Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

.

Rozdział drugi – część pierwsza

Bławatne, wrzesień 1915

Dzień był pogodny jak na wrzesień, choć rankiem przywitał mieszkańców szron. Jednak w miarę jak dzień wstawał, niebo się ślicznie przecierało i z burego zmieniło się w błękitne, a mroźne powietrze straciło swoją surowość, aż w końcu ustąpiło miejsca ciepłemu wiatrowi.

– Też się martwisz? – Głos Dziada przerwał rozmyślania Jagnieszki.

Stała koło poidła i przyglądała się Józusiowi, który na podwórku Gabrysiów rąbał drewno za Mariannę. Gabryś go nawet kilka razy chciał zaprzątnąć robotą u siebie, przy struganiu trumien, ale chłopak wolał pracować za darmo dla dziewczyny.

– Nie wim kaj jest prawda – westchnęła, nie spuszczając oka z podwórka wójta.

– Tam, gdzie zawsze. W sercu – odchrząknął Dziad.

– Idzie złe i u nas sobie chałupę wyrychtuje.

– A! Straszycie tak od roku, a tu ani zarazy, ani diabła, nawet wojsko do nas nie dotarło. Przestańcie już, bo wstyd słuchać – Oparł się o drewniany żłób, który służył za długie poidło.

– Ano obacys, obacys – powiedziała i, kulejąc, odeszła w kierunku swojej chaty. Czuła, że wokół dziewczyny tworzy się niebezpieczne napięcie, nie miała tylko pomysłu, jak mu przeciwdziałać. Obejrzała się raptownie na Dziada. – Wos nic do świata nie pędzi?! – zawołała jeszcze.

Może jakby smarkacza stąd zabrał, toby się raźniej zrobiło? – pomyślała.

– Józusia żadną siłą stąd wyciągnąć nie mogę, a zostawić go się lękam – odrzekł smutno.

– Przecie, ze strach – pokiwała i westchnęła.

Ludzie też się przyglądali. O ile Józusia lekceważyli, choć najchętniej go unikali, to Mariannę chcieli spotykać na każdym kroku, zwłaszcza mężczyźni, bo była piękna jak letnie słońce o wschodzie, do tego miła i wesoła. Józuś przylgnął do niej niemo, po prostu każdego dnia był przy niej, jak cień. A ona się przyzwyczaiła do jego obecności i niemalże psiej wierności. Pomagał jej nosić drewno do palenia pod blachą, wiadra z wodą, był przy oporządzaniu bydła i karmieniu gęsi. Razem zbierali pokrzywy i wspólnie wiązali z nich bukiety, w których się suszyły. Wieczorami towarzyszył jej podczas spacerów brzegiem rzeki, choć czasem go odprawiała. Wtedy odchodził ze zwieszoną głową i bólem w piersiach. Zostawiał ją blisko szuwar, a odchodząc, gryzł własne kostki u dłoni. Trawiony zazdrością przeczuwał, że na kogoś czekała. Nie miał pewności, ale wyobraźnia boleśnie mu podpowiadała, że ktoś będzie dotykał jej piersi i pełnych ust. Wtedy tracił zmysły. W takich chwilach najchętniej wydarłby sobie serce, aby przestało go boleć. Pocieszał się jednak tym, że nazajutrz znowu ją ujrzy i znowu spędzi z dziewczyną cały dzień.

– Józuś!

Głowa chłopcu podskoczyła, rozejrzał się za tym, kto go wołał.

– Choć ze! – Marianna rozpromieniona wyjrzała ze stajni. – Prędko, choć!

Rzucił siekierę i pognał do dziewczyny. Ta trzymała w dłoniach czerwone, wielkie jabłko. Przepołowiła je w rękach i jedną połówkę wręczyła chłopcu. Zapachniało sokiem.

– Wójt mnie dali. Jec!

Jedli z lubością, chrupało im w zębach, sok ściekał do gardeł i po palcach, a im było tak lekko na sercach, jakby samego Pana Boga złapali za nogi. Uśmiechali się do siebie, oczy im błyszczały. Kryli się co prawda przed oczami wójtowej, która często spoglądała na podwórko przez kuchenne okno, ale i tak nikt ich radości nie mógł przyćmić.

Józuś przytulił twarz do ramienia dziewczyny, ta się roześmiała i poczochrała mu włosy. Chłopiec wykorzystał ten moment, aby ją objąć wpół, a Marianna, chcąc się wyrwać, energicznie zrobiła krok do tyłu i zahaczyła o wysoki próg, co sprawiło, że zrobili koziołka na podwórko. Ona na plecy, a on na nią. Śmiali się głośno, aż echo niosło ten śmiech. Tak głośno, że Gabrysiową z domu wyciągnęło. Wyskoczyła na podwórko z wałkiem w ręce, znaczy, że robiła pierogi, ale gdy spostrzegła dwójkę tarzających się po ziemi, wszystkie soki w niej zagrały niczym w wulkanie lawa. Z wrzaskiem uniosła wałek do góry i ruszyła ku nim. Rety, jak gnała! Jak kwoka, która odeszła od jednego pisklaka i spostrzegła nagle, że już kot ku niemu na brzuchu się skrada. Nastroszyła się i rwała ku drapieżnikowi, jakby od jej prędkości zależało życie.

Młodzi spostrzegli, że gospodyni niczym chmura gradowa ku nim pędzi, zerwali się z ziemi i wyskoczyli na gościniec!

