Na surowym korzeniu  (powieść w odcinkach)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

Rozdział trzeci – część siódma

.

Bławatne, godzina 9.00

Ksiądz kazał Riczce rozpalić pod kuchnią w pomieszczeniu przy karczmie. Zostawiła więc na drodze komisarza, ciężarną Lesię i duchownego, a sama popędziła do chałupy. Z niewielkiej przybudówki przyniosła drewno i ułożyła pod kuchnią. Ręce jej drżały. Sama nie wiedziała dlaczego, ale była przerażona. Kiedy ogień już płonął, skrzypnęły drzwi. Obróciła się i od razu naciągnęła chustę na wydatne piersi, które chowały się pod szarą, lnianą koszulą. Wielkie, wilgotne, ciemne oczy z przestrachu zrobiły się jej jeszcze większe. Pospiesznie odrzuciła na plecy czarny warkocz.

– Moje żeczko, moje serćie. Ach, jaka ty jestesz nieszmiała, moja droga Rićka. – Gość zatrzasnął za sobą drzwi. Wzrok mu pałał. Chciał ją uszczypnąć w policzek, ale dziewczyna zrobiła unik.

– Dajcież pokój! – Okręciła się chustą jeszcze szczelniej, a jej długie końce zawiązała na plecach. Rozejrzała się za jakąś bronią.

– Co to szkodzi, że ja trochę uszciszne tobie, przecie to nie jest żaden szkandal. – Zachłannym spojrzeniem ogarnął całą jej postać.

– Panie Bobik, brata nie ma, jeno ja sama, a roboty huk – przełknęła ślinę.

– Brata nie czeba, a robota nie gęś, co się spalicz moźie. – Podszedł do niej zdecydowanie, za blisko, tak blisko, że przycisnął ją do kuchni. – Mnie Rićka powie, co złe jest w kochaniu? – Oparł dłonie na jej ramionach, jak zahipnotyzowany zsuwał je ku biodrom, a z bioder na pośladki.

Riczka z krzykiem odskoczyła pod okno.

– Czebie chciałbym kochacz. W mojem serce jest dużo plac do kochanie. Co czebie szkodzi, że ja tobie kocham?

– Mnie kochanie wase niepotrzebne, bom serce oddała jus. – Przypomniała sobie o strzelbie, którą Bahan trzymał w drugiej izbie.

– Aj, waj! Oddała, jakie oddała, ja sze pytam, na co oddała? Co to jest Gusztaw? Ja sze Gusztaw nie boje. Czi on potrafi tobie uszanowacz, albo kochacz z taką miłoszcią, jak ja? Co Gusztaw? On hrabik, on zapomni, on poźiuczi tobie, jak tylko koniami na niego przijadą. A przijadą pani i pan, i jemu zabiorą do pałac. Ty Rićka nie bycz taka uparta. Ja tobie kupie bardzo piękne ubranie i koralów kupie.

– Na cóż by się to zdało, kiedy jesteście innej wiary. Tobyście się nie mogli ze mną ozenić. – Miała nadzieję, że ktoś nadejdzie i ją wybawi. Zerknęła w okno, ale było pusto. Ksiądz z Lesią widocznie przy komisarzu zostali. Miała do nich wrócić i im pomóc. Jakieś licho dzisiaj rządzi i wszystko kiełbasi.

– Moja lubunia! Co to jest wiare, ja jestem bezwyznaniowy kosmopolit, jakie zechcesz wiare to ja wezme, bo mnie wszytsko jedno. Bylesz moje była do kochanie.

– Tak to mówicie, ale kiedy przyjdzie do prawdy, to się wyprzecie. – Zbierało się jej na płacz, bo zdzielić przez głowę gościa nie mogła. Wszak Bahan mu dłużny był. Kłopot by powstał ogromny, gdyby Bobik ją znienawidził. Choć trzeba było przyznać, że kiedy ją lubił, to kłopot również był – kto wie czy nie większy – ale kłopot tylko jej.

– No, za co ja bym nie miał prawdę powiedziecz. Ja tobie mówię, że jakbysz ty lubiała moich afektów, to jabim wszystkiego dotrzymywał, co mówiłem. Nu, pocałuj! – Wysunął w jej kierunku chudą twarz i zrobił dziubek z oślinionych, szerokich ust.

Wzdrygnęła się i odskoczyła pod okno.

– Skoro tak mię lubicie – przywarła plecami do framugi – to powiedzcie mi, dlaczego dokucacie mojemu Bahanowi. On odda co do reńskiego, ale musicie jeszcze poczekać.

– Och, moje zloto slonećne, to jest calkiem co innego. Kochanie to kochanie, a geszeft to geszeft. Ja z miłoszci mogę dać ciężkie pieniądze, ale na geszeft nie mogę straczyć. Ach, zebyś ty chczała mnie troszeczkę lubicz, to jabym twój brat dał spokojnoszcz.

– Dopiero byście mieli, jakby was Bahan ze mną ujrzał. Sprałby was jak cepem snopka.

Jaka szkoda, że Bahan poszedł. A skarżyła mu się, że Bobik ją podszczypuje, że coraz częściej we wsi bywa, to się śmiał. Przepadł, gadał, nikt nie wie gdzie. Czemu ona tym nikim nie jest? Ksiądz ją napominał, aby nie wierzyła w śliczne żydowskie słówka. Nie wiedziała, czy tylko tak na zaś ją ostrzegał, czy faktycznie dawał wiarę temu o czym mu opowiadała.

– Kogo mam sze bacz? Gusztaw czy Bahan?

– Obu.

– Oba, oba. Co to jeszt oba? Jak geszeft będzie to i nieszmiałoszć minie. – Przystąpił do niej i całować począł. Usta miał gorące, dłonie spragnione i natarczywe, wpełzły pod chustę i za piersi chwytały.

Riczka się wyrywała, ale Bobik doskonale sobie z tym radził.

– Matko Boska Puszczańska! Ratuj! – krzyknęła z płaczem.

Mężczyzna odskoczył jak oparzony.

– Nieścieńscie ty moje! – zawołał ze strachem – ciemu ty takie ksicisz słowa pszeraźliwe? Po co jej głowy zawracanie?

Uniósł dłoń, kiedy zauważył, że Riczka ponownie zbiera się do krzyku.

– Ti histerićnie bardzo. Czycho. – Rozejrzał się niespokojnie. – Ti nie trwoguj już. Nie chce dzisz gniewacz sze. Ja tu jutro będę przyjszcz. Rićka pomyszli o moje dogodnich warunków. Nu, pocałuj!

Ale Riczka ani myślała o całowaniu. W wielkich oczach miała jeszcze łzy. Gdybyż on był jak każdy inny chłop, nie myślałaby ani chwili, tylko drewnem po łbie zdzieliła, ale oni od niego uzależnieni, na jego łasce, a spłacić jego Bahan się nie kwapił.

– Rićka, żeczko zlote, za co sze gniewasz? Za kochanie moje?

– Ja waszego kochania nie sce – powiedziała.

Gdyby tylko miała tę strzelbę, która w drugiej izbie pod barem. Nastraszyłaby go chociaż.

– Idźcie jus. Niech was Matka Boska Puszczańska ma w opiece.

– Oooo! Kiwa Bobikiem opiekać sze nie muszi! Niech ją Pan Bóg broni! Niech opieka sze swoimi. Ja słyszał, jak ona opieka, niech Pan Bóg broni przed taka opieka. – Dał nura w stronę drzwi.

Riczka przeżegnała się i osunęła na ziemię.

– Hrabia? Gustaw to hrabia? – powiedziała do siebie.

Ale Kiwy już nie było. Jeszcze dobrze nie zamknął za sobą drzwi, gdy usłyszała rumor w izbie, która za karczmę służyła. Od razu tam wbiegła i zamarła. Ksiądz z Dziadem wnieśli płaczącą Lesię.

– Do izby nieśta, tam cieplej. – Otworzyła szeroko drzwi. – Co się stało?

– Dawaj jakiej słomy na klepisko, ona rodzi! – powiedział Dziad.

Rzuciła skórę niedźwiedzią. Mężczyźni spojrzeli po sobie. Skórę miała po rodzicach.

– No co? Kładźcie!

– Nie szkoda? – Dziad podrapał się po łysinie.

– Nie!

Położyli. I zaraz wybiegli po komisarza, który na drodze samotnie bez tchu pokutował.

– Riczka – szepnęła rodząca, złapała ją za koszulę przy szyi – ty obieszaj mnie, że malieńkoje dzieciątko ty zaopiekujesz.

Miała tyle strachu w oczach, że Riczka przytaknęła.

– Lesiunia, nie płaczze, bo mnie okrutna załość bieze. Sama je utulisz, ja pomogę na pewno – ucałowała ją w czoło i wyszarpnęła koszulę z jej palców.

Riczka pomogła Lesi podkurczyć nogi, ale niestety, pierwsze, co zobaczyła, to obfita krew zamiast główki dziecka. Kobieta płakała i jęczała, ale nie krzyczała. Nie krzyczała, tak jak krzyczą zdrowe, silne kobiety wiejskie, które rodzą co roku. Riczka postawiła wodę na blasze, przyniosła czyste kawałki lnu i ocierała nimi czoło Lesi. Siedziała przy niej jak przy wydmuszce z nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Choć czuła, że od początku dobrze nie jest, to wierzyła, że to się wyprostuje, naprawi i jakimś cudem będzie lepiej.

Dziad i ksiądz wtaszczyli do środka komisarza i ułożyli go na drugiej skórze, którą przygotowała Riczka. Dziad przyjrzał się Lesi, pokręcił głową.

– Gdzie to o takim czasie pchać się na świat – jęknął Ambroży, przykładając dłonie do twarzy.

Lesia jęczała, coraz większe krople potu pojawiały się na jej czole, coraz więcej krwi wypływało z jej krocza.

– Leć po starą Jagnieszkę! – rozkazał Dziad, przejmując od Riczki szmatkę do ocierania potu. – Niech się śpieszy, sami nie poradzimy.

Lesia to było skrzydełko, nie człowiek. Drobinka, nie kobieta. Do końca we wsi nikt nie wiedział, skąd ją Strojeń przywiózł, ale za to każdy na pierwszy rzut oka rozumiał, że była jego skarbem. Cicha i małomówna. Podobno miała ukraińskie korzenie. Nikt z tutejszych by jej krasawicą nie nazwał, ale w każdym po równo, tak wśród bab, jak i chłopów, wyzwalała jedno uczucie. Uczucie tkliwości. Każdy by jej nieba przychylił. Zawsze miła, przyjazna. Takiego człowieka jak Lesia najtrudniej odżałować. I o takiego najdłużej się walczy.

Riczka pędziła, jakby ją goniło stado wilków. Gabrysiowa akurat rzuciła gęsiom suszone pokrzywy i zagapiła się na biegnącą dziewczynę. Inne gospodynie też ją zauważyły. Przeżegnały się, bo takie gonienie nie oznaczało niczego dobrego. Na wszelki wypadek każda odmówiła Wieczny Odpoczynek.

Nie mogąc złapać tchu, Riczka dopadła chałupy Jagnieszki. Nie stukała do drzwi, od razu wbiegła do środka i stanęła jak wryta.

– Co ci, matko? – Przyskoczyła do jej posłania.

Jeszcze przed chwilą chodziła, jeszcze przegoniła hrabiankę nad rzekę, a teraz leży?

– Dobra s ciebie dziewecka. – Jagnieszka pogładziła ją po głowie, dłoń miała szorstką i twardą.

– Matko – szepnęła Riczka, przyciskając jej drugą dłoń do policzka – Lesia umiera, wstań, musimy jej pomóc. Co tobie?

– Dziecinko, Bóg mnie woła. Przódzi mnie do niego iść trza. – Pogłaskała ją po ramieniu. – Złociuśka, jedyna. Wszićko będzie, jak być musi.

– Jakże tak! – Riczka rozpłakała się. – Biedna ja, biedna, jak sobie radzić będę, już i myśli nie staje. Co mnie robić, kto mi powie, kiej wy do Pietra idziecie? Nie odchodźta. Pójdziemy, ulżymy Lesi. Wstajta!

Mówiła, żeby tylko mówić. Łkała histerycznie, jakby dopiero teraz opłakiwała swoją prawdziwą matkę, którą obcy w górach zarąbali siekierami. Nie chciała jej puścić do Boga, nie chciała się z nią rozstać, bo zastępowała jej całe lata matkę prawdziwą. Była jej drogowskazem, chłodem na rozgrzanym czole, ulgą podczas skwaru, powstrzymaniem popędliwej duszy. Oswojeniem strachu. Odwagą.

– Matko! – Riczka całowała jej szorstkie dłonie, gładziła pomarszczone policzki. – Matulu! Bez ciebie nie umiem, nic nie umiem. – Zanosiła się od łkania. Wstrząsały nią dreszcze. Ze wszystkich sił chciała złapać jej duszę i zatrzymać, nawet jeśli rozgniewałoby to Boga. Ale to nic nie dało.

Sprzeciw nie ma siły podczas umierania. Człowiek wtedy najmocniej odczuwa swoją bezsilność. Umarła. Tak po prostu.

Riczka osunęła się na klepisko. Wstrząsało nią suche łkanie. Ciągle trzymała dłonie kobiety, ale czuła, że stygną. Już jej nie było. Jak to możliwe, żeby tak w minucie ktoś przestał istnieć? Zostało ciało. Ale nie pozwoli go pochować, dopóki nie sprawdzi, że ona na pewno nie żyje. To jej obowiązek, tyle może dla niej zrobić, aby nie obudziła się w grobie. Wtem Riczka obejrzała się, bo poczuła czyjąś obecność. Na środku izby zapanowała jasność, a pośród tej jasności dzieweczka małoletnia o jasnych, pysznych lokach. Jej sukienka igrała błękitno-złotymi kolorami.

– Ktoś ty? – rzekła Riczka, ocierając mokre od łez policzki.

– Pozwól mi się pobawić w twoim domu – dźwięcznie powiedziało dziecko.

– Pierwej mi imię swoje wyznaj. – Podniosła się z ziemi. Nie czuła strachu. Nie bała się duchów. Tylko ich nie lubiła. Uważała, że nie powinny się kręcić po ziemi.

– Pozwól mi się pobawić, to imię swoje ci objawię – zaśmiała się dziewczynka, choć bez radości.

Co ludzkie powinno siedzieć na ziemi, co boskie w niebie biesiadować, tak uważała Riczka. Żadnego przenikania się światów nie akceptowała. Mimo że stara Jagnieszka coś tam mamrotała, paciorki w dłoniach przerzucała i dzwoniła nimi niemiło, to Riczka przy swoim obstawała. Wobec wszystkich tych istot była nieufna. Czuła, że potrafią człowieka podejść tak nieoczekiwanie, że ten naobiecuje, czego tylko sobie zażyczą, a potem diabeł się po ich duszę zgłasza. Milczała zatem i z niechęcią przyglądała się dziecku, które niecierpliwie dreptało w miejscu i najwidoczniej bez jej zgody faktycznie nie mogło postąpić kroku dalej. Czyli na razie miała nad nim władzę.

– A po co ty mnie tutaj? – Riczka zmrużyła oczy i wzięła się pod boki.

– Mnie się jeno bawić chce, pozwól, pozwól, pozwól – poprosiła dziewczynka ze spuszczonymi oczkami.

Riczka zaplotła dłonie staruszki na piersiach, wtedy spostrzegła, że w jednej z nich zaciskała niby figurkę złożoną z dwóch kasztanów połączonych igłą – serce w niej zabiło mocno, ścisnęło ją w żołądku, mimo że nie miała pojęcia, co to jest. Z drugiej dłoni staruszki wysypał się różaniec, ale nie taki, który dziewczyna znała od dawna, na którym staruszka się modliła, czyli zbudowany z żołędzi. Był to różaniec z lodowych korali, do których przymarzały palce.

Riczka chciała zapamiętać twarz Jagnieszki. Zapadnięte policzki, na których skóra z wysiłkiem opinała wystające kości policzkowe. Zdawała się bardzo cieniutka, tak cieniutka, jakby miała się rozedrzeć na tych kościach. Zacięte, wąskie, bezbarwne usta.

Kiedy Riczka się obejrzała, spostrzegła, że zjawa ciągle stoi na środku izby.

– Nie znam cię, nie potrzebuję – powiedziała.

Nigdy nie wiadomo, jakiej odpowiedzi udzielić takiej istocie. Mało to się nasłuchała, co gadały kobiety podczas kiszenia kapusty? Dopóki się na nic nie zgodzisz, toś jest ocalony. Taka wójtowa, Haźbieta, wiaderko wody święconej z kościoła przytaszczyła i całą chałupę tą wodą schlapała od zewnątrz i od wewnątrz. Opowiadała potem, że dusza czyśćcowa, co jej się śniła, znaczy teściowej dusza, do okna w biały dzień pukała i prosiła, ależ prosiła, żeby jej wejść do środka pozwoliła. Bo ta woda ją parzyła. Ale Gabrysiowa nic, zdrowaśkę tylko jedną za drugą odmawiała albo godzinki śpiewała. No i odeszła w końcu, ale bez tej święconej wody toby kobita rady sobie nie dała.

– Ty mnie wysłuchasz, boś dobra – zaszczebiotało cieniutkim głosem dziecko. – Ja ciebie historią ucieszę, a ty mnie pobawić się pozwolisz. – Obróciła się wdzięcznie jak baletnica na prawej nóżce.

– Nie. – Riczka wyprostowała się gwałtownie. – Nieciekawam twoich bajań.

– Tylko mnie wysłuchaj, opowiem ci coś, opowiem bajkę, miłosnkę, opowiem ci o życiu niczym błysk pioruna. – Przy ostatnim słowie jej oczy z błękitnych zrobiły się czarne, ale tylko na mgnienie oka.

Riczka tego nie zauważyła, bo patrzyła na martwą kobietę. Rano jeszcze nic tego nie zapowiadało, rano kręciła się jeszcze po obejściu. I co? Jak jasny grom z nieba spadła na nią śmierć. Jasny grom z nieba? Spojrzała na widmo.

– Kaj piorun?

Dziewczynka zachichotała. Zakręciła zgrabnie kilka piruetów i klasnęła w dłonie.

– To mogę opowiadać? – Różowiutka na twarzy z błyszczącymi oczkami patrzyła z wyczekiwaniem.

Coś Riczkę tknęło. Zdało się jej, że słyszy głos rodzonej matki, która napomina, aby uważała przy Czeremoszu. rzece dla nich ważnej, ale i zdradzieckiej, że mówi jeszcze o czymś innym, o czymś potężnym, potężniejszym niż gniew ludzki, niż sroga zima, niż wzburzona rzeka Miła.

– Ludzie, ludzie, ludzie – syknęło widmo. – Niczym sokoły, niczym kamienna lawina. Ludzie brodzący w ciągłej mgle. O oczach ludzkich i zwierzęcych obliczach. Zabić, zabić, zabić! Słowa rozumieją. Słowami się krztuszą. Mówić potrafią, ale śpiewu nie znają. – Głos przestał być dźwięczny i dziecięcy, a przypominał chrapliwy i starczy.

– Słowami się krztuszą? – Riczka zorientowała się, że nie pozwoliła na opowieść, a mimo to mała opowieść snuła. Czyżby traciła nad nią władzę? A może zgodą była jej uwaga? To, że zaczęła jej słuchać.

– Słowami pacierza. W gardło ich gryzą.

Riczka nie miała głowy do zagadek. Musiała zająć się zwłokami Jagnieszki. Ach! I całkiem zapomniała o Lesi. Poderwała się do biegu, przy drzwiach ze złością spojrzała na dziewczynkę. Tu cię mam, celowo mnie zatrzymywałaś. O Boże!

– Ale moja opowieść! – Wydęła usta i tupnęła nóżką.

– Idź precz! – Pchnęła drzwi i puściła się biegiem w stronę karczmy. Czuła, że stało się coś złego. Zbyt długo zwlekała. Dała się omamić złudzeniu, licho dzisiaj biegało po wsi. A może dała się omamić Chochołowi. Chochołami jej ojciec nazywał obcych, tych obcych, których ślad przynosił zgubę. Jednak w tej nazwie nie było strachu ani śmiechu czy żartu. Była jedynie pogarda. Pogarda jak splunięcie. Jakby oplfać komuś twarz.

Bławatne, godzina 12.00

Riczka zadyszała się. Spłoszyła wrony. Poderwały się, kracząc, ale za chwilę obsiadły żerdzie najbliższego ogrodzenia. Spostrzegła księdza pędzącego w stronę kościoła. Biegł z rękoma wyciągniętymi przed siebie. Sutanna plątała się mu między nogami, miał też już swoje lata i dziewczyna nie potrafiła sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek widziała go biegnącego, ale jego wystraszona twarz od razu powiedziała Riczce, że jej przeczucie jest prawdziwe. Kiedy wpadła do karczmy serce w niej zamarło.

Lesia przykryta peleryną Dziada leżała pośród potoku krwi, biała i chora. Odchodziła. Dziecko owinięte w szmaty, przytulone do niej ssało pierś. Przyciskała je do siebie chudym ramieniem tak mocno, jakby się bała, że wypadnie niczym jajko z koszyka. Gasła. Oddychała ciężko, powieki jej ciążyły. Woda na kuchni bulgotała, niesforne krople wyskakiwały na blachę i syczały.

– Co tak długo?! – zaatakował dziewczynę Dziad. – Gdzie Jagnieszka?

– W chałupie. Nie żyje – powiedziała Riczka z zaciśniętym gardłem.

Posterunkowy leżał opodal. Miał zakrwawione usta i mundur brudny od wymiotów.

– A ksiądz? – wyjąkała.

– Poleciał po wiatyk. – Dziad był szary na twarzy. Miał zakrwawione dłonie i ubranie. Odwrócił się do okna.

Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie. Patrzył w to okno, ale Riczka nie dałaby głowy, że coś widział. Przyklęknęła przy Lesi, ta z wysiłkiem spojrzała na nią. Wargi jej drgnęły, grymas uśmiechu przeleciał po nich i zgasł. Było potwornie cicho, nawet ogień pod blachą już nie strzelał. Tylko krople wody syczały.

– Ciepło ci? – Riczka dotknęła czoła Lesi, ta kiwnęła. Była wykończona. – Chcesz pić?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Niebawem wszedł zdyszany Ambroży.

Pax huic domini[1] – wysapał.

Skłonili głowy i uklękli.

– Strojeń nas zabije – syknął Dziad, który na końcu języka miał słów aż nadto, ale nie tych stosownych.

Ksiądz go zgromił spojrzeniem i nie czekając, aż mu odpowiedzą, zaczął zwykłą formułkę, którą odmawiał wielokrotnie przy konających.

Domine, non sum dignus, ut intres sub tectum meum, sed tantum dic verbo, et sanabitur anima mea.[2] – Mocnym głosem powtórzył trzy razy.

Według rytuału umierająca powinna mówić razem z nim, ale Lesia ledwo oddychała, choć ciągle była przytomna. Dziecko spało z zaciśniętymi ustami na brodawce jej lewej piersi. Ksiądz pochylił się nad nią. Chciała się podnieść, ale głowa opadła jej bezwładnie. Obejrzał się na Riczkę, która uklękła pośpiesznie, przytrzymała dziecko lewą ręką, a prawą uniosła umierającą do pozycji półsiedzącej.

Accipe, velsoror viaticum corporis Domine nostri Jesu Christi, quite custodiat ab hoste maligno, et perducat in viatam aeternam. Amen.[3] – Ambroży przyklęknął przy Lesi i ostrożnie włożył jej do ust hostię.

Zaniepokoił się, bo nie zareagowała, ale Riczka pogładziła ją po policzku, wtedy ocknęła się i przełknęła komunię. Ksiądz otworzył buteleczkę ze świętym olejem i nałożywszy jego kroplę na duży palec prawej ręki namaszczał po kolei jej zamknięte powieki, uszy, nozdrza, usta, dłonie i stopy.

– Proszę księdza – pisnęła Riczka.

– Wyjdź, duszo chrześcijańska, z tego świata. – Kapłan ukląkł i recytował z zamkniętymi oczami: – W Imię Boga Ojca Wszechmogącego, który cię stworzył. W Imię Ducha Świętego, który na ciebie stąpił. W Imię chwalebnej i Świętej Rodzicielki Panny Maryi.

Przypomniał sobie, jak pewnego wieczoru wyczerpani weszli do jego izby na plebani. Strojeń niósł ją w ramionach. Zakrwawioną i półżywą ułożył na podłodze u jego stóp. „Radź ojcze!” – błagał. I tamtego wieczoru również ją namaścił, ale nie był to jeszcze jej czas na odejście. Wydobrzała.

– Księże Ambroży – syknęła Riczka ponownie.

Dziad klęczący koło księdza otworzył oczy. Zaniepokojony spojrzał na Riczkę i zaraz potem na Lesię. Od razu pojął. To jest takie oczywiste i nie sposób się pomylić w ocenie.

– W imię Aniołów i Archaniołów. W imię Tronów i Państw, w imię Księstw i Władz, w imię Cherubinów i Serafinów, w imię Patriarchów i Proroków – mówił głosem mocnym uroczystym. Z zaciśniętymi powiekami, z zaciśniętymi dłońmi na brewiarzu, który przyciskał do piersi, mówił w taki sposób, jakby te słowa jemu samemu przynosiły ulgę – w imię świętych Apostołów i Ewangelistów, w imię świętych Męczenników i Wyznawców!

– Cyt! – Riczka była w rozpaczy. Łzy płynęły jej po policzkach.

Dziad pokręcił głową, co znaczyło: daj mu dokończyć. Zbyt wiele dzisiaj przeszedł. Tak bardzo wierzył, że ją uratują, tak mocno wierzył, że będzie żyć, iż jej strata ugodziła go w samo stare serce. Pozwól mu dokończyć, mówił jego szklący się wzrok.

– W imię świętych Dziewic i Wszystkich Świętych Bożych, niech przebywanie twoje będzie dziś w pokoju, a mieszkanie twoje w świętym Syjonie. Przez tegoż Jezusa Pana Naszego. Amen.

Zapadło milczenie. Woda ciągle bulgotała, choć już niewiele jej na dnie pozostało. Ogień pod blachą przygasł. Ksiądz zwiesił głowę na piersiach. Nie otwierając oczu, kiwał się w przód i w tył, jak sierota.

– Wiem – odezwał się w końcu. – Wiem, że już odeszła. – Tylko kto ma żyć, dokończył w myślach, skoro młodzi umierają.

– Pozwólcie mi się tutaj pobawić!

Wszyscy troje równocześnie spojrzeli w jednym kierunku. Śliczna dziewczynka o pysznych, złotych lokach kręciła przy drzwiach zgrabne piruety. Jej sukienka mieniła się kolorami. Później ksiądz powie, że była błękitna, a Riczka, kiedy już ją bardzo ktoś przyciśnie do zwierzeń, stwierdzi, iż była śliczna, ale w sukience szarej, lnianej, jakby z naszego płótna.

– Czyja ty jesteś? – zapytał ksiądz, wstając z klęczek.

– Pozwól mi się tutaj pobawić. Pozwól, to ci powiem – zaśmiała się radośnie.

– To nie miejsce dla takiej panienki. – Ambroży zbladł jeszcze bardziej, o ile było to możliwe.

– Ależ jest! Jest, jest, jest! Powiedz mu – zwróciła się do Riczki.

Riczka ostrożnie ułożyła głowę Lesi na podłodze. Noworodek zamlaskał, ale się nie obudził . Podniosła się z klęczek.

– No powiedz!

– Gdzie twój dom? – odezwała się Riczka.

– Tutaj, tam, tam i tam – pokazywała różne kierunki – wszędzie.

– Idź precz! – Tupnęła nogą dziewczyna.

– Czekaj – ksiądz potarł czoło – bo ją rozgniewasz.

– Idź precz! – Riczka odtrąciła jego dłoń, którą próbował ją przytrzymać.

–To niemożliwe – szepnął Dziad. Ciągle klęczał.

Gdy zjawa usłyszała jego słowa uśmiechnęła się szeroko i znikła.

– Toż to maleńka dziewczynka. – Ksiądz zaczął biegać po izbie i zaglądać do każdego kąta. – Musi gdzieś tutaj być!

– Jest, zapewniam księdza, że jest. – Dziad z wysiłkiem podniósł się z kolan. Poczuł się bardzo zmęczony. Jakby nagle moc, która go do tej pory niosła, która przestawiała jego nogi, wyparowała niczym kamfora. – Chociaż – podrapał się po łysinie – chłopi mówią, że tylko pies i kura widzą śmierć. – Spojrzał księdzu prosto w oczy. – A my ani jedno, ani drugie.

– Widziadło, nic więcej – Riczka wzruszyła ramionami.

– Ochrzcij to dziecko – złotowłosa dziewczynka pojawiła się tuż przy nieboszczce – a mnie zrób matką chrzestną – powiedziała melodyjnie, ale poważnie.

W jej wyglądzie nic się nie zmieniło poza wyrazem oczu. To nie były oczy dziewczynki. Oczy te patrzyły, jak patrzą oczy starych, potępionych ludzi. Oczy, które za wiele widziały.

– Idź precz! – krzyknęła Riczka, zasłoniła sobą noworodka. – Ja jestem kumą wybraną przez matkę, a słowo zmarłej święte, nawet tobie wara od złamania jego.

Widmo zawyło nieludzko, odskoczyło i sycząc, stanęło przy drzwiach.

– Ojce, chrzcij je! – zawołała przerażona Riczka.

– Dawaj wodę! – rzekł Ambroży, jednak kiedy zobaczył odrętwienie dziewczyny, sam przyskoczył do kuchni, obok której stało wiaderko z wodą. Zaczerpnął chochelką, przelał do garnuszka. – Ja ciebie chrzczę w imię… jakie imię? – Wbił wzrok w Riczkę.

– Jędrzej! – załkała. Wspomniała swoją przyszywaną matkę, która co tylko zmarła.

– Ja ciebie chrzczę, Andrzeju, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Już jesteś nasz. Do nas należysz, nie do śmierci – wyszeptał ksiądz i w duchu podziękował Bogu za odwagę Riczki. – Gdzie dziewczynka? – zapytał, kiedy się ocknął z modlitewnego skupienia.

– Tam, tam i tam – odparł Dziad, chaotycznie machając rękami. Usiadł na zydelku i przyglądał się Riczce, która ciągle siedziała przy zmarłej, ale patrzyła na śpiącego noworodka z taką miłością, że aż serce topniało. – Za chwilę zacznie płakać, trzeba znaleźć mu mamkę – powiedział znużonym głosem – i powiadomić Strojenia. – Aż go zakłuło w sercu.

Jak powiedzieć mężczyźnie o śmierci żony? I to mężczyźnie, który tak mocno tę żonę kochał, że aż strach jak mocno. On zdolny znienawidzić tego noworodka. Trudna to sprawa. Trzeba ją dobrze rozważyć. Spojrzał na stękającego w głębi komisarza. I jeszcze ten. Jak się nie darzy, to się nie darzy. Trudny dzień.

Ksiądz odmówił błogosławieństwo nad wodą i święcił nią każdy kąt, każdy centymetr podłogi i ścian. Wierzył, że dzięki temu złe licho już nie wejdzie.

– Nie godzi się jej pogrzebać od razu – odezwał się nagle, jakby do własnych myśli. – Mąż musi ją pożegnać, on musi wiedzieć, co się stało, bo nam nigdy tego nie daruje.

– I tak nam nie daruje – westchnął Dziad – ale zgadzam się, że z grzebaniem na niego trzeba poczekać. – Ożywił się. – Jak raz! Dziewiątek podjechał pod okno, jakby wyczuł, że potrzebny! – zawołał.

– Wóz potrzebny do grzebania innych – mruknął ksiądz.

– Na dzisiaj można go odżałować dla tej niebogi – odpowiedział Dziad grubym głosem, innym niż zwykle, tak innym, że Ambroży raptownie wyprostował się i spojrzał na niego uważnie.

– To co, zmarłych do mogiły na rękach nosić będziemy? – oburzył się.

– Dla naszego dobra tak. Skoro Strojeń zobaczy, że jego żona z honorami na wozie, może powściągnie swój gniew, może ten gniew nie będzie tak niszczycielski, jaki mógłby być. – Myślał na głos Dziad. – Tak trzeba zrobić, księże Ambroży – Poderwał się z zydelka. – Riczko, dziewczyno, owiń Lesię w ten niedźwiedzi kożuch, dzieciaka przy niej jeszcze zostaw, póki nie znajdziemy mu matczynego zastępstwa. Połóżmy ją na wozie, ktoś musi stanąć na straży, żeby psy ani szczury czy te psiekrwie, wrony, nie potargały jej ciała. Potem będziemy myśleć dalej.

– A czy nie godniej byłoby ją w izbie ostawić? – westchnęła Riczka, otulając zmarłą niedźwiedzią skórą.

– W żadnym wypadku! – huknął Dziad tak potężnie, że Riczka aż znieruchomiała. – Jej mąż nie może wiedzieć, gdzie ona zmarła, bo się mścić na tym miejscu będzie. Strojeń to dzika dusza, to tygrysie serce. W miłości łagodny jak baranek, ale gdy raniony, to gorszy niż niedźwiedź. Jeśli nie będzie wiedział, gdzie zmarła, przynajmniej chałupy z dymem nie puści. Na wóz ją trzeba położyć i straże postawić – powtórzył, jakby sam siebie przekonywał, że jest to właściwe posunięcie. – Do Gabrysiowej idź – rozkazał Riczce – ona wie, która kobita mamką może zostać.

– A Jędruś?

– Niech jeszcze przy matce zostanie, póki ciepła. – Pogładził Riczkę po głowie. – Kiedy przyjdzie czas, to małego zabierzemy. – Dłoń mu zadrżała.

Wynieśli Lesię razem: Dziad z księdzem. Chucherko leciutkie. Ułożyli na wozie. Dziewiątek odwrócił wzrok. Jeszcze niedawno ze Strojeniem gadał o Kozaryku i nieszczęsnym ładunku utopionym w bagnie. Jeszcze niedawno zbył go i głowę wysoko unosząc, poszedł w swoją stronę. Od tamtego czasu stracił Jewkę i drobiazg, zaraza zabrała mu ich głosy. A teraz na własnym wozie miał nieboszczkę, największy skarb Strojenia. Żal mu było jej życia, życia jego bliskich. Choć nikt we wsi by go nie posądził o takie uczucia, to w chwili, gdy Lesię układali na wozie, słońce przedzierało się przez sine chmury, rzeka szumiała głośno i złowrogo, a siedzące nieopodal wrony tylko patrzyły, nie wydając z siebie głosu – Dziewiątek musiał odwrócić się do nich plecami, bo ścisnęło go za gardło.

Riczka posłuchała Dziada i pobiegła w stronę chałupy Gabrysia.

Potem żaden z nich nie potrafił powiedzieć, co się stało i dlaczego tak się stało. Fakt jest faktem: gdy Riczka truchtem wybiegła spoza chałup razem z przejętą Gabrysiową i kierowały się w stronę karczmy, to równocześnie spostrzegły oddalający się wóz, galopującego konia i wygrażające męskie pięści. O, zgrozo! Uprowadzili nieboszczkę! Nieboszczce już nic gorszego nie mogło się przytrafić. Ale co z dzieckiem?! Riczka zdrętwiała z trwogi, Haźbieta Gabrysiowa przeżegnała się kilka razy i nabrawszy odwagi, pociągnęła dziewczynę w stronę wzburzonych mężczyzn. Ci, widząc truchtające kobiety nabierające prędkości i zmierzające ku nim – umilkli. Kiedy wyhamowały, popatrzyli po sobie, popatrzyli na te kobiety, one na nich tymi swoimi przerażonymi wielkimi ślepiami, jak to tylko kobiety patrzeć potrafią i zamilkli jeszcze bardziej. Bo cóż powiedzieć można było? Jakieś licho porwało wóz i konia. Licho, no bo cóżby innego odważyło się wóz z nieboszczką uprowadzić? I to kiedy oni na podworcu obecni byli. Tak w biały dzień, za ich plecami. O, to już musiała być czarcia sprawa, diabelska intryga, a nie ludzkie widzimisię.

– O Matko Przenajświętsza – załkała Haźbieta, ocierając oczy dłuższym końcem chustki – Strojeń was zabije.

Bławatne, godzina 13.00

Baryły upatrzyli konia pod karczmą. Podczołgali się cichutko i czekali na odpowiedni moment, aby go capnąć, jak Strojeń kazał, gdy nagle rozdziawili gęby z niedowierzaniem.

– O cie Florek! – krzyknął Kostaś – widzieliśta? – Wytrzeszczył oczy w stronę, w której zniknął wóz.

– Licho – jęknął Grzyśnik i wytarł spocone dłonie o koszulę.

– I to jakie pazerne – powiedział Jacenty. – Ukradło woza, a cłeka ogłusyło. Co tu skurać?

– Sięgło jak po swoje, a mówiliśta, ze un jus nasz. – Kostaś wyraźnie był zawiedziony. A nawet miał pretensje do braci, że go powstrzymali przed wyprzęgnięciem chabety, kiedy nadarzyła się ku temu okazja.

– A niechże mu Pan Jezus plagę ześle! – Splunął Grzyśnik i pieczołowicie roztarł butem plwocinę. – Cza za niem póść. – Spojrzał na braci. – Inacy Strojeń łeba nam urwie. – Chciał, żeby zaprzeczyli, ale ci tylko gapili się to na las, to na podworzec przy karczmie. Na las i na podworzec.

– Ano urwie – westchnął Jacenty – nie ma co licyć, coby nie urwał. – Zamyślony obserwował, jak kobiety przed karczmą łapały się za głowy, a mężczyźni zaciskali pieści.

Najgłośniej krzyczał Dziewiątek, najbardziej wygrażał, ale w pogoń się nie puszczał.

– Jo do lasa nie pude! – krzyczał. – Kunia na zatracanie mnie zabrało – zawodził, z wyrzutem spoglądając na Dziada i księdza. – Co mnie bez unego robić przydzie? Bez kunia to ci cłek taki gupi, jak jaki profesor bez grosicka.

Chodził tam i z powrotem przed mężczyznami. Chciał w nich jak największe poczucie winy wzbudzić. Co chwilę spoglądał na drogę, która nikła w czarnym borze, podobnie jak jego cały majątek. Nie zauważył, że Riczka warknęła i ruszyła ku niemu.

– Konia żałujeta?! – Riczka przypadła do woźnicy i byłaby mu obiła gębę, gdyby Dziad jej nie pochwycił wpół. – Konia?! – krzyczała – toć sumienia cza nie mieć, żeby o konia robić galimatias. Tam dziecko ostało! – Wierzgała w powietrzu, bo Dziad musiał ją podnieść, żeby utrzymać w miejscu. – Zemrze z zimna! – Próbowała się oswobodzić.

Baryły spojrzeli po sobie, kiwnęli na zgodę.

– Cza nam za niem iść – zgodził się Jacenty z Grzyśnikiem, ale patrząc na ich zapał, wiadomo było, że ochoty nie mają.

Mimo to ruszyli, choć wolno, weszli na drogę i niechętnie, bo niechętnie, ale zaczęli iść w stronę, w której zniknął wóz. Rzeka szumiała po ich prawicach. Płynęła wartko równo z nimi i w tę samą stronę, w którą szli.

– Paczta! – Kostaś wystrzelił w stronę rzeki paluchem wskazującym. – Łódecka!

Ano, przycumowana jak należy, sobie dryfowała. Zrozumieli się bez słowa i od razu usadowili się w niej wygodnie. Trochę się im ciasno zdawało, ale jak to mówią: „darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby”. Rzeka miała silny prąd, dlatego gdy tylko odbili się wiosłami od brzegu, błyskawicznie porwała ich razem z sobą.

– Czymajta się chłopy! – Jacenty starał się przekrzyczeć szum wody. – Kostaś, pilnuj prawy strony! Nie wierć się!

Rzeka pędziła, jakby ją ktoś gonił, a wraz z nią pędziła łódka braci przypominająca w tych wirach łupinę orzecha.

Grzyśnik siedział na tyle i bezmyślnie wodził dookoła przerażonymi oczami.

– Kiszki się we mnie łamio! – krzyknął, gdy zawadzili o niewidoczny konar. Podskoczył prawie pod niebo, ale cudem utrzymali równowagę, chociaż odzienie zamoczyli. – Nie może to być!

– Co?! – Kostaś dyszał, jakby gonił za sarną. Ocierał mokre czoło i dzielnie wiosłował.

Podobnie Jacenty. Kapało im z czupryn, jak i nosów, ze skroni również. Brzeg śmigał po dwóch stronach, krzaki sterczały obojętnie.

– Abo to wim? Cosi się mnie uchyciło i tera kielicha bym wychylił, a potem karcme ozniósł – Grzyśnik trzymał się kurczowo burt, kostki bieliły się na nich niemiło, palce zsiniały z zimna.

– Ale co? – krzyknął Jacenty, spoglądając przez ramię na brata.

Fale chlustały z obu stron, zalewały dziób. Jeszcze uroku brakowało. Na źle to się raz dwa zrobi. O pomoc trudno się nieba doprosić, ale czart z ochotą rozum „zaszachruje”.

– Ledwo my z tą rzeką radzimy, to jak ksiądz pod prąd miał siłę? – zapytał Grzyśnik.

Obaj bracia zerknęli na niego i przytaknęli. Faktycznie, no jak? Toż to było niemożliwe.

– Powiedali, co on samusieńki jej dał radę – dodał Grzyśnik.

Tak gadali i ci z Gajów, i spod Krzywej Drogi, a nawet ci spod Sandomierza, gdy na jarmark się zjechali. Ale ksiądz to święty człowiek, anioły mu dopomogli, a u Boga wszystko możliwe się zdaje. Jednak zapoznawszy się już z charakterem rzeki Miłej, Baryły zaczęli rozmyślać nad tym ludzkim bajaniem. Pod prąd się nie pływa, to każdy głupi wie, nawet Dziadowski Józuś, a ksiądz miał się wybrać i – co ciekawe – dopłynąć, choć ledwo żywy, do chałupy Strojenia.

Strojeń mieszkał w chacie postawionej u stóp Góry Czarnej, z której wypływała Miła – na jej prawym brzegu. Odludne to było miejsce, tylko wtajemniczeni je znali, ale Strojeniowie nie lgnęli do towarzystwa.

***

Działo się to kawał czasu wstecz, gdy przez wieś dwa razy do roku prawdziwe monstra przechodziły. Nikt im drogi nie zastępował, nawet psy ze skowytem do bud uciekały. Zawsze o tej samej porze, gdy miało się podwieczerz, trójka widziadeł drogą wzdłuż rzeki sobie maszerowała. Elegancki jegomość w cylindrze i w surducie – podejrzewali, że to duch hrabiego Jedliczyńskiego – śliczna dziewczynka i wspaniały kary ogier. Szli ramię w ramię, jakby byli na spacerze, choć chłopi nigdy jeszcze nie widzieli, żeby koń bez uprzęży i jak pies koło ludzi szedł.

Wieśniacy machali rękami: „Wielkie aj waj, co z tego, że idą, niech sobie idą”. Póki do chałup nie zaglądają, niech idą. Ale żony tych wieśniaków, gdy już wszyscy spali, do uszu swych mężów – a było to w nocy pewnej niedzieli – z trwogą wyszeptały, że musiało się niedaleko jakieś licho zalęgnąć. Nazajutrz chłopi spojrzeniami się wymienili, żeby sprawdzić, czy każdy taką samą trwogę poczuł. A jak już raz trwoga we wsi zamieszkała, to wyplenić jej nie było sposobu. Co się ksiądz Ambroży natłumaczył, narozgrzeszał i nabłogosławił, to tylko on sam najlepiej wie. Jednak na nic to było. Trwoga przybrała na sile, gdy widma zaczęły spacerować o tej samej porze, ale każdego dnia. Wtedy to już oczy wybałuszone, gęby rozdziawione i paluchy wystrzelone w miejsce pochodu widziadeł przybrały formę histerii. Ogier galopował na przedzie, a reszta w liczbie dwóch osób sobie za nim szła, jakby na procesji. Trwoga! Powiadam wam: trwoga ta zamieniła się w lęk paniczny. Od tamtej pory Ambroży nie miał już spokoju. Odczyniać i odczyniać mu kazali, a kiedy mówił, że on nie odczynia, to mu egzorcyzmy robić kazali. W końcu się zniecierpliwił. Modlić się kazał, a nie o czarach myśleć. Ale pojawił się za sprawą Strojenia nikt inny jak Kozaryk. Diabeeeł! gruchnęła wieść po Bławatnych i na nowo się zaczęło. A działo się to jeszcze przed rokiem czternastym, czyli przed wojną.

Kiedy Kozaryk tegoż ogiera ujrzał, ręce zatarł i postanowił go okiełznać. Żaden z chłopów nie odważył się temu obrośniętemu sierścią kocmołuchowi tłumaczyć, że to jest zjawa, że licho rozgniewa, bo sam jak licho wyglądał. Wtedy wójta Gabrysia razem ze starą Jagnieszką i kimś jeszcze, ale ten ktoś zaginął na zakręcie, wysłali do księdza z prośbą, aby Kozarykowi do rozumu przemówił, albo chociaż Strojeniowi. I tak to się zaczęło. Podobno ksiądz ku niebu wzrok wzniósł, u obrazu świętego się pomodlił, a potem wsiadł do łodzi i wbrew prądowi rzeki do Strojenia się wybrał. Czy tak było? Wiedzieli tylko ksiądz i Strojeń. A opowieść pęczniała i nabierała kolorów. Każdy, kto ją opowiadał drugiemu, nie zwracając uwagi na realność swoich domysłów, dokładał coś od siebie, co w końcu zwykłe odwiedziny zamieniło w historię nie z tego świata. Taką też ją poznali bracia Baryły na jednym z posiedzeń w karczmie.

Pewnego wieczoru ksiądz miał popłynąć łódką pod prąd i ledwo żywy zastukać do chaty Strojenia. Tam miał zastać Kozaryka i się z nim rozmówić, a nawet chrzest zaproponować, na co kategorycznie nie zgodził się Strojeń.

– Jemu dobrze, haw jest – odciągnął Kozarykowi butelkę od ust – nie strzyma kościelnej udręki, a że nie odróżnia świętego od biesa, dlatego żadnemu się nie da zwieść.

– Może gdyby odróżniał, tym łatwiej by mu było? – Ambroży przeżegnał się, podziękował Lesi za herbatę.

Strojeń kategorycznie pokręcił głową, a Kozaryk, gdy go pozbawiono trunku, obojętnie w tym czasie dłubał w nosie i z uwagą oglądał, to co z niego wydobył jego wskazujący palec.

– Ale może lepiej tego ogiera zaniechać, skoro on diabelski?

– E! On nie diabelski, on nicyj.

– Ale jakiś panicz i panienka za nim kroczą.

– Haw niech se kroco. Nam nic do ich krocenia. Łogiera nam trza i tyla, a że łazi bez postronka, to i lepi. Ja nie widzioł, coby one krocyli. Może chłopy zmyślajo.

– Po co mieliby zmyślać?

– Bo łby u nich dokumentnie głupie i bajaniom dają wiarę. – Strojeń wyraźnie się zniecierpliwił.

– Dziad powiadali – odezwał się Kozaryk – że na niebie źle się dzieje, są na niem różne oznaki. Widzieli starcy, powiadał, na wschodzie dwie ogniste rózgi, niby dwie miotły, które mieniły się jak dwa miecze. To znów ukazała się jaśnieńka gwiazda z długim ogonem, jak jaka krasawica z ogromnem warkoczem. Może to jaka królowa do wojny wojska rychtować będzie? I jeszcze, gadali – nie dał sobie przerwać – że miesiączek widział, cały w czerwieni skąpany, jakby we krwi. Ma iść albo na wojnę, albo na cholerę.

– To nie wina nieba – machnął ręką ksiądz – jednemu się uroi to, innemu co innego, ale każdy mówi, jakby mu się prawda objawiła. Nie każdy ptak w głowie to Duch Święty.

Strojeń puścił do niego oko, ale zignorował.

– A ty, skoroś się już odezwał, ogiera zaniechaj – dodał.

– Nie, nie. Dobry ogier, odważny, mocny, do roboty się nada jak żaden inny. Ja się na koniach znam, mój lud na grzbiecie końskiem żyje i ogier nie diabelski, bo wodę pije, widziałem. A duch pragnienia odczuwać nie potrafi.

No i poselstwo kapłańskie spaliło na panewce, bo wszystkie słowa, których ksiądz używał, spływały po tej dwójce jak woda po lodzie. Nie miał punktu zaczepienia, byli zbyt hermetyczni i do tego całkiem pozbawieni strachu. O tym, w jaki sposób wrócił do chaty, krążyły najdziwniejsze historie. Jedni twierdzili, że widzieli wielki, czarny powóz, którym powoził stangret bez twarzy i bez koni. Miał on sam jechać, choć doskonale słychać było strzelanie z bicza, rżenie i tętent kopyt. Inni, bijąc się w piersi, przekonywali, że na zwykłej furmance przyleciał, jakby go wiatr pchał, jakby ptaki niosły, nawet szum skrzydeł mieli słyszeć. Jeszcze inni, ale tych było najmniej, uważali, że zbóje księdza do chałupy odprowadzili jak pana jakiegoś. Wszystko miało się dziać o północy, gdy ciemności wypełniały wieś i las.

Jak było naprawdę? Tylko sam Ambroży wiedział, ale nic o tym nie mówił.

– Dnia tego, gdy ogier został pojmany – opowiadał później Dziad, który akurat na gościńcu się pojawił tuż przed tym, nim wszyscy zasiedzieli w domach do wigilii – nastał kres wolności czarnego rumaka. Widziałem, jak go dopadł, jak powrózek na szyję zarzucił, jak niczym wicher na niego wskoczył i pognali przez zaspy w las. I tyle ich widziałem.

Dziad tamtej zimy biesiadował u księdza Ambrożego, który nie wierzył w jego opowieści. Ani w to, że Kozaryk okiełznał ogiera.

***

Cała opowieść teraz obudziła się w pamięci Baryłów. Płynęli łódką na złamanie karku, droga migała po ich lewicy za bezlistnymi krzakami i gonili nie wiadomo co. Jacenty z trudem operował wiosłami, a siedząc tyłem do ruchu, niewiele widział. Grzyśnik z Kostasiem siedzieli skuleni przodem do Jecentego. Coraz więcej spotykali konarów i przeszkód z drzew. Najbardziej bali się progu, który znajdował się na zakręcie i przypominał niewielki wodospad. Przeczuwali, że powinni się wydostać z łódki, i to jak najszybciej. I pewnie by się im udało, gdyby nie to, że spostrzegli wóz. Ponad szumem rzeki usłyszeli płacz dziecka i krakanie wron.

Zdumieni powstali, aby lepiej słyszeć, wiosło pękło, łódź uderzyła o głaz i wszyscy trzej runęli do wody. Plując i parskając, dopłynęli do brzegu, źli byli na wszystko dookoła – najmniej na siebie, a najbardziej na dziecko.

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

1
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *