło na zatracenie.
– Ty jesteś Janka Rżewska? – Hrabia był blady i miał gorączkę w oczach. – Ta, co wiersze układała? Którą zapraszali do Krakowa na Uniwersytet, żeby rozmawiała z profesorami?
– Czas stary i godziny stare. W biegu schorowane uciekają minuty. Śniłam o śmierci koników polnych tuż przed napadem czerniawy…
– Panie! – Zza budynku wyskoczył zziajany Kozaryk. – Ledwom dobiegł. – Ciężko dysząc, zgiął się w pół i oparł owłosione dłonie na kolanach.
Hrabia rozejrzał się nieprzytomnie. Łotosz podał mu wódkę, ale odmówił.
– Gdzie ta mała? To niemożliwe, ale przecież tutaj była. – Obrócił się wokół własnej osi. – Widziałeś ją, gdzie jest?
– Jak raz widziałem i do końca życia nie zapomnę – powiedział Łotosz i wychylił zawartość obydwu szklanek – choć zapomnieć bym wolał.
– Dobra, mniejsza o nią. – Jedliczyński machnął ręką. – Kwadrans po jedenastej, ruszamy! – zawołał i wszyscy rzucili się do tratwy.
Panowie od brydża sprawdzili rewolwery, hrabia zrobił to samo, Łotosz również. Wanda, drżąca jak osika, na galaretowatych nogach weszła na tratwę. Kozaryk obrzucił ją wzgardliwym spojrzeniem. Ruszyli w szaloną podróż, którą Wanda po latach opisała w taki sposób:
Wanda do Wandy
Rzeka pędzi tratwę jak suchą deskę. Chłopy zajęci przy drygawce i śrikach wrzeszczą i klną. Hrabia nieczuły, zły. Łotosz przy mnie. Trzymam w dłoni zeszyt całkiem przemoknięty. Łotosz drze się, po co mi to. Wyraźnie jest wściekły. To jedyne, co mam. Zeszyt z literami. Fale co rusz nas unoszą, to zrzucają w dół. Las milczy. Słyszę tylko syk rzeki i pojedyncze słowa. Siedzę skulona. Wbijam palce w liny na krokwiach. Woda zalewa mi kolana. Przelewa się przez tratwę. Na horyzoncie głazy. Nie pływa się o tej porze. Ale płyniemy, a raczej gnamy na złamanie karku. Brzegi ulatują po bokach, wiatr smaga twarze, dzikie spojrzenia niczym kamienie utkwione w rzece, która rwie przed siebie, chcąc nas zmieść z tratwy – ślizgają się po otoczeniu. Przygryzam wargi do krwi. Zaciskam zęby do bólu. Nie modlę się. Nie potrafię. Ale bardzo chcę przeżyć! Chcę żyć!
Słyszysz rzeko? Nie oddam ci mojego życia ani kości moich, nie dostaniesz nawet chrząstki, nawet płatka ucha. Przetrwam, bo po coś to wszystko było. Te wileńskie zimy i piekąca wódka, baty za spóźnienia i złorzeczenie przekupek. Przekleństwa i spluwanie pod skostniałe stopy, przepędzanie z podwórek, burczenie w brzuchu, sycenie się zapachami obiadów ulatujących przez uchylone okna z mieszkań w kamienicach. Tęsknota za innym życiem. Przecież po coś była ta poniewierka! Nie, na pewno nie oddam ci mojego życia, akurat wtedy, kiedy zaczęło się zmieniać.
Dopływamy do Czarnej Góry. Gdzieś za chmurami jest słońce. Czuć spaleniznę. Widać smugi dymu, ale nie wiemy jeszcze skąd. Góra przysłania. Tutaj rzeka jakby zwalnia. Góra robi dziwne wrażenie. Jakby nie pasowała do krajobrazu, jakby ją ktoś tutaj postawił wbrew niej. Nie ma innych gór, jest tylko ona. Mówią, że została usypana, aby ukryć skarby. Niektórzy tutaj składają swoje smutki. Nie wiem, w jaki sposób to robią, ale tak mówił Łotosz, to powtarzam. Choć mnie to dziwi, bo w jaki sposób można zakopać smutek? Ale Łotosz twierdzi, że niektóre smutki są materialne. Wierzę mu, choć tego nie rozumiem.
Omijamy górę i kolejny raz pozwalamy się porwać silnemu nurtowi rzeki, ale już wtedy widzimy, że po naszej prawej stronie płonie chałupa. Hrabia marszczy brwi i z wściekłością spogląda na Kozaryka. Ten wzrusza ramionami.
– Nie musiałeś! – krzyczy Jedliczyński.
– Szanowny pan hrabia wybaczy – odzywa się Kozaryk grubym głosem. Mimo łoskotu rzeki słyszę, co mówi. – Ale musiałem. – Uśmiecha się pod nosem.
Coś jeszcze do siebie mówią, jednak nie słucham, bo przeraża mnie twarz Łotosza. Najpierw blada, po chwili staje się sina, a jego wzburzenie wypełnia całe ciało. I tak przerażona, przerażam się jeszcze bardziej, bo widzę, że zabije Kozaryka. Wypuszczam zeszyt i zaciskam palce na kostce Łotosza. Spogląda na mnie, kręcę głową. Rzeka zabiera mój zeszyt, ale nie puszczam nogi Łotosza. Patrzymy, jak zeszyt tonie. Czuję, że mu żal. Bywa, że nie trzeba mówić o kochaniu. Kiedy się kocha, to się kocha i już. Ciągle obejmuję palcami jego kostkę.
Nie znam okolicy, którą mijamy. Gdy płonąca chata zostaje w tyle, mijamy młodego mężczyznę. Idzie energicznie wzdłuż rzeki, jest zdenerwowany. Hrabia do niego krzyczy:
– Gustaw!
Ten macha ręką, ale nie przyjaźnie, a w taki sposób, jakby mówił, odczepcie się. Odwraca się plecami. Nie chce wsiadać, choć jestem pewna, że i tak nie udałoby się tratwy zatrzymać. Hrabia jest poruszony, nie wiem czemu. Kozaryk spluwa. Mocniej ściskam kostkę Łotosza, ten gładzi mnie dłonią po głowie. Nurt ciągle pędzi, niesie nas jak suchą gałązkę.
Gangsterzy udają, że coś potrafią robić, ale tylko złoszczą Kozaryka swoją bezradnością. Hrabia nie reaguje. Nie umrę, powtarzam sobie cały czas, ale cicho. Nie w tej wodzie, nie w tej rzece i pomiędzy tymi ludźmi. Jestem taka sama jak oni, jestem zła, ale nie umrę tutaj. Umrę, jak Pan Bóg przykazał – w czystej pościeli z gromnicą w ręku. Obejmuję ramionami udo Łotosza. Przywieram do niego całym ciałem. Nie odtrąca mnie.
Kozaryk jest straszny. Monstrum. Niby człowiek, ale cały owłosiony, razem z twarzą o strasznym spojrzeniu. Oczy jego przypominają koraliki. Czarne, matowe koraliki, które wepchnięto w puchaty pysk misia. Tylko że misie są miłe i nieżywe. Przynajmniej tak wyglądały, kiedy patrzyły na mnie ze sklepowych witryn, gdy spacerowałam zziębnięta po ulicach Wilna.
Wyskakujemy zza zakrętu. Po lewej widzę kościół, a potem migające chałupy. Nic nie słyszę poza hukiem rzeki. Łotosz każe się zatrzymać. Hrabia kiwa, Kozaryk niechętnie rozkazuje, aby wbić ostre pale w brzeg, jednak nurt jest tak silny, że na wszelki wypadek przywiązuje tratwę liną do pustego pieńka.
Łotosz chwyta mnie za rękę. Wyciąga na brzeg. Biegniemy. Nie wiem czemu, ale jest tak przejęty, że nie pytam. Koło szynku, niedaleko wodopoju napotykamy mężczyzn, jest wśród nich ksiądz. Niewiele do mnie dociera, niewiele rozumiem. Łotosz coś mówi, ksiądz załamuje ręce, ale kiwa, potakuje, robi znak krzyża, aż w końcu bierze mnie za rękę.
Reszta zamazana…
Bławatne, 16 listopada, około 13.00

Było niewiele przed trzynastą, kiedy przepływali obok Bławatnego i hrabia kazał zatrzymać tratwę. Z ogromnym wysiłkiem, ale się im udało. Jedliczyński skinął na Łotosza. Ten wyskoczył z tratwy, a za sobą pociągnął Wandę i ruszyli biegiem w stronę księdza i rozwrzeszczanych kobiet stojących nieopodal szynku.
– Proszę księdza, proszę księdza! – krzyknął Łotosz.
Duchowny uniósł dłoń, chcąc uciszyć rozdarte gęby kobiet. Obejrzał się na wołanie.
– Niech nam ksiądz udzieli ślubu, teraz, zaraz! – wydyszał, kiedy zatrzymali się przed duchownym.
Ambroży zaniemówił, reszta osób przy nim zgromadzona równo, ze zdumienia, zamrugała oczami. Ksiądz pokręcił głową, odszedł z nowo przybyłymi kilka kroków na bok i wyszeptał:
– Czyś ty chłopie stracił rozum?
– Nie ma czasu – jęknął. Niespokojnie obejrzał w kierunku, gdzie na rzece falowała tratwa.
– Bez spowiedzi nie mogę – syknął mu do ucha.
Tego jeszcze w tej wsi nie było. Co jak co, ale na Boga Świętego! Jak można tak sobie przyjść będąc obcym i ślubu zażyczyć bez sakramentu pokuty?
– Ale czasu nie ma! – Łotosz złożył ręce jak do modlitwy, choć nie pamiętał, kiedy modlił się ostatni raz.
Wrony coraz liczniej siadały między domami. Ambroży przeszedł kilka kroków w prawo, potem w lewo, znowu w prawo, aż w końcu zatrzymał się na wprost Łotosza i dziewczyny. No! Poradź coś, Boże Wielki, prosił w myślach. Ale ślubu bez spowiedzi udzielić nie mógł! Toż to świętokradztwo by było, zagłada dusz, piekło!
– Po, co ty tak na gwałt się z nią żenić chcesz? – wyszeptał, bo zauważył, że mężczyźni i pachołki od bydła zaczęli podsłuchiwać.
– Byt… – Łotosz wystrzelił wilgotnymi dokumentami w jego stronę. – Lepszy byt chcę jej zapewnić.
– To może lepiej poczekać, aż wrócisz, i wtenczas zapewnić?
– Nie wiem, księże, czy wrócić mnie się uda, takie uczucie mam, że chyba nie.
– To ty o jej dobru tylko myślisz?
Na tratwie się zniecierpliwili. Kozaryk krzyknął ponaglająco.
– No, nie ma, nie ma czasu! – Łotosz wepchnął dokumenty w dłonie księdza. – Nie da się, to się nie da. Tam na nią wszystko stoi, co moje. – Westchnął. – Co moje, to jej. – Złapał księdza za ramiona i ścisnął boleśnie. – Proszę księdza, gdybym nie wrócił, nie daj jej księże zginąć!
Nim ruszył ku rzece, spojrzał w stronę Wandy. Stała zziębnięta i przerażonych oczu nie spuszczała z jego twarzy. Machnął do niej. I tyle. Tak wiele przecież należałoby powiedzieć, ale on machnął i tyle. Uśmiechnęła się słabo, uniosła dłoń. Mimo że drżała, gdy zniknął między chałupami, poczuła jeszcze większe zimno. Jednak to było zimno inne niż to zewnętrze. Zrobiło się jej zimno w sercu. Nie poczuła nawet, że łzy popłynęły jej po policzkach. Ambroży pokręcił głową, jakby coś sobie tłumaczył.
Agnieszka Czachor
redakcja Monika Pertek-Koprowska
Rozdział pierwszy – część pierwsza
Rozdział pierwszy – część druga
Rozdział drugi – część pierwsza
Rozdział drugi – część trzecia
Rozdział trzeci – część pierwsza