– Jus ty mnie popamiantos! – ryczała na całe gardło wójtowa, wymachując wałkiem. – Jesce doma wrócis, ty zberźnico! – Zasapała się i stanęła przy furtce. – Czekoj ty! Czekoj!

Kobiety zgromadzone przy żerdziach pokiwały głowami z akceptacją. Mężczyźni pospluwali i udając obojętność, wrócili do przerwanych zajęć. Gabryś na chwilkę wytknął głowę ze swojego warsztatu, ale kiedy żona odwróciła się w jego stronę, błyskawicznie umknął z jej pola widzenia. To ci szatan, nie kobita – pomyślał bez podziwu, a nawet ze strachem.

Sąsiadki już nieraz przychodziły do wójtowej i kazały jej czorta przepędzić, wygnać z chałupy na deszcz i zawrzeć dobrze drzwi, ale Gabrysiowa, mimo narastającej do dziewczyny złości, jeszcze się nie zdecydowała na ten krok. Nie zdecydowała się, bo musiałaby oddać zapłatę, którą wzięła od starej Jagnieszki, któraż to jej tę przeklętą Mańkę naraiła. Zapłata może i nie była wielce cenna, ale trudna do zdobycia. Poza tym już jej połowy nie było. Chodziło o garniec soli.

Dlatego teraz ciężko dysząc, nie zareagowała na zaczepki sąsiadek i słowa pochwały, tylko wróciła do kończenia przerwanego obiadu. Sama nie widziała, jak Gabryś wręczył jabłko Mariannie. Za to tę sytuację doskonale widział Dziad. To, jak Marianna się zarumieniła, jak wójt ją do stajni wciągnął i do siebie przytulił. Po czym umknął. Dla niepoznaki wylazł małym okienkiem służącym do wywalania gnoju i przez gnój dostał się do ogrodu, a z ogrodu łykiem do warsztatu.

Dziad czym prędzej pośpieszył do księdza. Ten akurat wyszedł z kościoła. Był spokojny i zadowolony. Poranek pachniał jesiennie, ale rześko. Wspaniale błękitne niebo łudziło, że przed nimi lato, a nie zima. Poranna mgła tańczyła wokół sylwetek wieśniaków krzątających się na swoich obejściach, mdłe słońce przedzierało się poprzez jej białe muśliny.

– Co też cię trapić może w tak wspaniały poranek? – zawołał w stronę Dziada Ambroży.

– Musimy coś zrobić z tą dziewką! – wysapał, bo zmachał się, idąc pod górkę.

– Jaką dziewką? Co tobie jakaś dziewka przeszkadza? – Spojrzał wymownie w niebo. – Gazet żadnych nie przynosisz?

– Nie.

– A szkoda, szkoda. Dobrze by było wiedzieć, co w świecie się dzieje. – Zerknął z ukosa na starca. – Czasem przynosiłeś, na pewno nie masz?

– Nie, nie chodzę po ludziach. Przykuty jestem do tego padołu przez tę dziewkę!

– Żenić się chcesz? – Ksiądz zrobił głupią minę.

– Ja? Ze mnie jeszcze żałoba nie opadła, jakie żenić się!

– Ja ci powtarzam, musisz wybaczyć, innej drogi nie ma. – Ambroży poważnie spojrzał na Dziada.

– Nie mam na tyle siły – odrzekł smutno.

– Bo się nie starasz!

– To już Bóg rozsądzić może, a nie człowiek – nachmurzył się.

– Chodź, chodź – ksiądz pociągnął go za ramię – przespacerujmy się, kiedy taki wspaniały poranek.

– Nienawiść dała mi drugie życie. Jestem człowiekiem gościńca. Sam wiem, jak bardzo wypatrywałem śmierci, ale mnie omija. Jakbym był trędowaty! Nie mogłem tam zostać, pośród zgliszczy. Tam, gdzie zakatowali moje serce. Jak umrzeć to razem, a nie zostać sierotą! – zawołał z goryczą.

– Spokojnie. Nie unoś się. Mnie nie chodzi o rozrywanie twoich ran, a o spokojność duszy. Poczekamy, a przyjdzie czas, że wybaczysz. Przyjdzie na pewno. – Uśmiechnął się, choć poprzedni radosny nastrój uleciał z niego jak para z ust.

– Dostałem życie nowe – skrzywił się przy tych słowach Dziad, jakby napił się żółci – życie kamienne! Mnie już ze sto wiosen, ale ciągle pamiętam, ale ciągle nienawidzę – warknął.

To rok tysiąc osiemset czterdziesty szósty zabrał mu bliskich. Dzieci, żonę, ojca. To czerniawa rozpruła brzuch jego ciężarnej żonie i wydarła z niego nienarodzone bliźniaki. To oni wsypali w gardło jego córki potłuczone szkło. Jak coś takiego wybaczyć?!

Ksiądz milczał. Wiedział, że Dziad za chwilę się opamięta, że potrzeba mu chwili ciszy, aby ochłonął.

– Po wszystkim szedłem przed siebie – odezwał się spokojniejszym głosem – krok za krokiem. Stałem się gościńcem. Pył drogi wrósł w moją skórę, zagnieździł się między zmarszczkami, wypełnił nozdrza i małżowiny. Połykałem go niczym okruchy chleba.

– Wiem – Ambroży nie chciał słuchać tego kolejny raz – ale to już za tobą, żyj teraz, tutaj. Nie możesz wiecznie tęsknić do widmowego życia.

– Szedłem tak w ciszy, żaden dźwięk do mnie nie docierał, aż znalazłem Józusia i wtedy było nas już dwóch. Pokochaliśmy wzajemnie swoją rozpacz, a może zatrwożyliśmy się nią. – Poskrobał się po czole. – Trudno orzec.

– To po co o dziewce wspomniałeś? – Ksiądz się zniecierpliwił. Miał już dość tej rozmowy.

Łapało Dziada czasem takie widmo przeszłości, które kazało mu gadać i gadać, ciągle to samo wertować. Wracać pamięcią do bolesnej przeszłości, na nowo rozrywać to, co już blizną zarosło.

– Bo Józuś stracił głowę dla tej Marianny!

– Ale że co? Robią coś grzesznego? – Ambroży z napięciem wpatrzył się w twarz Dziada.

– Przecież, że nie! Ale ona destrukcję wprowadza i aż ciarki mnie przechodzą po krzyżu, co się też zdarzyć może.

Ksiądz przyjrzał się mu, zamyślił się, znowu się mu przyjrzał i machnął ręką.

– E! Z igły widły robisz.

Spojrzeli w stronę Gabrysiowej chałupy; nikogo już na podwórku nie było, ale usłyszeli śmiech Marianny dochodzący znad rzeki, spośród szuwarów. Rzucała kamieniami w fale. Chłopak nie spuszczał z niej oczu jak zapatrzony w swojego pana szczeniak. Wyszukiwał najlepsze kamyki i podawał jej błyskawicznie do ręki, kiedy tylko poprzednim rzuciła.

– Ot! Dziecięce igraszki – powiedział niepewnie Ambroży. No bo co? Chłopak, podrostek, nieletni. Ona dorosła, tylko patrzeć, jak za mąż wyjdzie. A że chłopy poglądają na nią. – E! Od patrzenia niebo jeszcze nikomu na głowę nie runęło – przekonywał.

– Żeby nie było tak, że to będzie pierwszy raz, kiedy właśnie u nas runie – mruknął Dziad.

Ambroży z uwagą spojrzał na jego twarz. Miał Dziad czasem takie przebłyski, jakby nagle coś mu Duch Święty podpowiedział, dlatego jego niepokoju lekceważyć nie należało.

– Przecież dziewczyny nie przepędzisz. Co ona winna, że urodziwa?

– Niejedna urodziwa, a fermentu we wsi nie czyni – nie ustępował Dziad.

Bławatne, październik 1915

Pańskie konie piękne

Mętną wodę piją,

O jedną dziewcyne

Parobcy się biją!

Riczka wyszła z lasu z koszykiem pełnym grzybów, a jej śpiew słyszeli na siódmej wsi. Głos miała czysty, donośny, aż w uszach świdrowało. Wielu przystawało i słuchało z przyjemnością.

Nie bijcież się chłopcy

La Boga świętego,

Nie pójdę za wszyćkich,

Ino za jednego!

– Tak wielu o ciebie zabiega? – Gustaw stał nad brzegiem rzeki i palił papierosa. Przyglądał się dziewczynie z przyjemnością.

Miała czarne jak sadza warkocze, które błyszczały się w świetle wstającego dnia, jakby je ktoś wysmarował tłuszczem. Roześmiała się.

– Oczy niczym wiśnie, zęby jak śnieg – powiedział. Rzucił peta do rzeki i podszedł do Riczki. Wziął od niej koszyk. – Niestrasznie tak samej po lesie chodzić? – Zrównał się z nią krokiem.

– Ino kiej kto śtraszy – roześmiała się. – Nie śtrasznie tak palić w szuwarach? Jeszcze się hań co zapali. Dy u nas od papierosa tyli śtuk murawy w oczy mgnieniu zetlał…

Mimo zganienia Gustawa uśmiechnęła się do niego szeroko. Pachniało wilgotną ziemią i mroźnym powietrzem. Niebo na wschodzie przecierało się. Biały blask dnia wypływał spośród czarnogranatowego mroku.

– Czy ten budynek, w którym mieszkam, od takiego właśnie niedopałku spłonął?

Riczka spojrzała na niego z przerażeniem. Nie wiedziała, czy mu powiedzieć, ale jej serce bardzo do niego lgnęło, jak do najmilszej osoby, to jak nie powiedzieć, jak nie przestrzec?

– Mówio, coby diobeł zapalił – powiedziała cicho.

– Doprawdy? Czemu miałby się fatygować dla pańskiego dworu? – Roześmiał się. Szybko się zorientował, że to skrawek budynku, o którym mu opowiadano w dzieciństwie. Skrawek tej posiadłości, która miała zachwycać w dawnych czasach.

Riczka się nie śmiała. Spojrzała na niego z lękiem.

– Jak się tamok śpi? Nie dręco mary ani widziadła? – zapytała i zamknęła oczy, kiedy mijali sczerniały budynek.

– Nie! Powinnaś sprawdzić. – Wziął ją za rękę.

Myślała, że żartuje, chciała się wyrwać, ale spostrzegła, że miał poważne oczy.

Nikt we wsi, poza Filomeną i hrabiną, nie wiedział, że Gustaw pochodził z hrabiowskiej rodziny. To było mu na rękę, bo przyjęto go jak swojego. Jak żołnierza, który nawiał. Niestety ten akurat fakt się rozniósł błyskawicznie. Prawdopodobnie za sprawą braci Baryłów, którzy mieli języki dłuższe niż rozumy. Jednak ta wiadomość w niczym chłopom nie przeszkadzała, a za jej sprawą nawet jeszcze większą serdecznością go zaczęli darzyć.

Weszli w niewielki zagajnik. Drzewa były gołe. Liście szeleściły im pod nogami. Rzeka szumiała po lewej stronie. Dym z kominów unosił się ku niebu. Gustaw postawił koszyk i pochwycił Riczkę obu rękoma. Przytulił swój policzek do jej chłodnego policzka. Serca w nich dudniły. Przycisnął ją do siebie i zaczął całować powoli, spokojnie, by po chwili przejść w pocałunki ogniste, szalone, nabrzmiałe, zachłanne i przybierające na sile niczym sztorm na morzu. Aż Riczka osłabła i przegięła się w tył jak topola pod naporem wichury.

– Puść jus, puść, Gustawku, mójeśty puść – prosiła.

A on całował jej usta bez opamiętania, jej szyję i dekolt, a jej kolana gięły się pod nią.

– Puść…

Gustaw nie słyszał, nie rozumiał jej słów. Krew huczała mu w skroniach, ziemia usuwała się spod nóg.

– Gustawku, poniechaj na moment, tak cię proszę, rzeknij co, pofolguj – szeptała, choć pocałunki mu oddawała.

W końcu Gustaw się opamiętał, spojrzał na nią zamglonymi oczami.

– Cóż ci powiem – szepnął – tylko o tobie myślę. – Znowu przytulił swój policzek do jej policzka, tyle tylko że teraz oboje mieli policzki gorące.

Budynek, w którym mieszkał, stał pod lasem w oddaleniu od wiejskich chałup. Odprowadził dziewczynę do granicy, gdzie zaczynała się wieś, i uścisnął jej dłoń tak, żeby nikt nie widział, po czym wrócił do „siebie”.

Riczka jeszcze nie ochłonęła, jeszcze miała przyśpieszony oddech i rumieńce na policzkach, ale porwała koszyk z ziemi i skierowała się do Jagnieszki. Jednak nim do niej dotarła, drogę jej zagrodziła Marianna. Stanęła przed nią na szeroko rozstawionych nogach, wzięła się pod boki, oblizała językiem usta i spojrzała na nią z pogardą.

– Takaś śwarna? – rzekła.

– Gadaj se swoje – mruknęła Riczka i chciała ją ominąć.

Ta jednak złapała ją za warkocz, zbliżyła do niej swoją piękną twarz i powiedziała:

– Jesce obacys, s kiem on przde ołtarz pódzie!

– Kto?

– Cacusko twoje, klejnocik cysty, kiej gwiozda na niebiesiach – zaśmiała się brzydko, grubo. Pociągnęła Riczkę za warkocz i przyciągnęła jej twarz do swojej.

– Cego ty sces? – Riczka nawet nie mrugnęła okiem, kiedy wbiła pazury w policzek Marianny i swój nos przycisnęła do jej nosa. – Wara ci ode niego – syknęła – nie przywodź mnie do złego, bo kiej jus ci wyjdę naprzeciw, nie zrobię ani kroku nazad. Wszićkie kłaki ci z łeba wydrę! – Odepchnęła ją mocno, tak że Marianna się zachwiała. Riczka była od niej skromniejsza i niższa, ale siłę miała w rękach nietutejszą. Wyszarpnęła swój warkocz z palców Mańki i choć ją zabolało, nie dała tego po sobie poznać.

Na to zajście wyszła Jagnieszka, bo to niedaleko niej się działo. Spiorunowała wzrokiem obie dziewczyny.

– Najrzysz ta do moja chałupa? – zapytała i ręką dała znak Riczce, aby weszła do jej chaty.

Kiedy tylko zamknęła drzwi od razu przystawiła się do dziewczyny:

– Tobie do pastuchów chodzić, a nie na gzyby! Co ci się we łbie ulęgło, żeś do Mańki z pazurami skocyła?

Riczka nic nie rzekła. Zaplotła tyamiona na piersiach i obrażona odwróciła głowę w stronę okna wydęła usta. Co oznaczało – bo to nie pierwszy raz taką pozę przybrała, kiedy karcona była – że nie wydusi z niej nikt ani słowa. Jagnieszka ledwo się powstrzymała, aby nie krzyczeć. Mogłaby ją obić, ale nigdy na nią ręki nie podniosła, jak pod jej dach trafiła. Bo rozumne to było dziewczę, ale podpalone jak słoma w ogniu.

Bławatne, listopad 1915

Z wolna wieś zaczęła przypominać gejzer, który lada moment wybuchnie. Plotki rozgrzewały krew i wyobraźnię. Jeden widział, że Marianna chodzi do karczmy, inny, że w szuwarach się z kimś kocha, a jeszcze ktoś inny wspominał, że takiego czy takiego gospodarza widział, jak z nią w las szedł. Tylko że swatów nikt nie wysyłał i o ślubie słychać nie było. Tymczasem dziewczyna oddychała pełną piersią, a jej głęboki dekolt, kształtne kostki i lekki ruch przyciągały coraz więcej męskich i kobiecych spojrzeń. Kobiece coraz bardziej były wściekłe i czarne od gniewu. Męskie coraz bardziej zauroczone.

W końcu kobieca gorycz przerwała tamy i jedna po drugiej do księdza zaczęły biegać. Pierwsza z pretensją przyleciała Gabrysiowa. Załamywała ręce, szlochała i smarkała w fartuch, ale ksiądz chciał dowodu, a ona dowodu nie miała, tylko przeczucie. A sami wiecie, że przeczucie jest najmniej rzetelną informacją. Niedługo po niej przypędziła Riczka rozjuszona do granic. Wrzeszczała, żeby coś zrobił, zakazał, przegonił, zadziałał, bo Gustaw do niej należy, a nie do swawolnej dziewuchy! Potem już drzwi się u księdza nie zamykały, a grupki kobiet stawały się coraz liczniejsze i coraz bardziej rozeźlone. Wrzeszczały, złorzeczyły, gestykulowały i pięściami wygrażały, ale cóż on, kapłan, mógł poradzić na ich frasunek?

Na to wszystko pewnego dnia nadjechał Kiwa Bobik. Przyjechał tą swoją rozklekotaną biedką, ciągniętą przez tego samego bułanka, co zawsze. Kiedy rozejrzał się po wsi, kiedy pogadał i posłuchał, co się dzieje, to skierował się do księdza, którego zastał na gościńcu.

– Ny, Ambroźi, ty nie bycz głupi – zawołał z kozła, odprowadzając wzrokiem kolejną grupkę zeźlonych kobiet – nie kładź nosa do nie swoje rzieći!

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. – Ambroży podszedł do niego.

Kiwa się wzdrygnął.

– Dokąd albo skąd Bóg prowadzi? – zapytał ksiądz.

– Co ti sobie myszliś, one ciebie będzie skarżyć do kryminału!

– Czego mnie – roześmiał się ksiądz – przecież to nie ja rozrabiam.

– Ty szipko każ onej iść stąd. Ja znam one takie, one bałamutne.

– Znasz Mariannę? – zdumiał się.

– Znasz, znasz! Takie Mańke to jak chwast.

– A ja uważam, że chwastem jest wódka, którą rozpijasz chłopów, przez co grzesznej chęci do dziewuch nabierają.

– Moje wódkie je glanc! – Cmoknął. – Kiwa Bobik żadne one na powrozie do picza nie ciągnie. Same idą. To Kiwa polewa, dzwi nie rygluje, bo życz musi – wzruszył ramionami – a wy Ambroźi za procent nie chcecie dać zboźie albo ziemniaków?

– Idź mi stąd! – huknął czerwony na twarzy. – I od ludzi trzymaj się z daleka!

– Aj waj, po czo kszyći? Nicz mu po kszyćieniu. Bili u mnie poźiczać, to ja nie gadał, że nie mam. Dawałem grube, samych nowych papierków, dziś termin.

– Pofolguj im. – Ksiądz zmienił ton na proszący. – Wojna, bieda.

– A mnie kto będzie folguj? Kiwa teź musi płacicz. Jak nie mają pieniędzów, to ja im będę zabrać wsistkich rzećiów, szmatów, podusiek. – Poprawił się na koźle. – Ile u was wronów… – Zmienił temat.

Faktycznie wron było bardzo dużo. Siedziały na płotach, kołysały się na gałęziach, spacerowały po podwórkach.

– Zabijesz ich! Nie bądź jak rozbójnik.

– Kogo? Wronów? – Uniósł wysoko brwi.

– Ludzi.

– Nu, jakie zabić! Na co takie głupstwa Ambroźi gada. Ja biedny zidek, z tegie tyle żyję, to muszę wołać na pieniendzów, ale ja nie jestem twardy ani taki zły, jak ty miszlisz, dlatego tobie rade dam. Ty głupie babe przepędź!

– Co?

– One, ta Mańka, nieścieńście prawdziwe. – Zebrał lejce. – Ti na Kiwa Bobika zważ. – Cmoknął i odjechał.

Ambroży się zadumał. Ciekawe, że ludzie na Żyda skarżyć się nie przychodzą, ale na dziewkę tak. Co on, kapłan, ma do dziewki, co on o niej wie? Skoro sama gospodyni jest bezradna. Toż Gabryś stateczny człowiek, wójt. Toż mu rozumu nie brak, toż nikt go nie niewoli przecież. Do karczmy nie zagląda, do Kiwy nad Wisłę ani tyle. Spokojny, gospodarny, trochę chytry, ale nie ma przecież ludzi doskonałych. Lubi się bić, bo pięści u niego jak wiosła, a szybkie jak cepy, ale się stara, powstrzymuje się. Za co takiego ganić? Że popatrzy na ładne lico? Gustaw, to co innego, choć niezupełnie. Kawaler, mężczyzna bez zobowiązań. Niech wybiera – albo jedna, albo druga. Obie piękne, obie temperamentne, jakże tutaj się wtykać? On ksiądz, od duchowych spraw jest, a nie cielesnych. Nikogo wyganiać nie zamierzał, może na ucho jej coś napomknie, choć miał nadzieję, że zrobi to Jagnieszka, ale na pewno nie z batem do niej podejdzie. Ludzkie języki krzywdzić potrafią, a głowy wymyślać niestworzone rzeczy. A może to tylko wyobraźnia zazdrosnych kobiet? Choć słowa Kiwy go zmartwiły. Może zaniepokoił go specjalnie, a może przyjechał, aby go ostrzec? Gdzie tam! On nic nie robił bez interesu. Jeśli jednak miał rację? Jeśli wyjdzie na jego? Matko Boska Puszczańska, dopomóż rozumowi!

Bławatne, marzec 1916

Pewnego poranka Kiwa Bobik nieoczekiwanie wszedł do szynku Bahana, spojrzał na niego i zrobił ruch głową, aby wyszli do alkowy. Riczka cofnęła się na zaplecze i od razu dostała rumieńców na twarzy. Ruch w karczmie tego dnia był nieduży. Wiosna, roztopy, mało przyjezdnych. Już od dwóch lat nie widzieli Strojenia, braci Baryłów ani hrabiego Jedliczyńskiego. Mieli nadzieję, że i Kiwa się nie pojawi, ale niestety. Ten to zawsze po swoje i nieswoje się przywlec potrafił.

Niedługo po tym, jak Bahan znikł w alkowie razem z Kiwą, do szynku weszła Karolcia, służąca hrabiny. Od progu pozdrowiła Riczkę. Poprosiła o to, co zawsze. Jedno piwo na miejscu, a kilka do bukłaków.

– Ależ się wiosenka zrobiła, Riczko droga – zawołała zadowolona, siadając przy barze. – Tutaj u was wyjątkowo pięknie, w mieście ani bym sobie mogła marzyć o tym, żeby przy barze pogwarzyć. – Upiła ogromny łyk z kufla. – Wiosna to i miłość, i serduszko puka szybciej, i ptacy, i…

– Sierszenie! – przerwała jej Riczka, wypełniając bukłaki.

– E, bardziej wrony. Szerszenia ani jednego nie uwidziała ja. – Znowu łyknęła.

– Bo na dwóch łapach łazo, jus dawno psestały furgać i do cłowieka podobne jak kapka w kapkę. – Postawiła przed nią pełne dwa bukłaki.

– Powiedz mi, dziewczyno, skąd tyś jest?

– Na co to? Ja stąd, jak buki i modzewie. – Oczy jej pociemniały.

No, nie był to dobry dzień. Nie był i już. Najpierw Kiwa, teraz paniusia. Riczka nie miała ochoty na rozmowę, wolałaby podsłuchać, o czym gadał jej brat z Żydem, bo to ten Żyd najbardziej spędzał jej sen z powiek.

– Nie, nie. Na pewno nie jesteś stąd. Tutaj ludzie insze niż ty. Nawet z urody. Tyś czarna jak sadza, a oni o włosach płowych.

Dzień był już wysoki, w karczmie dwóch chłopów tylko, bo póki Marianna na podworcu pracowała, to mało który chował się pod dach. Riczka dobrze o tym wiedziała.

– Cy to wazne, gdzie ja rodzona? Tutej zyje, tutej zachodzę w głowę, tutej moja łojcyzna – wyrecytowała.

– A ja całe życie z państwem… – wypiła trzy łyki jeden po drugim – to znaczy z panią, dobrą duszyczką, i jej córką – zawiesiła głos – z dynamitem. – Znowu pociągnęła z kufla. – Tam, gdzie ona, tam ja swój dom mam.

– A gdyby cię odumarła? – Riczka przysunęła się do Karolci. – Cyja byś w ten czas była? 

Karolcia wytrzeszczyła oczy i szybko się przeżegnała.

– Nigdy mi taka myśl w głowie nie powstała. To młoda pani, czemu miałaby umrzeć?

Z alkowy dobiegły podniesione głosy.

– Haw ty wies, co się w ten czas stoło?!

Riczka rozpoznała Bahana.

– Ciemu ty w histeryje wpadaś?

To był Kiwa.

Drzwi się musiały otworzyć, ale za moment je zamknięto, bo po chwili już ich słów nie można było zrozumieć. Riczka przeżegnała się w myślach. Marzyła o spokoju i braku strachu. Tymczasem każdy dzień napędzał nowych gości, z którymi Bahan szemrał jak teraz za zamkniętymi drzwiami. Szemrał, a potem nocą wyprawiał się gdzieś. Prawie nie sypiała, przerażona, co zrobi, jeśli któregoś poranka jej brat nie wróci. Gdy Kiwa Bobik wyciągnie rękę po spłatę, co prawdopodobnie zrobił dzisiejszego dnia. Nieraz myślała, co się z nią stanie, gdy inni rozgrabią ich szynk.

Karolcia poprosiła o kolejne piwo.

– To skąd jesteś? – upierała się przy swoim pytaniu. Jej pełna, blada twarz teraz się zaróżowiła, kropelki potu wyprysły na czoło.

– Stąd – odrzekła Riczka, nalała kolejny kufel i postawiła przed kobietą.

Stąd. Była stąd, choć pamiętała inny świat i inne miejsce, ale to miejsce, kiedyś obce, dało jej życie. Inne. W pewnym sensie nowe życie, jednak ją przygarnęło i nigdy by go nie zdradziła. Nie mogła powstrzymać drżenia palców u dłoni. Cały czas była skoncentrowana na rozmowie w alkowie, której tematu tylko się domyślała. Wiedziała, że byli dziećmi pasterzy koni.

Riczka bezmyślnie zerknęła w okno, a Karolcia spostrzegła, że jej palce bezwiednie zacisnęły się na ścierce. Powędrowała wzrokiem tam, gdzie ona patrzyła i uśmiechnęła się złośliwie. W oknie mignęli Gustaw i mizdrząca się do niego Mańka. Ha! Pewnie, że jeśli wiosna, to i serce mocniej stuka!

– Ciekawam, którą z was wybierze – mruknęła niby obojętnie.

Riczce cień przebiegł przez twarz, zagryzła wargi. Ta Mańka robiła jej na złość, bo wiedziała, że lubi Gustawa. Tyle że rozwiązłego temperamentu tamtej nie posiadała. Tymczasem, kiedy Riczka pracowała w karczmie, Marianna przechadzała się po wsi, znacząco kołysząc biodrami. Albo szła z mlekiem, albo po drwa, albo po wodę, a potem wracała swoim tanecznym, lekkim krokiem i tak się prezentowała, że tylko ją widać było. Tylko na nią wszyscy zwracali uwagę. A teraz Marianna dopędziła na gościńcu Gustawa i coś do niego mówiła, i szła zbyt blisko niego. Riczka energicznie starła nieistniejącą plamę przy dłoni Karolci. Rzuciła jej spojrzenie błyskawicę.

– A tyś nie ciekawa? – Karolcia nie ustępowała. – Coraz częściej razem chodzą.

– Wiem! – warknęła.

– To coś zrób! 

– A cy ja za nio chodzę, zebym wiedziała, kaj jest? Abo on jest? – Znowu przetarła bar, ale tak mocno przycisnęła ścierkę do blatu, że zdało się Karolci, iż blat jęknął.

– A może już po wszystkim? – Znęcała się nad dziewczyną.

Wredna baba, pomyślała Riczka o Karolci. Wścibska i wredna! Ale aż ją zakłuło w sercu na samą myśl o tym „po wszystkim” i między piersiami ją zakuło, a w ogóle to całe ciało ją rozbolało.

– Przecież stara Jagnieszka to znachorka, na pewno potrafi czegoś jej zadać, czemu o pomoc nie poprosisz? – Karolci już dobrze zaszumiało w głowie, bo przestała ocierać pianę z ust, a oczy zaświeciły jej się po pijacku. – No co tak wytrzeszczasz oczy na mnie? Jabłko zatrute jej podrzuć, ona jabłka ponoć bardzo lubi. Dobrze wiedzą o tym gospodarze. – Zachichotała.

– Kiej to niegodziwe – powiedziała poważnie Riczka.

– E! W miłości i na froncie wszystko jest galantne. – Zaśmiała się zbyt głośno, rubasznie, jak podpita przekupka. Wychyliła kufel do końca, otarła usta. Podniosła się ciężko. – Pamiętaj, że Mańka przed niczym się nie cofnie, a jeśli się nie cofnie, to wygra.

– Phi! Nie przyprowadzajcież mnie do obrazy Boskiej, ona jeno kuchta, gnój spod bydląt wywala, smrody wójtów pieze. Słabo paciez umie. Jeno zadem kręci!

– Otóż to, czasem to wystarczy – odparła Karolcia i sięgnęła po bukłaki, po czym z westchnieniem ruszyła ku drzwiom.

Riczce łzy wściekłości napłynęły do oczu. Klapnęła na stołek i obgryzła paznokieć u kciuka. Na to do karczmy dziarskim krokiem wkroczył komisarz Fredek Kęsek. Riczka z trudem przełknęła ślinę, niepewnie obejrzała się na alkowę. Chłopi przy stoliku zaczęli udawać bardziej pijanych, niż byli, a wychodzący z zaplecza Bahan z Kiwą błyskawicznie zrobili w tył zwrot. Bahan syknął na dziewczynę. Od razu wiedziała, że musi Kiwę wypuścić tylnymi drzwiami, z których korzystali bardzo rzadko. Bahan zajął jej miejsce przy barze.

– Usanowanie panu – skłonił się przed komisarzem – cym można słuzyć?

Kęskowi odejście dziewczyny sprawiło przykrość, bo lubił spoglądać w jej czarne oczy. Dlatego głośno westchnął.

– Piwo! – powiedział markotnie.

***

Riczka prędko pochwyciła Kiwę za ramię i pociągnęła go przez alkowę do ślepego przedsionka, a raczej składziku, przez który zaczęli się przedzierać. Nagle poczuła dłoń na swoim pośladku. Próbowała odskoczyć, ale miejsca za wiele tam nie było, a do tego zeszło nim przyzwyczaiła oczy do ciemności.

– To ty moje żeczko?

Poczuła na policzku gorący oddech Kiwy.

– Bon jour, mon cher – wyszeptał, całując jej szyję.

– Dajciez mnie pokój – jęknęła. Próbowała się wyswobodzić, ale Kiwa trzymał ją wpół i to bardzo mocno.

Szpary w deskach wskazywały, gdzie się znajdują drzwi, ale nie mogła się do nich dostać. Ręce Kiwy łapczywie biegały po jej ciele, aż się spociła, co tylko Kiwę rozochociło.

– Ja moje zione kocham – próbował ją uspokoić – kupuje dla niej same jedwabie, kapeluśiów od pierwsze modystki i ja ciebie Riszka lubunia moja radoszcz umiał będę robicz!

– Zaś się wstydźcie – szeptała, z wysiłkiem wydobywając jego ruchliwe dłonie spod swojej koszuli – cłek niemłody, nie powinien zbytków robić. Cego się cepiacie do dziewuchy, cego do Mańki nie pójdzieta?

Kiwa zamarł.

– Ty, Riszka, nie bycz glupia – ocknął się z uniesienia – bo Kiwa glupia nie jeszt i do Mańka po nicz chodził nie chce. Tamto babe to samo zło śtraśne, aż palpitacje saraz dostawać mogę. – Uśmiechnął się. – Dlatego pociałuj Kiwe choć jedna raz, pociałuj i Kiwa pójdzie.

– Na pewno? – wstrząsnęły nią dreszcze.

– Pewna bycz, pewna!

Chwycił jej twarz w szpiczaste palce, wpił się w usta swoimi stwardniałymi wargami, potem palce zaplótł w jej włosy, po czym schodził dłońmi niżej i niżej. Usta ich stały się gorące, oddechy przyśpieszone. Riczka zaczęła się wyrywać, a Kiwa nie zamierzał przestać. Już całował jej piersi, już dłonie unosiły spódnicę. W końcu dziewczyna z całą siłą pchnęła go na drzwi, które ustąpiły z jękiem, otworzyły się raptownie, co sprawiło, że obydwoje wypadli przez nie między osłaniające je krzaki, bo Kiwa pociągnął ją za ramiona. Pech chciał, że akurat tamtędy przechodził Gustaw razem z Mańką.

Teraz ze zdumieniem przyglądał się Riczce pąsowej na twarzy, która ze wstydem próbowała ogarnąć swój dekolt. Patrzył też na półprzytomnego Kiwę, który miał anielski wyraz twarzy. Towarzysząca Gustawowi Mańka ryknęła śmiechem głośnym i wstrętnym. Riczka zbladła. Usta jej zadrżały. Gustaw spojrzał na nią w wyrzutem, po czym wziął Mańkę pod ramię i ruszyli w las. Riczka kucnęła, ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się.

– Riszka nie płaćie, nie płaćie – Kiwa spróbował ją klepnąć w ramię, ale odsunęła się ze wstrętem. – Kiwa juś jedzie! – Pomachał do niej, ale nie ściągnęła dłoni z twarzy, tylko łkała i łkała, jakby stała się rzecz najstraszniejsza ze strasznych.

Chciała się zapaść pod ziemię ze wstydu, z upokorzenia, z rozpaczy, z powodu zmarnowanej szansy.

Tak płacząc, pomyślała o radzie Karolci. Może faktycznie tylko w taki sposób można się Mańki pozbyć. Mańki, diabła w skórze kobiety! Trzeba było tylko wymyślić fortel. Kiedy to postanowiła zrobić, Bahan wyjrzał za siostrą i zirytował się.

– Co becy, po co becy?! – powiedział z pośpiechem. – Pocebna ty, choć. – Pomógł jej wstać. – Nie mozemy być takie tkliwe, psecie rozumies. Rozumies?

Kiwnęła.

Pamiętała brata z odległego, strasznego wieczoru, kiedy była jeszcze mała. Niczym wicher wpadł do ich domu w górach i porwał ją na ręce, ale zatoczył się i musiał usiąść. Był osmolony na twarzy. Miał poranione i poparzone dłonie. Jeszcze jego wzrok zapamiętała: nieprzytomny, zamglony, pusty. Nie śmiała zapytać, co z rodzicami. Po chwili drzwi z hukiem się otworzyły i stanął w nich obcy. Wtuliła się w brata, czując, że jego koszula cuchnie spalenizną i czymś jeszcze, potem dowiedziała się, że tak śmierdzi krew.

– Spóźniliśmy się – powiedziała istota od stóp do głów pokryta sierścią. – Byłem dłużny waszemu ojcu. Uratował mi życie. – Istota oczy miała intensywnie niebieskie i uważne. – Nie lękajcie się. Nic wam już nie grozi.

Stwór chciał podnieść Riczkę z kolan brata, ale wczepiła się w jego koszulę niczym kociątko pazurami w wełnę. Mimo tego próbował ją od niego oderwać. Na próżno!

– Musimy ruszać, puść go – rozkazał.

Rozpłakała się i jeszcze mocniej zacisnęła piąstki na koszuli brata.

– Pozwóltie me – poprosił brat.

Riczka przywarła mu do piersi jak druga skóra. Mokre policzki przytuliła do jego serca i z napięciem słuchała dudnienia. Co chwilę wstrząsały nią dreszcze i szloch.

– Zakryj jej twarz, nie powinna tego widzieć – powiedział przybysz. – Więcej tutaj nie wrócicie. Moje imię Tofil, ale tobie, młody – spojrzał na brata Riczki – potrzebne nowe, żebyś nie uwierzył, że jesteś słaby. Od teraz wołać cię będą Bahan.

To znaczy: „potwór”.

Konie przybyszów były wysokie i kare. Usadzili rodzeństwo na jednym z nich. To wtedy Riczka po raz pierwszy ujrzała Trihozów – ludzi brodzących w wiecznej mgle. Tofil wraz ze swoimi przywieźli parę rozbitków do Bławatnych i więcej się z nimi nie skontaktowali.

Riczka do dzisiaj nie wiedziała, jak to się stało, że jej brat zaczął prowadzić karczmę, a Jagnieszka zajęła się pielęgnowaniem dziewczynki. Ktoś wiedział na pewno, jak było, ale kogo zapytała, czy brata, czy Jagnieszki, żadne nie chciało mówić. Trudno.

Wspominała o tym zdarzeniu coraz rzadziej, teraz zaprzątnęło jej myśli, bo poczuła się znowu skrzywdzona. Teraz, kiedy Bahan podniósł ją z kucek przez chwilkę poczuła się jak tamta mała dziewczynka z przeszłości, ale szybko otarła łzy, a kiedy brat spojrzał na nią sprawdzając, jak się czuje, nawet się uśmiechnęła choć słabo i poszła za nim do szynku.

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

.

Rozdział pierwszy część pierwsza

Rozdział pierwszy część druga

2
0

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *