Na surowym korzeniu  (powieść w odcinkach)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

Rozdział trzeci – część szósta

.

Czarcie Bagno, godzina 13.00

Bahan ze Strojeniem ciągle się czubili. W tym czasie karzeł wraz z Gabrysiem ścięli dwa kolejne drzewa. Kiedy runęły, wszyscy czterej zamarli, bo spośród mgły, spośród szarej bieli, podobni do duchów wyłonili się oni. Nikt nie słyszał, kiedy nadpłynęli ani gdzie zacumowali. Podeszli ich jak młokosów podczas wybierania wronich gniazd.

– Szlag! – zaklął Strojeń, podnosząc się z ziemi.

Bahan zauważył, że zacisnął mocniej dłoń na siekierze. Powstał i on, również mocniej ścisnął swoją. Stanął obok przemytnika. Tak jak wcześniej: nie potrzebowali słów, żeby się porozumieć.

– Szlag! – Karzeł splunął. Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie. Otarł czoło i stanął obok Strojenia.

Wymienili spojrzenia, te spojrzenia, co wiecie… Są takie męskie spojrzenia, których nikt inny poza nimi nie zrozumie. Gabryś był w rozterce. Co by nie mówić, bitki nie zamiarował, choć ochotę miał.

Wyszło ich z mgły siedmiu, wszyscy uzbrojeni i spokojni, ale ze spojrzeniami, które już znacie. Mgłę nieśli na ramionach, szli swobodnie i pewnie. Żaden się nie wahał. Rewolwery w ich garściach nie pozostawiały złudzeń, wiadomo, że nie przybyli na herbatę. Hrabia rzucił peta na ziemię. Roztarł go butem. Odbezpieczył swój rewolwer.

– Zabieramy beczki – powiedział lekko, prawie uroczyście. Wyglądał dostojnie jak zwykle, mimo że stał w błocie obok parującego bagna. Ubrany nienagannie, pachnący i czysty, jakby człowieczeństwo go nie obowiązywało. Jakby się nigdy nie pocił ani nie puszczał bąków.

– A Baryłów, psiakrew, nie ma – syknął Strojeń.

Nikt mu nie odpowiedział. Stanęli tylko bliżej siebie. Beczki kołysały się swobodnie. Mgła przypominała kłęby chmur. Głos hrabiego wydawał się niższy niż zwykle. Wrony chodziły między pniakami, dziobały korę ściętych drzewach. Pachniało świeżym drewnem i żywicą.

– Rzućcie siekiery – rozkazał hrabia.

Żaden nie posłuchał. Stali obok siebie ramię przy ramieniu. Wrony z ciekawością spoglądały to na jednych, to na drugich. Łotosz zerknął na hrabiego, na beczki i na towarzyszy, którzy stali z odbezpieczonymi rewolwerami. Zmarszczył brwi.

– O Panno Świenta Modrzewiowa – jęknął Gabryś i teraz to już by chętnie zemdlał, gdyby ku temu miał skłonność, ale nie miał.

Karzeł splunął w stronę Kozaryka. Na Strojenia spojrzeć się nie odważył, mimo że poczuł jego wściekły wzrok. No myli się człowiek czasem, myli się i co zrobić. Paskudna pomyłka. Za miękkie miał serce, no za miękkie, ech.

– Kiej licho diabelskie – odezwał się Strojeń.

Drużyna hrabiowska, widząc baranie miny swoich przeciwników, zrobiła obrót na pięcie i stając tyłem do Strojenia, ustawiła się czołem do… no właśnie. Jedliczyński zgrzytnął zębami i z wyrzutem spojrzał na Kozaryka, a ten uradowany stanął naprzeciwko kamratów hrabiego z rzecz jasna odbezpieczoną bronią.

– Strojeń, spokojnie! – powiedział Jedliczyński, bo bardziej wyczuł, niż zobaczył, że wszyscy mężczyźni stanęli bliżej siebie, błyskawicznie obrali tę samą stronę.

Byli gotowi do walki. Mawia się, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, ano właśnie, tyle tylko, że tutaj, w Bławatnym, to powiedzenie nie miało mocy. Tutaj mogli się pobić sąsiedzi, w rodzinie mogli sobie dać po gębach, w karczmie, ale kiedy obcy nachodził ich las, ich bagno, chaty czy stodoły, to stawali się jednym ciałem. Wszelkie animozje i pretensje chowali w kieszeń i jeden za drugiego był gotowy oddać życie. W chwili takiej jak ta, budził się pradawny duch ludzi stąd: banitów, wieśniaków, wykolejeńców, uciekinierów i złodziei. Duch, który ich łączył – tych wszystkich skrzywdzonych, którzy pośród leśnych piachów odnaleźli nowe miejsce do życia. Stracić dom i go odnaleźć gdzie indziej, to jest wielka sprawa, dlatego nie należy tego uczucia lekceważyć. Zaś rdzenny lud osadzony w tej wsi królewskiej, z dziada pradziada obrabiający nieurodzajne ziemie w takiej chwili potrafił się gniewać, a jego gniew był potężny. Przytulić się do nich mógł każdy, ale kto rękę podniósł na to drogie im sioło, ten lepiej by zmienił się w żabę i w bagno wskoczył, bo nie było dla niego zmiłowania. Biada mu!

Dlatego trzeba było rozum postradać, aby iść na wojnę z tymi, którym tutaj należało się każde ziarenko piasku, każda kropelka rosy i każdy ptasi trel.

Tymczasem na granicy polany z lasem stało dziesięciu cudaków o gębach obrośniętych sierścią. Siedzieli na karych koniach, których oczy były bardziej ludzkie niż oczy jeźdźców. Każdy z nich trzymał w ręce dzidę. Milczeli. Jeden z nich zadął w róg, co spłoszyło wrony. Wystrzeliły w niebo niczym fajerwerki. Niedługo po tym przygalopował Tofil.

– Trihozi – warknął hrabia.

– Beczki są nasze – powiedział ich wódz i nim ktokolwiek zdążył się odezwać, skarcił hrabiego: – Liczyłem, że będziesz po naszej stronie.

– Do tej pory beczki was nie obchodziły – odrzekł Jedliczyński. Czuł na swoich plecach gorące oddechy Strojenia i reszty. Żałował, że nie było Baryłów. – Nie macie do nich prawa.

– Nas wasze prawa nie obowiązują. Beczki są nasze. – Nie kazał swoim ludziom opuścić dzid. Skinął tylko, aby Kozarykowi przyprowadzono konia. – A tobie powiedziałem już dawno temu, że jeśli nie będziesz lojalny, to zginiesz.

Faktycznie tak było. Od hrabiego Tofil nie zażądał odgadnięcia zagadki. Kiedy go wyrwał z płomieni budynku, a jego ludzie doprowadzili go do zdrowia, powiedział mu tylko, że ma życzenie, aby był mu lojalny. Jedliczyński się zgodził, bo nie ograniczały go żadne zasady. I tak był przeklęty, dlatego mógł przysięgać na wszystko, na co mu tylko ktoś kazał. Przysiągł na własną głowę.

Bławatne, godzina 7.00

W poniedziałkowy poranek, kiedy Filomena wybiegła na zewnątrz z kwatery komisarza, oślepiło ją słońce, a w oczach pojawiły się jej mroczki. Do tego jeszcze zakrztusiła się mroźnym powietrzem cuchnącym ziołami, dymem i gnijącymi ciałami. Wzdłuż drogi i pomiędzy chałupami płonęły ogniska obłożone kamieniami. Czarny dym wyzuty z powietrza kłębił się nad ziemią. Falował tuż nad topniejącym błotem. Zapierał dech, podobnie jak swąd płonących gromnic palonych wokół trumny nieboszczyka.

Gdy oczy Filomeny przyzwyczaiły się do jasności poranka, przebiegła drogę i stanęła nad brzegiem rzeki. Zapatrzyła się w jej rdzawy kolor. Nieopodal kołysała się drewniana łódka. Słońce zamigotało pośród fal. Od wody nadleciał lodowaty powiew. Zadrżała. Ubrała wełniany, czarny żakiet, który wcześniej trzymała w dłoni i rozejrzała się w poszukiwaniu obcych. Na drodze, ale daleko od niej, majaczyło w ostrym słońcu kilka sylwetek. Strugi słońca tonęły we mgle. Zmarszczyła brwi. Suche, wyblakłe szuwary czekały na wiosenną pobudkę. Dla nich los był łaskawszy. Miały pewność, że kiedy nadejdzie czas, znowu popłyną w nich soki i zagra życie. Objęła się ramionami niczym szerokimi wstążkami, w które niania zaplatała jej włosy, nim, czkając, runęła na podłogę i w konwulsyjnych ruchach pulchnych nóg znieruchomiała. Trzy dni temu. Znieruchomiała tak nagle, że Fifi nie zdążyła zareagować. Wiedziona instynktem przeskoczyła nad ciałem i wybiegła na zewnątrz.

Zagryzła usta. Droga miała kilka prostopadłych do rzeki odnóg prowadzących do chałup, ustawionych jak pionki na szachownicy. Ruszyła ku centrum wioski – można by tak nazwać plac z drewnianą studnią obudowaną drewnianymi żłobami, pozostałość po dawnych, świetnych czasach kiedysiejszego folwarku, w którego skład wchodziła wieś. Wszystkie wsiowe zwierzęta pojono akurat tutaj, bo brzeg rzeki był zdradliwy. Większość zagród wyglądała podobnie. Koło chałupy stał kurnik, opodal stodoła, stajnia i obora. U Gabrysia stały dwie stodoły. Wszystkie budynki zbudowane były z bali sosnowych i pokryte strzechami. Na każdym podwórku wznosiły się kopce, w których przechowywano ziemniaki, ale tej jesieni kopce były prawie puste.

Wszystko przez ojca! To on je tutaj przywiózł – Filomenę i jej piękną matkę. Nagle w przypływie niezrozumiałej dla niej troski, postanowił o nie zadbać. A tfu! Splunęła. Do diabła z taką troską. Ocierając usta, przypomniała sobie o liście, który zmięty wystawał z kieszeni żakietu. Wczorajszego wieczoru Dziad zastukał do drzwi kwatery komisarza. Trochę się zdumiała, że tam ją znalazł. Bez słowa wręczył jej ten list i z kpiącym uśmieszkiem odszedł. List od ojca. Rozłożyła go i raz jeszcze przeczytała ostatnie zdanie: „Zdobądźcie konia. Czekam siedemnastego przy kapliczce Rozalii. A. Jedliczyński”.

Konia! Prychnęła. Skąd ja mu konia wezmę? Wszystkie chabety wieśniacy gdzieś ukryli. W ciągu jednego wieczoru, ciach-mach i rano nie było już ani jednego. No, może poza jednym, wzdrygnęła się.

Ależ ją to wszystko złościło. I to umieranie. Bezsilne. Zbyt publiczne. Codzienne. I te puste chałupy z drzwiami podpartymi kołkami. Ci smutni wieśniacy z szarymi, nienaturalnie rozciągniętymi ku dołowi twarzami przypominającymi niemy krzyk mieszkańców Pompei. Gdyby tylko mogła, pogryzłaby sine chmury pojawiające się coraz liczniej na czyściutkim do tej pory niebie. Schowała list. Weszła na plac i usiadła na jednym ze żłobów. Koło szynku spostrzegła zgarbioną postać, która patrzyła na nią wyzywająco. Co chwilę chichotał bezwstydnie i drapał się po zawszonych, lichych włosach. Z przykrą dla Filomeny rozkoszą potrząsał kieszenią, w której brzęczały monety. Jej monety.

Cztery dni temu, kiedy niania jeszcze żyła przyszedł do nich do domu i powiedział, że przychodzi od jej matki. Halszka Jedliczyńska posłała po nią, by dziewczyna przyniosła jej suknię na zmianę. Posłała odrażającego, kulawego woźnicę z łuszczącą się skórą na twarzy. Chwalił się, że jest odporny na śmierć. Kiedy mówił, cuchnęło mu z ust.

– Wystarcy palucha possać, pańcia rozumi – powiedział do niej z nieprzyjemnym błyskiem w oczach. – Paluch nieboscyka, najlepi jakby serdećny się trafił – zachichotał – i cłek zacyna cuchnąć jak trup, dlatego śmirć go omija. – Zakaszlał.

Pomyślała, żeby mu zatrzasnąć drzwi przed nosem, ale wyczuł to. Błyskawicznie wsunął stopę w szczelinę między framugą a drzwiami i wycelował w hrabiankę otwartą dłonią.

– Mamcia pańci prawiła żeś pańcia, choć młoda, to hojna. – Wyszczerzył gnijące zęby.

Filomena przyjrzała się dziurawej onucy, która oplatała jego stopę. Chciała policzyć kontury plam i barw, w które przechodził brud, ale dźgnął ją dłonią. W sieni wisiał płaszcz matki, szybko wydobyła z jego kieszeni kilka papierowych pieniędzy i cisnęła nimi na brudną dłoń wieśniaka. Ten strząsnął je, jakby go sparzyły. Jeszcze do niedawna był leśnym i dostawał wystarczające wynagrodzenie. Wyglądał jak człowiek, nie musiał żebrać ani odstraszać od siebie ludzi. Jeszcze trzy lata temu wzgardził pomocą Strojenia i choć ksiądz w Bławatnych faktycznie ich przyjął i im pomógł – to cóż z tego?

– Papirków nie sce, dudków jeno prawdziwych – syknął, oczy mu zapłonęły.

Zezłościł tym dziewczynę, ale opanowała się, bo wyczuła, że mógłby jej zrobić krzywdę. Niby kulawy i stary, koło chorych chodzi, ale nie umiera. Zwykłe ścierwo, a mocne jak łodygi lnu. Ile byś nie bił, jakbyś nie topił, to im tylko na dobre wyjdzie. Zapłaciła.

Teraz brzęczał jej złośliwie tymi srebrnikami, jakby miał prawo ją osądzać. Kpił z niej, z jej pogardy do niego, z pogardy do nich wszystkich. Kpił, o nic nie dbając, za nikim nie płacząc, za nikim nie tęskniąc. Zupełnie jak ona! Przestraszyła się tego odkrycia.

Do matki nie poszła. Wiedziała, że leżała między innymi chorymi na klepisku w największej stodole we wsi. Gustaw tam zrobił prowizoryczny szpital. Gustaw! Kolejny raz prychnęła. Jej grzeczniutki kuzyn, którego nie znosiła. Kiedy Hanka umarła, więcej się z nim nie widziała. Taki księciunio, który składał się z samego honoru, a jej rodzinę obarczał winą o to, że Jedliczyńskich honoru pozbawiła. Smukły, czarnowłosy i ciemnooki, z głową zadartą do góry, jakby był lepszy od nich. Jakby z innej gliny. Głupi! Jakby był odporny na nieszczęśliwe wypadki i ogólnie na nieszczęście. A teraz, o! wielki hrabia, choć głową rodziny po śmierci jej dziadka nadal był jej ojciec i nic mu tego nigdy nie zabierze. To ten młokos mało majtek nie zgubi, tak się sadzi, że ma misję i serce czyste. Głupi. Kiedy się tutaj spotkali, wymienili kilka grzecznościowych uwag i unikali swojego towarzystwa.

Do matki nie poszła. Leżała między innymi, jakby byli jej równi. Między wymiotującymi, krztuszącymi się tymi wymiocinami, wyrzygującymi kawałki wewnętrznej tkanki. Leżącymi z zastygłymi na ustach krwawymi cząstkami płuc. Pośród kolejnych umierających, nieruchomiejących między stadami much, które bzyczały obrzydliwie i jak po krowim łajnie chodziły po sinych twarzach, wchodziły do dziurek w nosie, do półotwartych ust.

Nie poszła do niej i już! Po co było iść. Chyba tylko po to, żeby się zarazić. Nie zamierzała umierać. Śmierć mogła sobie przychodzić po innych, ale nie po nią!

Zaraz pierwszej nocy po wizycie woźnicy śniła, że matka w szkarłatnej pelerynie niczym Chrystus Bolesny, tylko bez cierniowej korony, odpływa na łódce. Robiła to bezszelestnie. W całkowitej ciszy, ale Filomena słyszała tę ciszę, jakby była krzykiem. Nagłym, cienkim, przeszywającym, rozpruwającym bezszelestność jej ruchów, dzikim krzykiem. Tracąc kontury we mgle, zostawiła przy niej swój wzrok. Spojrzenie zimne i twarde. Podobne do księżycowego światła oblewającego podczas pełni wilgotne kamienie nad rzeką.

W ten poniedziałkowy poranek, siedząc na żłobie, mimo że było pusto i cicho, to miała wrażenie, że jest obserwowana. Po prawej stronie widziała mężczyzn, ale do jej uszu dolatywały tylko strzępki podniesionych głosów. Dostrzegła tam księdza i tę szynkarkę, z którą nie zamieniła ani jednego słowa. Co prawda jej niania zachodziła do szynku po piwo, twierdząc, że sytuację, w jakiej się znalazły, na trzeźwo nie sposób przeżyć, ale Filomena brzydziła się tego typu trunkiem (piła je tylko raz podczas podróży z Kiwą), a lepszych nie mieli. Niania ją lubiła – tę Riczkę – twierdziła, że to dziewczyna jak złoto. Rzutka, energiczna, bystra i wesoła. Ale cóż to za imię: Riczka – jakby pochodziła od Indian albo innych Aborygenów. Okropne miejsce! Ludzie gadali, przynosiła plotki niańka, że dziewczynę do wioski przywiózł oddział jeźdźców z nieba. Została cudownie ocalona i na pewno ma jakąś misję do spełnienia w ich wiosce. Dlatego ją szanowano i darzono przywiązaniem. Czegóż to ludzie nie wymyślą, prychała Filomena. Jeśli się kogoś boją, to zarąbią go bez skrupułów. Jeśli czegoś nie rozumieją, to wyniosą na ołtarze. A to zwykła wiejska kuchta! Pokręciła z irytacją swoją śliczną główką.

Dziad akurat wracał od strony kościoła, gdy spostrzegł, że wieśniacy kryją się za chałupami razem z bydłem i palcami pokazują sobie hrabiankę. Słońce agresywnie odbijało się od jej prawie białych włosów zwiniętych w niedbały kok. Miała śliczną, filigranową sylwetkę. Podszedł bliżej. Kątem oka dostrzegł woźnicę, usłyszał jego śmiech, rzucił mu ostre spojrzenie, co sprawiło, że ten błyskawicznie uciekł.

– Szanowny pan hrabia się nie pojawił? – zagadnął, opierając się o drugi żłób.

Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem.

– Co ci Dziadzie do tego? – syknęła.

Już zapomniał, jak wyniosłe potrafią być kobiety z arystokracji. Rozśmieszyło go to. Tak dawno nie bywał na salonach – a jeśli już wstępował do zaprzyjaźnionych dworów to drzwiami kuchennymi – że faktycznie zadarty nosek niezmiernie go rozbawił. Ta ścieżka między szlachectwem a chłopstwem, którą podążał, była dla niego bardzo wygodna. Znał obydwa światy, ale teraz do żadnego nie należał. I to było najlepsze, co mu się przytrafiło w jego życiu po życiu. Ale pamiętał jeszcze czasy, gdy jako ziemianin Błażej Rżewski bywał na podwieczorkach u dziadka hrabianki. Nosił wykrochmalone, sztywne kołnierzyki, muchy pod szyją i długie surduty. Pachniał wodą kolońską tak mocno, że aż się pszczoły zlatywały.

ؘ– Ciekawym – uśmiechnął się.

Filomena wzruszyła ramionami i odwróciła głowę w stronę drogi, gdzie chłopi już się rozchodzili. Kierowali się w stronę lasu. Ksiądz z szynkarką pozostali, patrzyli za nimi, przykładając dłonie do czoła dla ochrony przed słońcem.

– Na grzyby idą – zakpił Dziad.

– Niech idą, gdzie chcą! – Nagle coś jej przyszło do głowy, obróciła się twarzą do niego. – Skąd miałeś list?

– A skąd się biorą listy? – zarechotał. – Od posłańca.

Zezłościł ją. Taki rozluźniony, pogodny i wszystkowiedzący. Tylko trójnogu mu brakuje i mógłby za Pytię służyć.

– Dlaczego sam do mnie nie przyniósł? – Patrzyła na niego uważnie.

Dziad wypchnął językiem policzek. Strzepnął ze swojej lichej peleryny niewidzialny pył. Wypchnął drugi policzek i zapatrzył się w dal.

– Piękny ten dzisiejszy poranek – westchnął, przymykając oczy i wyciągając twarz ku słońcu.

Bydło muczało coraz głośniej. Słychać było kotłowaninę za chałupami. Co chwilę któryś z wyrostków wyglądał zza węgła i szybko się chował.

– Czasy niepewne, panienko, czego żeś z pewnością nie zauważyła. Posłaniec tym dłużej żyje, im bardziej jest tajemniczy i im mniej osób może go rozpoznać.

– Nie ufa mi?! – krzyknęła.

Dziad spoważniał. Wyprostował się.

– Czym sobie, panienko, zasłużyłaś na zaufanie? – zapytał.

– Jak śmiesz! – Zacisnęła pięści i zeskoczyła ze żłobu. – Za kogo się uważasz? Mnie się ufa z racji mojego urodzenia, to samo wystarcza za słowo honoru! – Ruszyła w jego stronę na sztywnych nogach, pochylona do przodu, z zaciśniętymi ustami, z ramionami gotowymi do ataku.

Wrony siedzące na płocie opodal zakrakały.

– E! – Machnął ręką. – Panienka siły zostawi na trudniejszy czas – powiedział poważnie, a jego oczy przestały być łagodne i przyjazne. – Dla hrabiego mam informację, przydałby mi się.

– Tobie?! Mój ojciec by się przydał?! Tobie? – przedrzeźniała. – Posłańca wyślij!

– Posłańcy teraz mają ważniejsze sprawy. To co pisał, że się zjawi?

– Nie! – wypluła to słowo, jakby było gorzkie i zepsute.

– Jak panienka chce. – Puścił do niej oko. – Łaska naszego Pana na pstrym koniu jeździ. Z Bogiem. – Założył kaptur na głowę i ruszył w stronę drogi, na której Riczka próbowała ocucić komisarza, a nad nią kiwał się zatroskany ksiądz.

Powietrze ostre, ale rześkie – takie, które napełnia człowieka radością – łaskotało go w nosie. Dzień to był zaiste niezwykły. Wszystko niby działo się jak zwykle, ale coś wisiało w powietrzu. Coś dobrego albo złego. Tego nie potrafił rozpoznać nawet on, Dziad, który miewał sny i wizje, miewał przeczucia i rozmawiał ze zjawami. Czasem nawet on był bezradny. Wprowadził w ruch pewne koło zdarzeń, ale nie mógł się pozbyć wrażenia, że potężniejsza siła wprowadziła swoje. Im dzień robił się starszy, tym większe miał wątpliwości, tym silniejsze odczuwał wyrzuty sumienia. Coraz bardziej się niepokoił, ale nie o siebie. O siebie człowiek się nie boi, największą udręką jest się bać o innych. Bał się o nich, bo czuł się odpowiedzialny za to, co ich spotka. Miał coraz gorsze przeczucie, że niewinny fortel przyniesie potworne konsekwencje.

Filomena podążyła wzrokiem za Dziadem, który ciężko opierając się na kosturze, szedł w stronę głównej drogi. Zmrużyła oczy. Chciała coś wyczytać z jego sylwetki. Odnaleźć prawdę o nim, jednak nic poza starym, grubym człowiekiem nie dostrzegła. Słyszała muczenie krów, ale nie widziała wieśniaków. Sporo domów było osieroconych, a przecież jeszcze kilka dni temu jej niania skarżyła się, że ich mieszkańcy zaczepiali ją, chcąc wymusić kupno naczyń sosnowych. Zachwalali. Migali przed oczami cebrzykami, nieckami, łopatami do chleba. W ręce wtykali bukowe łyżki, zapewniali, że solidne i twarde. Miotły z brzeziny dawali w prezencie. I już tych ludzi nie było. Rano zdrowy, wieczorem trup.

Wrony chodziły wokół poidła. Miała wrażenie, że były wszędzie. Patrzyły na nią niby obojętnie, ale z czujnością. Wstrętne ptaszyska! Zemdliło ją, bo przypomniała sobie opowieść o tym, że pastuszkowie latem skręcają karki młodym wronom, oblepiają gliną i pieką w ogniskach. Mimo że burczało jej w brzuchu, to nie tknęłaby takiego wiktuału. Chciała je przegonić, ale nie bały się. Leniwie podskoczyła ta czy tamta, jednak ciągle chodziły wokół żłobów, żerując na skrawkach zielonej jeszcze trawki.

– Panieńka tego…

Podeszła do niej Jagnieszka.

– Moze by panieńka tego… – splunęła przez prawe ramię, a w kierunku plwociny strząsnęła z palców niewidzialną wodę – no, moze posła by se jus?

– Mnie tutaj dobrze. – Od razu krew w Filomenie zawrzała. Usiadła na żłobie i zaczęła machać nogami.

– Panieńka jest se bystro, ale my proste ludzie, bojące. Krowy gzić się bedo, mleko zagubio.

– Boisz się mnie? – warknęła Filomena. – Boisz się – powiedziała z satysfakcją.

Kobieta błyskawicznie zakryła twarz chustą i zgarbiła się jeszcze bardziej.

– Ić se panieńko dzie indzi – poprosiła Jagnieszka. Trzęsła się jak liść na wietrze.

– Nie pójdę! – Zaplotła ramiona na piersiach. – Nie pójdę i co mi zrobisz, hę? – Spojrzała na starą wyzywająco. – Nawet psa nie umiałabyś przegonić, a co dopiero mnie!

Kulawy woźnica zachichotał. Zerwał się wiatr. Poniósł ten chichot w stronę lasu i tam rzucił między drzewa. Chmury zasnuły niebo. Od strony rzeki nadciągnął chłód, jakby ktoś otworzył kryptę grobowca. Wrony z wrzaskiem poderwały się z ziemi i usadowiły na gałęziach pobliskich lip.

– Panieńko.

Hrabianka spojrzała na nią ze złością. Kobiecina ciągle miała zakrytą twarz.

– Panieńka ma złe ślepia, złe ślepia od zmurszałego serca są. Ić se jus. Chudoba o suchym pysku, choć jus dzień wielgi. Ić se, ić.

Widząc, że hrabianka nie reaguje, tylko śmieje się bezgłośnie, Jagnieszka podeszła do niej raptownie i popchnęła ją tak mocno, że ta spadła ze żłobu prosto na wilgotną ziemię. Wściekła poderwała się na nogi, zacisnęła pięści i zrobiła tylko krok w stronę wieśniaczki, bo gdy spojrzała na nią, dostrzegła jej oczy. Błyszczały nienaturalnie, kobieta już nie przysłaniała twarzy. Te oczy jarzyły się jak rozpalone drwa. Niczym ściany dawno temu spalonego dworu, z którego diabli zrobili sobie mieszkanie. Nie przypominała już tej chuderlawej, przerażonej kobiecinki sprzed chwili.

Co jest z tymi ludźmi? pomyślała Fifi. Każdy ma coś w zanadrzu. Niby się łasi, przymila, a za chwilę wzrokiem by udusił. Niby się kłania, ale kark ma sztywny. Co to za miejsce?!

Staruszka już nie prosiła, raczej ostrzegała, a jej gorejące oczy zdawały się współgrać ze szklącymi się oczami ptaków.

– Czarownica! – krzyknęła Fifi, czując, że do oczu napływają jej łzy bezsilności. Rozejrzała się dookoła. – Ciemnota! Parszywa ciemnota z plewami we łbach!

– Ić se nad zeke. – Popchnęła dziewczynę szponiastymi palcami i zaraz zrobiła w powietrzu znak krzyża.

Obserwowała złość hrabianki. Patrzyła tak natarczywie, że Fifi poczuła się, jakby tamta wycierała swoje utaplane w błocie, sine stopy o jej serce. Gardziła nią. Ona! Miała tę czelność. Czelność gardzić nią. Cóż ta zaraza zrobiła z ludzi. Przestali się bać, a może bali się zbyt mocno? Dlaczego nie boją się swojej pani? Co za parszywy naród. Nienawidziła wsi. Kochała miasto. Oddałaby wszystko, żeby mieszkać w Paryżu, a nie w środku puszczy na końcu świata. Zagryzła usta i sztywno obróciła się na pięcie.

– Wszyscy mnie jeszcze popamiętacie! – Nie wytrzymała i pogroziła schowanym za chałupami ludziom. po czym ruszyła nad rzekę.

Nad rzeką zimny wiatr ochłodził Filomenie policzki, mimo tego czuła, że twarz jej nadal płonęła. Kiedy nieco ochłonęła, zerknęła przez ramię. Przy studni kotłowali się zwierzęta i ludzie. Pokrzykiwali, gwizdali, poklepywali staruchę. Bydło piło zachłannie.

Nieopodal dwie kobiety wraz z księdzem taszczyły nieprzytomnego Fredka. Jej Fredka. Zrobiło się jej przykro. W pierwszym odruchu chciała do nich podbiec, ale szybko się zganiła w myślach. Przecież ludzie są tacy nietrwali. Tacy słabi, jak myszy. A mysz brzydziła się bardziej niż brudnych, cuchnących ptaków. Nagle Riczka porzuciła Fredka i pobiegła do karczmy. Po co? Wracaj! krzyknęła w myślach Fifi. Sami sobie nie poradzą!

Rzeka płynęła wartko, szumiała głośno, jakby coś ją napędzało, popędzało, pchało do przodu. Pieniła się. Och! Żeby tak móc rysować i zmieniać. Rysować i projektować. Budować altany, planować ogrody, wymyślać rzeźby. Gdybyż tak mogła! Byłaby szczęśliwa. Może nawet urodziłaby dziecko. Gdyby miała o co dbać. Gdyby miała dom, który byłby jej stałym domem, a nie tylko sezonowym dachem nad głową. Od razu skarciła się za te myśli. Nie bądź głupia!

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

Rozdział pierwszy – część pierwsza

Rozdział pierwszy – część druga

Rozdział drugi – część pierwsza

Rozdział drugi – część druga

Rozdział drugi – część trzecia

Rozdział trzeci – część pierwsza

Rozdział trzeci – część druga

Rozdział trzeci – część trzecia

Pozdział trzeci – część czwarta

2
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *