Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)
– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.
– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!
.
Rozdział drugi – część druga
.
***
Komisarz od razu się rozpromienił na widok Riczki, ale ta nawet na niego nie spojrzała, bo Bahan wysłał ją ze ścierką do umycia stołu, na którym były resztki – lepiej nie wiedzieć czego. Powiadam wam, lepiej nie wiedzieć i zanadto się nie domagać wyjaśnienia. Lepiej odwrócić od bałaganu głowę, jak to uczynił Kęsek.
– Co we wsi? – zwrócił się do Bahana.
Ten wzruszył ramionami. Przerzucił badylek do drugiego kącika ust i znowu wzruszył ramionami.
– Aż tyle? – uśmiechnął się komisarz.
– Ano… – pokiwał bezmyślnie i ruszył z miotłą do ogarnięcia podłogi.
– Siadaj, chłopaku, i pogadaj z gościem – Kęsek przytrzymał go za rękaw.
Bahan westchnął. Poprawił badylek.
– Ano… stara bida – sapnął. Nie wiedział, gdzie podziać oczy, bo spojrzenie Kęska było mono świdrujące, jak to u każdego żandarma.
– Ciekawym, co to teraz, gdy wojna sobie trwa, co koledzy szanowni szmuglują? – wycedził te słowa bardzo wolno, jedno po drugim, jakby były kawałeczkami lodu.
Bahan znowu wzruszył ramionami. Podrapał się po kruczej czuprynie. Wytarł rękawem katar spod nosa. Splunął na klepisko. Roztarł plwocinę. Westchnął, jakby się zmęczył. Ale widząc, że Kęsek nie spuszcza z niego wzroku, odchrząknął.
– Ano boćków jesce ni ma – powiedział, żeby coś powiedzieć.
– To co? – Kęsek złapał się za głowę, po czym szybko się opamiętał i wrócił do rozmowy. – Zawsze o tej porze już były?
– Ni. – Bahan pokręcił głową i zaczął wycierać brudną szklankę. brudną szmatą. – Nigdy. – Chuchnął.
– Żebyś ty zdrowy był! – Kęsek zastukał palcami o blat. – Strojenia widział? – warknął.
– Haw czasu jus nie. – Machnął szmatą, jakby chciał zabić niewidzialną muchę. – Se dwa roki jus nie. – Od razu mu się nastrój poprawił, że nie musiał kłamać.
– Hrabia Jedliczyński?
– Tys przepodł jak kamiań w wodę.
– Ale Kiwę Bobika widzieć musiałeś – wsparł się o bar na ramionach, tak żeby być bliżej Bahana.
Szklanka wypadła z grubych palców szynkarza, szkło się rozprysło. Riczka zirytowana obejrzała się od stolika, który już skończyła myć.
– Jako zywo nie – Bahan zakrztusił się powietrzem – co bym mioł widzieć, kiej jego nie ma?
– Nie ma?
– A jest? – Rozejrzał się dookoła z głupią miną.
– Kiedy go nie ma, to skąd masz wódkę? – Kęsek ze złości zrobił się czerwony na twarzy.
– A ni mom, łostatnie becke ja rospocoł. Ni mom! Tragedia strasna. Czasy paskudne dla karcmy.
– A dla ludzi to nie? – fuknął komisarz. Zrobił ruch, żeby Bahan napełnił mu pusty kufel.
– Pewnikiem! Kiej gozołki brak, to je strasne nieścieńście! – Bahan się zaangażował.
No i gadaj z takim! – Kęsek zezłościł się w myślach. – Ale tutaj tak zawsze. Wszyscy jak jeden z wodą w gębach. Nikt nic nie wie. Nikt nic nie widział. Co za parszywa robota!
– Wojsko szło?
– Nie bluźnijcie, panie dobrodźiju! Haw by mioło iść? – szepnął, udając przestraszonego.
Bahan dobrze wiedział, że żadne wojsko tutaj się nie zapędzi, bo dróg nie ma. Mostów nie ma. Kolei nie ma. Jak by miało i po co w taki busz się pchać? Teraz to tylko Kiwa szmuglował i to nie wódkę, a mąkę, cukier i tytoń. Głównie żołnierzom je podrzucał. Strojeń pewnie podobnym towarem obracał.
W tej chwili drzwi skrzypnęły. W progu stanął Gustaw. Bahan zrobił ruch ręką, aby się cofnął, a ten błyskawiczne obrócił się na pięcie i wyskoczył na zewnątrz tak szybko, że komisarz nie zdążył go spostrzec.
– Co to było wcześniej w tej chałupie, co to mnie żeście na kwaterunek dali? – Komisarz zmienił temat.
– Ano – rozluźnił się Bahan, ale zaraz zmarkotniał, bo nie wiedział, ile rzec mu wolno. – takisik po panach się ostał budynecek – powiedział ostrożnie.
– To co to wcześniej było? Folwark?
– Stare mówio, że tak.
– Kto był właścicielem?
No masz ci los! – sarknął w myślach Bahan. – Jak nie z jednej to z drugiej strony węszy. Co za wesz psia. A myśli, że taki rozumny.
Splunął na klepisko, roztarł.
– Wójta lepi pytać, on wszelakie dokumenta posiada. – Zagwizdał i zaczął przecierać kolejną szklankę, kiedy spostrzegł, że Riczka już zamiotła szkło.
– Cichoj! – Dziewczyna fuknęła na brata. – Nie godzi się pod powałą gwizdoć! Diobła wołas?
– Cóześ mi krzywa – uszczypnął ją w policzek – dzionek piekny, goście we wsi. – Puścił do niej oko.
– Przykazowałam ci jus, cobyś w chałupie nie gwizdoł. – Nie dała się udobruchać.
– To może ty, Riczko, wiesz, co to za budynek, w którym mnie kwaterujecie? – zagadnął Kęsek.
Nie od dzisiaj wiadomo, że kobiety mają dłuższe języki niż mężczyźni, a każda tylko dumniejsza od drugiej ze swojej wiedzy i dostarczonych informacji.
– Wygląda na dworski – dopowiedział.
Bahan delikatnie pokręcił głową, kiedy spłoszona Riczka spojrzała na niego. Potem nerwowo zamrugała powiekami.
No bo co mu miała powiedzieć? Że w tym domu licho mieszka, że chłopi zakwaterowali Kęska w nim, aby licho na niego przeszło? Że w tym budynku odbyło się morderstwo? Jak to powiedzieć, żeby człeka nie przestraszyć i własnego dachu nad głową nie stracić? Wszak taki komisarz mógłby zarekwirować chałupę nawet samego wójta, a wójt do stajni musiałby pójść spać.
– Ja ta nie mom czasu gadać po próżnicy. – Uniosła wyżej miotłę – Chce wiedzieć? Niech krokwi zapyta, co to na niech dach się spiera. – I poszła.
Bahan wypuścił wstrzymane powietrze.
– Ależ temperamentna, ach taką to tylko ściskać! – zawołał komisarz z zachwytem. Dokończył piwo, zapłacił i ruszył do „siebie”.
Wyszedł na zewnątrz. Słońce go nie ucieszyło. W tej wsi nic go nie cieszyło. Czuł, że jest nabijany w butelkę, ile razy tutaj przyjeżdżał, a raz do roku miał przykazane to robić, mimo że tego nie znosił. Potem pisał raport o tym, że podejrzewa szmugiel, ale kolejny raz nie ma na niego dowodu. No wstyd!
Ci ludzie żyli jakby poza czasem. Dokoła nich działy się rzeczy straszne. Austriacy stracili Galicję, Moskale rabowali, potem po Moskalach rabowali Węgrzy. Kęsek jeździł po powiecie rzeszowskim, leżańskim, tarnobrzeskim, starał się łagodzić, spokój utrzymywać, ale on i kilku jego ludzi byli niczym w porównaniu z tą tłuszczą. Kiedy rabować zaczęli mieszkańcy, kiedy skoligacili się z oddziałami złożonymi z dezerterów i jeńców, którzy uciekli z niewoli moskiewskiej, wtedy Kęska odwołano i dostał rozkaz, aby sprawdzić, co się dzieje we wioskach utopionych w puszczy. Ot i przyjechał. Tylko nie wiadomo po co.
Ruszył gościńcem wzdłuż rzeki – pędziła rozszalała, bo po roztopach przybrała nie tylko w brzegach, co także na sile. Ciemne iglaki stały posępnie na jej drugim brzegu i odbijały się ponuro w jej falach. Szedł wolno, niechętnie w kierunku swojej kwatery.
W tym czasie Bahan pchnął Riczkę do Gustawa, kazał go ostrzec, że to jest komisarz i że może mu narobić kłopotów, bo dezerterów też ściga. Riczka nie miała ochoty spojrzeć Gustawowi w oczy, ale dla jego dobra zrezygnowała z własnej dumy. Wybiegła od zaplecza, na gościńcu spostrzegła plecy Kęska, który spokojnym, niemalże paradnym krokiem sobie defilował ku kwaterze. Rozejrzała się pośpiesznie. Przy wodopoju tylko pojedyncze kury wydziobywały robaki z ziemi, koło kościoła pusto, pośród chałup pusto, ale obok uli już nie. Aż jej dech zaparło, ale wzięła się w garść i sztywnym krokiem ruszyła ku ulom. Podeszła blisko akurat wtedy, kiedy Mańka dawała ugryźć jabłko Gustawowi.
Riczka odchrząknęła. Od razu oblała się rumieńcem po same uszy. Gustaw spojrzał na nią, ale jego oczy zrobiły się zimne. Wyjął jabłko z ręki Marianny, odgryzł duży kawałek i włożył go Mariannie do ust. Riczka poczuła się tak, jakby połknęła lód.
– Bahan mnie psysłali z wieściami.
– Mów!
– To je tylko na jedne usy. – Powiedziała cicho.
– Tutaj i tak wszyscy wszystko wiedzą. – Odgryzł kolejny kawałek jabłka i nakarmił nim Mariannę.
– Nie sićko, czasu mało, Gustawku, proszę – złożyła ręce, jak do modlitwy.
Marianna zachichotała i spoliczkowała Riczkę spojrzeniem zwyciężczyni. Ta udała, że tego nie widzi, choć każdy nerw w niej był naprężony. Gustaw oddał jabłko, wziął pod ramię Riczkę i odeszli w stronę kościoła.
Na czas wizytacji musiał się wyprowadzić z kwatery. Od razu pomyślał o księdzu.
Kęsek spacerował, nie mając o niczym pojęcia. Ani o bytności we wsi dezertera, którego gdyby złapał, to podniósłby sobie reputację, ani o tym, że ten sam dezerter był równocześnie dzikim lokatorem, który na dobre się zadomowił w jego lokum. Patrząc na rzekę, przypomniał sobie swój początek. Początek wojskowego życia. Po sześciu latach służby w wojsku austriackim i błyskawicznie rozwijającej się karierze nagle został wcielony do żandarmerii i bardzo szybko usunięty z pola widzenia przełożonych. W dokumentach zanotowano, że z powodów politycznych przymusowo opuścił sztab i osiadł na mniej eksponowanym stanowisku. Uzbrojono go w karabin M1890 z bagnetem, po czym odprawiono z odręcznie napisanym dokumentem. Na posterunku przydzielono mu najgorsze z zajęć, czyli błądzenie po puszczy i wizytowanie ukrytych tam wsi.
– Gdyby tylko nie wpisali do dokumentów – mruknął do siebie.
– Słucham?
Kęsek przystanął zaskoczony, a widząc mijającą go pięknie ubraną kobietę, zasalutował, a potem ukłonił się jej z kurtuazją.
– Pani pozwoli, Ferdynand Kęsek, komisarz w służbie cesarza, do usług – powiedział.
– Filomena Jedliczyńska. – Dygnęła.
– Pozwoli sobie pani towarzyszyć na spacerze? – Uśmiechnął się pięknie, a jego ciemne oczy roziskrzyły się, bo nabrał nadziei, że pobyt tutaj nie będzie czasem straconym.
– Będzie mi bardzo miło. – Hrabianka mało nie podskoczyła z radości. W końcu ktoś z ogładą. Po dwóch latach posuchy w końcu człowiek kulturalny i do tego bardzo przystojny.
– Co też pani tutaj robi w środku puszczy? Pani miejsce na salonach Wersalu – podał jej ramię.
– Tatuś mój tutaj nas schował przed wojną – przyjęła ramię i zatrzepotała rzęsami.
– Czym się zajmuje szanowny tatuś? – Ruszyli w kierunku kwatery komisarza.
– Skąd mnie wiedzieć? Jest hrabią – zaszczebiotała Fifi.
– Naturalnie, przepraszam za wścibstwo.
– Pan tutaj na długo?
– Dwa, trzy dni. Tutaj nie ma co robić. Ludzie mrukliwi, gapowaci, skryci.
– Prawda. Prowadzi pan jakieś śledztwo?
– W tej wsi zawsze prowadzę śledztwo.
– A czemu?
– Jest wojna, a pani tak pięknie pachnie. – Uśmiechnął się czarująco.
Jakże dawno nie miał przy boku kobiety. Tylko na koniu i na koniu, przez szuwary i szuwary. Służba nie drużba, ale robota nie zając. Jakże by chętnie potańczył.
– Bardzo pan łaskawy – znowu zatrzepotała rzęsami i spuściła wzrok – ale nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Nie mogę na nie odpowiedzieć. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Były żółte od tytoniu. – Czy w tej rzece jest dużo ryb?
– Podobno jest, ale tutaj nie da się ich łowić, są miejsca oddalone stąd, gdzie jest bezpieczniej. Karolcia kupuje ryby w szynku, często je jemy.
– Karolcia?
– Moja niania.
– A narzeczony?
– Bardzo pan bezpośredni. – Zamrugała oczami, jakby ją raziło słońce.
– Czyli go nie ma? – Serce mu mocniej zabiło.
Zawahała się.
– Jeszcze nie – odpowiedziała cicho.
– To wspaniała wiadomość!
Ależ mu się Filomena spodobała – co za biała skórka, co za cera bez skazy i oczy niebieskie, jakież włosy płowe, no i figura. Nie widział nigdy nikogo zgrabniejszego!
– Proszę wskazać drogę do swojej stancji. Odprowadzę panią, a jutro mam nadzieję na wspólny obiad.
– Będzie nam bardzo miło – szepnęła zaskoczona, że poczuła się tak bardzo onieśmielona, jak nigdy dotąd. Nigdy nie traciła swojej hardości czy błyskotliwości. Zawsze potrafiła sypać ciętymi ripostami; nawet kiedy była zbyt młoda, aby mieć prawo głosu, to i tak zawstydzała rodziców swoja pyskówką. Tylko nie teraz. – To ta biała chata.– Obejrzała się za siebie i wskazała dłonią majaczący w oddali domek.
– W takim razie musimy zawrócić – uśmiechnął się.
Kiedy chłopi spostrzegli, że komisarz zainteresował się hrabianką, odetchnęli z ulgą, bo przestał węszyć, zaglądać po piwnicach czy do końskich żłobów. O wszystkim zapomniał, widział tylko dziewczynę. Zresztą i tak wiedział, że mu nic wieśniacy nie powiedzą. To niech ma choć ociupinkę czegoś przyjemnego z tej jego wiecznej poniewierki.
Tutejsi chłopi karmili go ochoczo, ile razy przyjeżdżał, żaden się nie odpysknął. Każdy „szanowny panie” i „do nóg wielmożnego pana”, ale żaden nie puścił pary z ust o przestępstwach. Nic. Mogli się lać po gębach w inne dni, ale kiedy Kęsek się pojawiał, panowała między wszystkimi przykładna zgoda, nawet w kościele było pełno. A i ksiądz z nimi trzymał. Co za naród utrapieńczy. Kapłan na pytania był odporny, a potem sam zaczynał pytać, co Kęska wyprowadzało z równowagi, i rozstawali się w poprawnej niezgodzie.
Dlatego po raz pierwszy, od kiedy zaczął wizytować wioski, tę wizytę spędził w najcudowniejszym towarzystwie i odjeżdżając, planował powrócić tutaj jak najszybciej się mu uda. Nie sądził tylko, że będzie musiał przyjechać wcześniej, niż zamierzał, ale w zupełnie innej sprawie.
.
Bławatne, lipiec 1916
Pewnej niedzieli Riczka odważyła się poprosić Jagnieszkę o miksturę. Nie zdążyła powiedzieć, na co jej ona, ale zdaje się, że stara sama się domyśliła.
– W zadnem wypadku! – fuknęła na Riczkę, po czym już innym tonem powiedziała: – O świenty Jezusicku nie dopuscaj bez łaskę swoją, zeby nami lada kto poniewierał, bo jus tez i siły, i wytrwania nie staje. – Przeżegnała się. – Nie mozes poddawać się złemu. Miłość to dobro, a bez zło zdobyta to niescenście.
Wiedziała Jagnieszka, że w Riczce wrze inna krew, krew huculska, ale to była tajemnica. Czuła też, że Riczka ma duszę wojownika, bo to wojowanie wypiła z mlekiem matki, ale od jej najmłodszych lat, od kiedy dostała ją pod opiekę, starała się tę cechę z niej wyplenić. Wiedziała coś jeszcze – że miłość zrywa wszelkie więzadła i przerywa granice – dlatego się martwiła. Tak jeszcze nie martwiła się nigdy.
– Och, matusiu! – Riczka ustami przywarła do jej dłoni – dajcie mnie trocha władzy.
Starucha wyszarpnęła rękę.
– Duse zatrujes, Boga łobrazis, siebie na potępienie skazes! – Wymachiwała ramionami na boki, jakby się oganiała od niewidzialnych much. – S tem nie ma zartów, to nie skokanie po rosie, to nie robienie koziołków na piochach. Tutej ceba rozwagi, opamiętania, cystego sierca, a nie nienawiści. Zodna mikstura ucucia nie srobi, zodne zamawianie cłowiecego sierca nie odmieni. Mańka nie carownica, jeno rozpustna dziołcha. Kiej chłop rozumu nie mo, to niech se z Mańką po lesie łazi. – Przypomniała sobie wieczór z roku czternastego, kiedy zaklęła Gustawa. Po kręgosłupie przebiegły jej ciarki.
– Ależ, matulu…
– Ić se do ksiendza, sumienie ocyść, Boga pseprosoj gorąco, to i opamiętanie na cię psyjdzie i lekkość na dusy pocujes. – Zapaliła fajkę. – Moze Gustaw nie dla ciebie. Po co komu głupi chłop, co to po próżnicy z babami łazi i się po miedzach s niemi gzi.
– A gzi się? – Riczka mało nie rozpadła się z żalu.
– E! – Jagnieszka machnęła lekceważąco prawicą z fajką – skąd mnie wiedzieć. Tak jeno rachuje s tego, co godos. Dobry chłop to taki, któren jak ta wiezo kościalna, na której wsićko ma oparcie. Twardy, statecny, godny o swojem rosumie.
– Nie błogosławiliśta by mnie s niem?
– Na to jesce nie pora. Jesce duzo przed nami, jesce nie wiedzieć, co będzie. A być może wszyćko i nie być może tyż wszyćko.
– Zagadkami gadacie. – Riczka otarła łzy.
– Bo pszysłość to je zagadka. A tero w dyrdy do ksiendza, póki w kościele! Jus, jus! – Machnęła ręką i wygoniła ją z izby.
Riczka niechętnie wyszła na zewnątrz. Słońce paliło. Ptaki śpiewały, niebo zdawało się wisieć wysoko, nie to, co jesienią. Kury drapały zeschniętą ziemię, bydło piło zachłannie przy poidle w środku wsi. Minęła je i wolno poczęła się wspinać pod górę, na której stał kościół. Teren tutaj był wyżynno-nizinny. Czyli górki i pagórki. Rzeka po jej lewej stronie pędziła niczym rozbrykane stado koni.
Kiedy weszła do chłodnego, ciemnego kościółka, ksiądz składał stułę i miał już wychodzić z konfesjonału.
– Ty do mnie? – zapytał, zakładając stułę z powrotem.
Riczka kiwnęła. Przeżegnała się przed ołtarzem i przyklęknęła do spowiedzi.
– Znowu chochoł? – Ksiądz wyprzedził jej słowa.
– Chochoł.
Chochołami nazywał ojciec Riczki obcych, takich obcych, którzy przynosili tubylcom zagładę. Być może zbyt długo zwlekała z tą spowiedzią. Dała się omamić złudzeniu, licho od jakiegoś czasu biegało po wsi. W tej nazwie: „chochoł” nie było strachu ani śmiechu czy żartu. Była jedynie pogarda. Pogarda jak splunięcie.
Chochoł lubił ją straszyć podczas jesiennych, ciemnych nocy. Gdy księżyc nie pojawiał się na niebie, a wiatr gwizdał w szczelinach framug. Chochoł – postać bez twarzy. Zrodzony z przekleństwa, z obelżywych słów zmieszanych z krwią i wilgotnym popiołem. Zjawa o niewyraźnym kształcie majacząca za oknem, milcząca i sroga. Potężna swoim patrzeniem. Słyszała, gdy nadchodził i gdy wracał do swojej jaskini. Idąc, hałasował, jakby patyki obijały się o kamienie. Podobnie jak niegdyś ona z Bahanem hałasowali nad rzeką, kiedy zdobyli porządne patyki i uderzali nimi, ile mieli siły w rękach, o głowy kamieni. Wtedy ten dźwięk ich cieszył.
Pewnego dnia, była pewna, Chochoł przejdzie przez drzwi i wejdzie do izby. Zdmuchnie ogień w piecu. A wtedy szron pokryje kafle i ściany. Zasyczy, ale nie będzie krzyczał, tylko wyciągnie po nią swoje patykowate ramiona. A ona nie będzie potrafiła się oprzeć jego woli. Jak wtedy, gdy udając, że śpi, nie powstrzymała rodziców przed wybiegnięciem w noc na spotkanie ze śmiercią. Usłyszała tylko ten straszny dźwięk. Dźwięk kawałków drewna uderzających o głowy… kamieni. O głowy…
Uciekli z Bahanem, ale Chochoł poszedł za nimi. Szedł ich śladem, tropił ich podczas jej majaków sennych i gdy gorączkowała. Szedł nocą, przemykał się między cieniami, przyduszał jej piersi, nie pozwalał zaczerpnąć powietrza. Był jej przekleństwem i słowem, które słyszała podczas wycia wiatru – ono też tym przekleństwem było. To słowo wydobywające się z gardeł wron podczas krakania: „Przybywam!”. Przeraziła się, kiedy w myślach nazwała Mariannę – Chochołem.
– Duch nie ma woli – kolejny raz powtórzył jej ksiądz Ambroży – jego wolą jest wola człowieka. Strzeż się zatem swojej woli, skoro nad nią nie panujesz.
Zwykle po jego słowach czuła się lepiej. Myślała, że Chochoł istnieje tylko w jej głowie, a ona faktycznie histeryzuje. Zwykle świadomość jego istnienia pojawiała się jesienią i zimą, kiedy przychodziły noce z wyjącym wiatrem. Odwracała się plecami do okna, a wtedy czuła, jak wbijał swój wzrok w jej plecy.
Jednak po tej zimie jego obecność wyczuła po raz pierwszy już wiosną. Wiosną, podczas której jej serce oszalało, on zaczął jej dokuczać ze zdwojoną siłą.
– Boisz się, że zrobisz coś złego? – przestraszył się ksiądz.
– Bojam się, ze Chochoł mnie do cegosik psymusi – wyszeptała.
Zapadła między nimi cisza. Słyszeli tylko swoje oddechy. To one dawały im pewność, że są wysłuchiwani, że jest ktoś po drugiej stronie kratki. Nagle ksiądz się ocknął.
– Nie, nie, nie! On nad tobą nie ma żadnej władzy, obojętnie, kim ci się wydaje. Żadnej władzy nie ma nad tobą, Riczko, ani on, ani nikt inny. Żadnej władzy nad twoim życiem czy postępowaniem. Twojej woli nie można, wybacz mi, dziecko, to słowo… – przełknął głośno ślinę – nie tylko twojej, ale niczyjej woli zgwałcić nie można. Odmów pacierz za dusze swoich rodziców i idź z Bogiem.
Riczka wyszła z kościoła z lżejszym sercem, a schodząc z górki, spostrzegła szybujące po niebie bociany. Zwykle cieszyły ją przyloty tych ptaków, ale teraz przypomniała sobie, jak ją przeraziło, że wybrały u Gabrysiów zdezelowane gniazdo, w którym od lat żadne ptaki się nie gnieździły. Znowu poczuła ukłucie w sercu, jakby to była zła wróżba. Zwolniła i uważnie obserwowała, co para zrobi. Okazało się, że wyrzuciła z gniazda martwe pisklę. Nigdy do tej pory coś podobnego się nie zdarzyło. Przyśpieszyła kroku. Postanowiła raz jeszcze porozmawiać z Jagnieszką.
– Psyt!
Dziewczyna rozejrzała się po opłotkach.
– Tutej, haw koło zerdzi!
Nie mogła rozeznać, kto to. W końcu poczuła uderzenie szyszką, raz i drugi. Stare tamtegoroczne szyszki, ale celnie rzucane, dawały tak samo dobry efekt, jak te, które jeszcze były zielone.
Za lipą znalazła skulonego chłopaka.
– Józuś? – szepnęła zdumiona. – Kaj ty mówis?
– Jeno trocha – zachrypiał.
– Cego chcesz?
– Nie pokuram z mojem siercem – załkał.
– Tak cię boli?
Kiwnął.
– Bojam się diobła – szepnął i zaczęła go dusić czkawka.
Riczka usiadła obok niego. Było miłe, letnie popołudnie. Ciepłe powietrze pachniało trawą i ścierniskiem po zebranym sianie.
– Cego ciebie oddali do psytułka?
Spojrzał na nią, jak patrzyły psy znajdy, które przybłąkały się pod próg podczas jesiennej ulewy.
– Haw się moje rodziciele bojały diobła. – Siorpnął nosem.
– Dy nie jesteś diobeł, jeno dzieciątecko Jesuska. – Pogładziła go po ramieniu, ale krew w niej zagrała i cały trud spowiedzi spłonął na panewce.
Żeby takiego nieboraka wiedźma zbałamuciła, do bólu, do rozpaczy przywiodła, to już o skaranie boskie wołało! Aż ją zaswędziały pięści, jeśli nie za swoją krzywdę, to za jego. Da jej do wiwatu! Postanowiła.
Siedziała z Józusiem długi czas, nim się uspokoił. Zaczęli z kwiatów lipy robić bukiety. Pszczoły bzyczały im wokół głów, ale się ich nie bali. Dmuchali w pyłek, a on się zabawnie rozsiewał. Śmiali się, ale cicho, bez ulgi w sercu, jednak przez chwilę czuli się spokojniejsi, jakby wszystkie ich smutki zostały za drzewem, a tam, gdzie siedzieli, był inny, spokojny, dobry świat.
.
***
– Bo widzisz, Józuś potrafi zabić bez używania siły fizycznej – Dziad w końcu się odważył to wyznać.
Powiedział to w tym samym czasie, kiedy Riczka pocieszała Józusia a Ambroży kolejny raz próbował opuścić konfesjonał.
– Pragniesz spowiedzi?
– Nie, rozmowy – odrzekł Dziad tak smutno, że aż księdza zabolało serce.
– To chodź do zakrystii. – Ściągnął stułę, przyklęknął przed ołtarzem i weszli do maleńkiego pomieszczenia oświetlonego tylko jednym okienkiem. – Coś ty przed chwilą powiedział?
– Dlatego go oddali, przerazili się go! – Miał ochotę się rozpłakać.
– Skąd to wiesz?
– Widziałem. Kiedy się zdenerwuje, potrafi tak zrobić. Nie kontroluje tego, jakby inna siła nim władała.
– Rozmawiałeś z nim?
– Sam tego nie rozumie. Gada tylko o jakiejś dziewczynce, która przychodzi się z nim pobawić, i kiedy ona się z nim bawi, to takie straszne rzeczy się dzieją. Zresztą wiesz… wie ksiądz – poprawił się – jak trudno go zrozumieć.
– Opętany?
– Nie, chyba nie. Widziałem opętanych.
– Może to się dzieje za jej sprawą, a nie za sprawą Józusia?
– Co robić?
– Egzorcyzm odprawić!
Pod Dziadem ugięły się kolana. Słowo było niemiłe, wrogie, a nawet strach wzbudzające. Nim ksiądz zaczął się przygotowywać do obrzędu, obrócił się do Dziada.
– Czyj on? Gdzie rodzony?
Słońce przyjemnie zalewało posadzkę w pomieszczeniu. Zdawało się, że zło nie istnieje.
– Nieślubny, jakiejś kasztelanki syn. Nie pytałem o nazwisko, żeby kiedy chłopak ze mnie go nie wydusił, bo po co miałby sobie głowę nim zaprzątać. Po co myśleć o rodzicielach, którzy nas nie chcieli? Po co się nimi w myślach swoich zajmować?
– Rację masz. – Ksiądz pokiwał głową. – Skąd tyś go wziął?
– W przytułku też się go bali, oddali z ulgą.
– Ale jak to się stało, przecież ty w ciągłej żałobie i nagle cudze dziecko żeś zauważył?
– Przyśnił mi się. W tym śnie zdało mi się, że miał chwilami twarz mojej córki Janki. Chwilami miał swoją, a chwilami jej. Wołał do mnie, wyciągał ramiona. Na plecach miał szkarłatną szatę.
– Taką jak Jezus?
– Nie miał korony ani trzciny. Po prostu dziecko krzyczało. Potem ciągle ten krzyk słyszałem, nawet gdy wędrowałem, gdy odpoczywałem. Szedłem za tym krzykiem i on doprowadził mnie do tego przytułku.
– Gdzie to było?
– Nie powiem.
– Może mu tam co zadali?
– Nie powiem. – Dziad pobladł.
Nie przyznał się do tego nikomu, ale on Józusia ukradł. Spostrzegł go za kratami, obdartego, stojącego w tej pelerynie boso w błocie, kiedy inne dzieci biegały obok, niemo wpatrującego się w furtkę – jakby na niego czekał. Dziad wszedł na podwórko, wyciągnął do niego rękę, chłopiec rozpromienił się i przypędził do niego uradowany. I wyszli. Potem szli już razem. Tylko pelerynę kazał mu schować, bo to był znak, że chłopiec był wysokiego urodzenia, a żebraka łatwo było oskarżyć o kradzież
– No dobrze – westchnął Ambroży – jak chcesz. – Wrócił do wertowania księgi z modlitwami, które wykorzystywał podczas egzorcyzmów. – Ja się przygotuję, a ty poszukaj chłopaka.
Błażej Rżewski, herbu Dwa Miecze stał się Dziadem z dnia na dzień. Gdy porzucił powstanie krakowskie i zgoniwszy konia prawie na śmierć, przypadł do swojego dworu, zastał widok szkaradny. Potoki czarnej już krwi zastygły na śniegu. Wszystko było splądrowane. Opuszczone. Poduszki pocięte, obrazy pozrzucane, talerze stłuczone w drobny mak, w krzyżu nad drzwiami tkwiły widły. Nie znalazł ciał swoich biskich. Zabrali, wywieźli, a może pochowali jak psy pod jabłonką, bez modlitwy ani obrządku. Nigdy się tego nie dowiedział. Dlatego zaczął iść. Iść przed siebie z niewidzącym wzrokiem niczym ślepiec. Nie myślał, co będzie, nie myślał, co było, nie myślał, co jest. Ludzie go karmili, poili wodą, chronili przed ulewą, ale on był jak martwy. Milczący, niewidzący człowiek wypełniony rozpaczą. To Józuś go przebudził. To Józuś stał mu się najbliższą osobą i kiedy teraz pomyślał, że mógłby go stracić, stary ból na nowo wrócił i rozerwał mu trzewia.
Dziad wybiegł z kościoła i stanął na wzgórzu, spojrzał w dół ku wsi. Popołudnie było prawdziwie leniwe i senne. Wszystko, co żywe, pochowało się w cieniu przed upałem. Nawet muchy nie bzyczały. Taka atmosfera powinna napawać człowieka szczęściem i spokojem, a jednak w Dziadzie każdy nerw był napięty. On czuł. Tak jak niejeden z was nieraz przeczuwał, że zdarzy się coś złego, że się zbliża, ale nie wiedzieliście, z której strony uderzy i co to będzie. Pragnęłoby się wtedy mieć nadprzyrodzoną moc, aby zatrzymać zagładę.
Ale w Bławatnym nikt jej nie posiadał.
Dziad dostrzegł w końcu kogoś, kto siedział schowany za szeroką lipą. Poszedł tam i okazało się, że miał rację. Był wdzięczny Riczce za to, że Józuś znowu się śmiał. Uścisnął jej ramię.
– Chodź – zwrócił się do Józusia – pomożemy ci.
Chłopak spochmurniał. Zawahał się. Nie wiedział, co to znaczyło. Riczka mrugnęła do niego pogodnie. Ruszył za Dziadem. Jednak dźwigał w sobie wspomnienie Marianny, którą całował hrabia. Nie potrafił się pozbyć tego obrazu. Wyglądali, jakby się dobrze znali. Jego palce w jej włosach, jej usta na jego szyi, ileż w nich było namiętności, ileż siły w tym, co wtedy między nimi fosforyzowało. Niepotrzebnie ją śledził. Niepotrzebnie za nią poszedł. Niepotrzebnie to wszystko widział!
Zatrzymał się raptownie. Gwałtownie pokręcił głową. Zrobił w tył zwrot i popędził w kierunku wsi. Biegł pod słońce. Musiał zmrużyć powieki, dlatego przewrócił się na piaszczystej drodze. Szybko się podniósł i gonił dalej. Dziad westchnął głośno. No i masz – pomyślał – dobrze żarło i zdechło!
Józuś nie był głuchy ani tępy. Zasługiwał nawet na stwierdzenie, że został obdarzony porządnym dowcipem, czyli bystrością umysłu. Jednak nie zdradzał się z tym przed światem. Poza Dziadem nikt go dobrze nie znał. To właśnie Dziad nadał mu takie imię: Józuś – jasny, czysty, mocny. Był dla chłopca jak ojciec, jedyny opiekun, którego miał. Prawdziwych rodziców nie pamiętał, za to przerażenie na twarzach współplemieńców poznał od razu. Prawie się nie odzywał, choć – jak wiecie – mówić potrafił. Ludzie intuicyjnie czuli, że jest w chłopcu coś neurotycznego, niezdrowego, przerażającego, ale nie potrafili powiedzieć, co to. Nosił w sobie tajemnicę, której nie bała się Marianna, mimo że jej nie znała. Tylko że Mańka go zlekceważyła.
Dziad go nauczył, że wstyd to jest kraść i chodzić w podartych łachach, zaś cała reszta to ludzka bezduszność. Zatem nie kradł, a o swoich rodzicach nie myślał, nie marzył, nie fantazjował o swoim wysokim urodzeniu. Starzec mu powtarzał, że ono nic nie znaczy, że znaczy jedynie jego serce i podejście do żyjących istot. Nawet tych najmniejszych, a zwłaszcza chorych. No to znosił ptaki ze złamanymi skrzydłami czy pokaleczone żbiki. Kurował je, a potem wypuszczał, ale one nie bardzo chciały wracać do lasu. Chodziły za nimi, towarzyszyły w ich wyprawach, czasem znikały, by pojawić się wraz z zimą albo kiedy doskwierał im upał. Dlatego puszcza Józusiowi wydawała się domem pełnych dobrych stworzeń, które go lubiły, ufały mu i cieszyły się na jego widok.
Pewnego wieczoru Dziad przypadkiem Józusia podglądnął. Słońce zalało rzekę czerwienią. Chłopak stał na brzegu – wyprostowany z wysoko uniesioną głową w pozie uroczystej. Wiatr dmuchał mu w twarz, rozwiewał kręcone, liche włosy, dmuchał w poły peleryny, a chłopak dziwnie nieobecny, jakby zasłuchany w coś, czego inni nie słyszeli, nieruchomy i odległy, stał zapatrzony w horyzont. Twarz tamtego wieczoru miał tak piękną, że wydał się Dziadowi nierzeczywisty.
Gdy tamtej nocy wrócił do szałasu, starzec o nic go nie zapytał, ale powstała między nimi rezerwa. Wyglądało na to, że w Józusiu mieszkały dwie siły. Widząc go tak odmienionym, Dziad nabrał pewności, że chłopiec poznał już obydwie te siły. Żadna jeszcze w nim nie wygrała, ale z biegiem lat, któraś weźmie nad nim górę, i co wtedy?
Kiedy Józuś zbiegł do wsi, zastał Mariannę na podwórku. Nosiła drwa pod kuchnię. Nie uśmiechnęła się do niego jak zwykle.
– Cemu ty mnie nic nie pomozes? – burknęła.
Chłopiec popatrzył na nią dziwnie, zimno, jakby to kamienie patrzyły, a nie jego oczy. Dziewczyna aż się przeżegnała.
– Boziuchno kochano, co tobie jest? – przestraszyła się. – Moze ty chory? – Rzuciła na ziemię narączko drewna i podbiegła do niego. – Stara Jagnieszka wiecnie gadajo o zarazie, co to w drodze do nas jest, moze jus przysła? – Chciała przyłożyć rękę do czoła Józusia, ale ten odtrącił ją, jakby była trędowata.
Popatrzył na nią ze wstrętem. Zdało się jej, że chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Odwrócił się i odszedł. Biła od niego tak odpychająca aura, że nie odważyła się go zatrzymać, ale zrobiło się jej zimno w sercu. Chociaż w kieszeni fartucha miała kolejne jabłko od wójta, które trzymała dla Józusia, nie przyznała się do tego. Zwyczajnie po ludzku tamtego popołudnia po raz pierwszy się go przestraszyła.
Riczka widziała tę scenę. Ona jedna ją zrozumiała. Jednak widząc zachowanie chłopca, zamiast mu współczuć, zezłościła się. Zacisnęła pięści i pozwoliła, aby zagrała w niej krew jej przodków – ludzi gór, którzy nie ruszali się z domu bez siekiery i których mieszkańcy nizin nazywali rozbójnikami. Ruszyła długim krokiem w stronę Marianny. Przez głowę przelatywały jej obrazki z poprzednich tygodni. To, jak ją upokorzyli oboje: Mańka i Gustaw, kiedy przyszła ostrzec Gustawa, to, jak się głupia dziewucha śmiała, kiedy Riczka razem z Kiwą wypadła przez drzwi, to, jak Gustaw pozwalał się kokietować. Im więcej jej pamięć przypominała bolesnych scen, tym większy gniew w niej się tworzył. Nie znała słowa „bezradność”. Nigdy się nim nie skalała. Nie poddała się mu. Nie istniało! Nawet ślimak nie jest bezrady, lubiła mówić, radzi sobie w miarę swoich możliwości. Nie kapituluje, chociaż na pierwszy rzut oka przegrywa z każdym stworzeniem, jeśli chodzi o szybkość.
Marianna spostrzegła, że Riczka zmierza w jej kierunku. Po ruchach widziała, że jest rozsierdzona. Zamierzała na nowo pozbierać drewno, ale się wstrzymała. Wyprostowana czekała na Riczkę. Podparła się pod boki, prawą nogą zrobiła krok do przodu i patrzyła wyzywająco.
Naraz ze zdumienia otworzyła usta i spojrzała ponad głowę Riczki, która zbliżała się do niej błyskawicznie. Ale Marianna zdała się o niej zapomnieć, bo zbladła i nie spuszczała oczu z czegoś, co znajdowało się za ogrodzeniem.
– A widzita jaka wiśnia! – zawołała Lesiokowa, która przerwała karmienie kur i z rondlem w garści podeszła do ogrodzenia, by z ciekawością przyglądać się dziewczynom.
Kiedy jej głos usłyszały inne sąsiadki, również poprzerywały swoje roboty i zawieszone na żerdziach obserwowały, to co się działo na podwórku u Gabrysiów.
Marianna nadal jak zahipnotyzowana spoglądała w jednym kierunku, gdzie widziała śliczną panienkę w błękitnej sukience, która do niej machała. Wyglądało na to, że inni jej nie widzieli. Dziewczynka zrobiła piruet i roześmiała się bezgłośnie.
– Kobity, przestańta! – zawołał Gabryś. Akurat wyszedł ze swojego warsztatu, bo zaciekawił go rozgardiasz na podwórku. Nie odłożył nawet młotka.
– Pozwólta jem! – odezwała się Wronowa, spuszczając psa. – Niech se raz na zawse rozsadzą, która je kiem!
Inne chórem ją poparły.
Pies począł wąchać wszystko dookoła, obsikał róg budy, potem stajni i chałupy, ale co chwila spoglądał na swoją panią. Tylko czekał na rozkaz.
Mańka nic nie słyszała. Zapomniała o zbliżającej się Riczce, nie zauważyła zbierających się wieśniaków, nie słyszała kpin i szyderstw. Była większa od Riczki, wyższa o głowę, szeroka w biodrach, bogato uposażona. Dlatego nikt Riczce nie wróżył powodzenia. Ale kobiety były gotowe ją wspomóc tym, co która miała pod ręką. A wierzcie na słowo, że jak wiejskie kobiety – zwłaszcza te z Bławatnego – na coś się nasrożyły, a potem błyskawicznie podjęły decyzję, jak się zachować – to się z tej decyzji nigdy jeszcze nie wycofały.
– Pozwolisz mi się tutaj pobawić? – zapytała dziewczynka, ślicznie się uśmiechając, i złożyła rączki w geście prośby.
Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, bo Riczka przesadziła w kilku zwinnych susach podwórko, zacisnęła pięść i wyprowadziła ją energicznie – aż wójt gwizdnął – prosto w czerwone usta Mańki. Ta zdumiona fiknęła do tyłu, tak że się nakryła nogami, pokazując światu goły zadek. Kobiety zabiły brawo, mężczyźni gwizdali na palcach, Gabryś zwiał do warsztatu, bo z tego wszystkiego się spocił.
– Bies jo! – krzyknęła Wronowa do psa.
Psisko błyskawicznie rzuciło się do Mańki, w którą jego pani wycelowała palcem. Zaczęło ją szarpać za spódnicę a warczało przy tym, jakby się wściekło.
Riczka zadowolona stanęła nad pokonaną, której krew buchnęła z nosa, a rozochocone kobiety wdarły się na podwórze i zaczęły Mańkę okładać pięściami, szarpać za włosy, kopać. Na to z chałupy wyskoczyła Gabrysiowa, znaczy Haźbieta! Wy wiecie, jak ona potrafi lecieć przez podwórze z wałkiem w ręce? A tym razem miała i wałek, i tłuczek. Obydwa uniosła do góry, pochyliła głowę jak rozjuszony tur, jakby miała na niej rogi, i ruszyła przed siebie.
– No niedockanie! Żeby na mojem podworcu takie zberesienstwa się odbywały! – ryknęła, aż jej (jak wielu świadków potem opowiadało) dym poszedł uszami. – A posły mnie stąd do swojech garów! – darła się i równocześnie okładała atrybutami gospodyni kogo popadło.
Nawet psu się dostał kopniak tak potężny, że ze skowytem uciekł do swojej budy. Inne psy zrobiły „giewołt” potężny. Jedne wyły, drugie skowyczały, jeszcze inne szczekały tak wściekle jak opętane. Tylko Riczkę Gabrysiowa ominęła. Mrugnęła do niej, kiwnęła głową. Doceniła.
Tymczasem śliczna panienka ciągle stała tam, gdzie wcześniej, a oniemiała Marianna cały czas się w nią wpatrywała, mimo że potężnie została poturbowana.
– Czekamy ciebie, śmiertelna zarazo – powiedziała śpiewnie dziewczynka i spoważniała – tyś już jest blisko, choć nikt nie wierzy. Czekamy ciebie, aż się nam objawisz, aż się obawiać będziem mogli przestać. Czekamy ciebie jako kary Boskiej, na którą wielu zasłużyć nie mogło. Czekamy ciebie w beztrosce i gniewie, podczas modlitwy i w czasie konania. Czekamy ciebie. – Zniknęła.
– Wstawoj! – Gabrysiowa kopnęła Mariannę. – Ić se tamok skondeś przysła!
– Wójtowo słonecna – dziewczyna poderwała się na kolana, przywarła skrwawionymi ustami do jej dłoni – nie odsyłajta mnie, ja nie winowata!
– Ty nie winowata? – Wyszarpnęła rękę z jej palców, ze wstrętem otarła z niej krew. – Kajsik kazoł tobie chłopów bałamucić, w pszenicę ciągać, kieckę zadzierać? Kajsik kazoł tobie nawet Józuśka na złe sprowadzić?
– Józusia? – Podniosła się z kolan.
– Ból jemu zadać, sierce zatruć, samaś bez sierca i sumienia.
– Józusiowi?
– Kaj tyś z nieba spodła?! – Riczka znowu rzuciła się do niej z pięściami.
– Cekoj – powstrzymała ją wójtowa – bo i tobie przyrżnę wołkiem.
– Józuś to jak rodzony brat mój. Takowego samutkiego nieboracka ostawiłam doma. Cicheńki, chudzieńki.
– Chłopów tys ostawiła? – warknęła wójtowa. – Ostań, ale za jednego chłopa ić, swatów chcę widzieć za jedną niedziele. Haw nie, ić precz! – Ruszyła do chałupy, a mijając warsztat, pogroziła wałkiem wychylającej się przez drzwi głowie Gabrysia.
Już on tam wiedział dobrze, za co!
Riczka odeszła bez słowa.
Marianna została sama. Musiała odnaleźć Józusia! Musiała mu wytłumaczyć, przeprosić, utulić jego serduszko. Przecież on jak brat. Jak bratnia duszyczka spokrewniona, jak ciepły promyczek podczas zimy. Cokolwiek obmyła twarz przy studni i ruszyła na poszukiwania. Zajrzała do szałasu, ale nikogo nie znalazła. Zajrzała nad brzeg rzeki, tam, gdzie rzucali kamieniami, ale i tam go nie zastała. Do księdza się nie ośmieliła iść. Czuła, że był u niego Dziad, a temu nie spojrzałaby w oczy. Riczka już swoje powiedziała. To Gustaw! Serce w niej zatłukło się mocno. Tak bardzo przypominał hrabiego. Tak, hrabiego… Ach, hrabia! Cóż to był za mężczyzna.
Kiedy tak się kręciła po wsi na jej drodze stanęła Jagnieszka.
– Niech będzie pochwalony… – powiedziała, przestępując z nogi na nogę.
– Niech będzie. – Jagnieszka westchnęła przeciągle. Popatrzyła na nią surowo. Taki wstyd! Wzięła ją pod ramię i zaczęła do niej szeptać: – Ić z tego miejsca, ić za drugą wieś, ić za piochy, na ordynackie morgi, weznom cię, boś urodziwa, ale uchoć jesce dzisioj, jesce przede nocą.
– Nie sce! Józusia sukom.
– Nie sukoj tygo, co samo znaleść cię może. Uchoć!
Ale przegadaj babie. Nie, bo ona coś innego, nie, bo ważniejszego. Jak takiej wytłumaczyć, że miarka się przebrała, że nie ma już tutaj dla niej życia? Jak to zrobić, skoro ona nie widzi żadnego zagrożenia? Jak wytłumaczyć młódce, że starucha śniła sen, w którym wrony zasiadły cały podworzec Gabrysiów? Nie ma sposobu. Wszak młodzi są nieśmiertelni w swoim mniemaniu.
Potem każdy miał poczucie winy. Ksiądz, że gdyby ją upokorzył i wypędził ze wsi, może przez to by ją uratował. Dziad, że nie próbował z nią rozmawiać. Jagnieszka, że nie złapała jej za głowę i nie wyrzuciła ze wsi, strasząc przekleństwem.
Nie miał za to wyrzutów sumienia Ferdynand Kęsek, który zajechał do Bławatnego na drugi dzień po wydarzeniu, wezwany na inspekcję i to do samego wójta.
Dziewka skoczyła do studni!
No skoczyła.
Dlaczego?
A dlaczego dziewki skaczą do studni?
Ot i tyle. Kęsek zderzył się z tą samą ścianą, co każdego roku. Nikt nic. Nic o nikim. Nic o niczym. No nic.
Kiedy przyszło zgłoszenie, najpierw się ucieszył, że znowu spotka Filomenę, ale po dotarciu na miejsce od razu zrozumiał, że czeka go orka na ugorze i kolejne upokorzenie przed komendantem, gdy mu przedstawi raport.
Większość mężczyzn obwiniała kobiety. Kobiety obwiniały Riczkę. Riczka z nieufnością spoglądała i na kobiety, i na mężczyzn. Każdy każdego podejrzewał, choć brał również pod uwagę, że mogła ona sama skoczyć. Wtedy znowu patrzyli z ukosa na Riczkę, że może przesadziła z tym swoim sierpowym, ale zaraz potem wewnętrznie, w swoich umysłach gratulowali jej „szczęśliwego” wypadku.
Tylko Kęskowi to nie pomagało, bo w Bławatnym nikt na głos nie mówił tego, co mogłoby pogrążyć jego współbrata. Sam mógł do niego mieć zadrę i po swojemu się z nim rozliczyć, ale nie przed komisarzem. Kiedy ten wkraczał na arenę, zdawało się, że ma przed sobą wieś spokojną, wieś wesołą i istną sielankę.
Skoczyła? Widać miała powód. A powód mógł być tylko jeden.
Taki lud. Straszniejsze było tylko to, co u nich nie na języku.
Ile poczucie krzywdy i faktyczna krzywda potrafią wytworzyć zła, najlepiej wiedzą mieszkańcy Bławatnego. O zmarłych nie mówi się źle, dlatego o Mariannie nie rozmawiano. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nigdy nie istniała. Choć od momentu odkrycia jej zwłok w studni na wszystkich padł strach.
Pod wieczór, gdy nadjechał komisarz, gdy już wszyscy w swoich chałupach w półmroku usiedli do kolacji, podzielili się chlebem. Cienie od ognia spod blachy kładły się po ścianach i przybierały różne kształty. Ze ściśniętymi gardłami zanurzali łyżki w burym, grzybowym barszczu, przełykali kawałki jałowych ziemniaków w całkowitym milczeniu. Wszyscy mieli złe przeczucie. A kiedy pokładli się do łóżek, żony wieśniaków z trwogą zaczęły szeptać im do uszu, że musiało się niedaleko jakieś licho zalęgnąć. Nazajutrz chłopi spojrzeniami się wymienili, żeby sprawdzić, czy każdy taką samą trwogę poczuł. A jak już raz trwoga we wsi zamieszkała, to już jej wyplenić nie było sposobu.
Podczas pogrzebu Dziad nie spojrzał w oczy księdzu, a Ambroży nie spojrzał nikomu. Każdy zauważył, że nie było Józusia. Riczka stała przy drzwiach, jakby się bała podejść bliżej do ołtarza i trumny. Miała spuszczone oczy, choć nie płakała. Za to Gustaw swoje oczy miał szeroko otwarte i utkwione w Riczce. Siedział po prawej, męskiej stronie kościółka i mało kręczu szyi nie dostał, bo ciągle spoglądał na Riczkę. Ale w jego spojrzeniu nie było namiętności czy zainteresowania, była zaduma i nieufność. Też ją podejrzewał. Wszyscy obserwowali, kto nie pójdzie do komunii.
Powietrze było ciężkie od kadzideł. Świece zamiast palić się wysokimi, strzelistymi płomieniami, to dymiły złowróżbnie. Otwarta trumna przerażała. Jakże inaczej wygląda zmarły, gdy zabraknie w nim duszy. Nieboszczka w niczym nie przypominała tej pięknej dziewczyny, którą była za życia. Nieoczekiwanie nad głowami zebranych przeleciał nietoperz. Wszystkim zaschło w gardłach.
Dziad stał zgarbiony, jakby przygniótł go worek pełen kamieni. Miał przeczucie, że w Józusiu wygrała zła siła. Nie wiedział tylko, że chłopiec przeklął karczmę, Kiwę, hrabiego i wszystkich, którzy do tej karczmy chodzili. Wtedy jeszcze nie wiedział. A w chwili gdy zabijano wieko trumny, w karczmę Kiwy strzelił piorun! Tego też jeszcze nikt nie wiedział.
Pochowali Mariannę w lesie z dala od innych grobów, bo samobójcom nie należy się ziemia święcona. Nie należy się też pogrzeb, ale ksiądz nie miał serca, aby dziewczynę obrządku pozbawić, zaś ludzie nie mieli odwagi, by go skrytykować. Tylko nikt za trumną nie poszedł. Zostali przy kościele i z daleka obserwowali, jak Dziewiątek z trzema innymi chłopami zniknęli w zapadającym zmroku pośród olch. Stali w ciszy z ciężarem w piersiach. Chociaż było ciepło, oni drżeli z zimna. Przeczuwali, że to jeszcze nie koniec.
.
Bławatne, grudzień 1916
W samą Wigilię nadjechał saniami hrabia Jedliczyński. To była akurat niedziela. Wieś już nie spała, większość mieszkańców była na rannej mszy. Czysty dźwięk dzwonka od sań rozniósł się po okolicy. Rzeka parowała, miejscami była skuta lodem. Mroźne powietrze szroniło usta i brwi. Cóż za wspaniała sanna! Aż się serce radowało. Można by tak pędzić i pędzić, póki konie miałyby siłę. Choć były zgonione i zlane potem, cały czas energicznie strzygły uszami, a ich błyszczące oczy nie zdradzały zmęczenia. Parskały głośno, a z rozdętych chrap ulatywały im kłęby białej pary. Hrabia rzucił lejce i skierował się do karczmy. Z rozmachem otworzył drzwi i wszedł do środka, wnosząc ze sobą grudy śniegu. Ogień płonął w kominku. Podłoga aż biała, tak wyszorowana, sprawiła na nim przykre wrażenie, bo poczuł się, jakby wszedł do salonu, a nie do karczmy. Bahan sam jeden siedział za barem i dłubał w nosie.
– Co tak pusto! – zawołał Jedliczyński od progu. Ściągnął oszronioną czapę i usadowił się naprzeciwko szynkarza.
Bahan poderwał się z trójnogu.
– Jakżeć miło wielmożnygo pana widzieć! – Ukłonił się nisko. Od razu zaczął się krzątać przy warzeniu grzanego piwa z mlekiem.
– Gdzie chłopi?
– Dzisiej Wilja…
– Faktycznie! – Uderzył się dłonią w czoło. – Pchnąłbyś kogo do oporządzenia koni.
–Dyć migiem! – Wyskoczył na zewnątrz, gwizdnął, z kimś pogadał i czerwony na twarzy wrócił do izby. – Piekny dzień, haw piekny. – Chuchnął w dłonie i postawił przed hrabią pełny kufel.
– Co we wsi? – Jedliczyński upił ostrożnie, biała piana osiadła mu na ustach, poprawił kolejnym, ale już potężnym łykiem. Od razu w kuflu ubyło. – Co gadają?
– Bida! – westchnął przeciągle Bahan na wzór żydowskich karczmarzy, którzy nigdy nie byli zadowoleni i wiecznie im coś w żywocie doskwierało.
– Utopił się kto ostatnio? – Hrabia przyjrzał się mu uważnie. Zapalił.
– W Czarciem Bagnie? – Oczy Bahanowi błysnęły.
– W Czarcim. – Wydmuchał dym, strzepnął popiół na blat.
– Nie słyszołek, aleć – nachylił się do hrabiego – wóz ze starym Maciejem wylazł z mazi carnej – powiedział konspiracyjnym tonem.
– Ale to dawno – machnął Jedliczyński ręką – i to o jakiegoś Anzelma ponoć chodziło.
– Dyć co chwila ktosik się topi, kto to spamięto. – odpowiedział Bahan i uciekł na zaplecze.
– Wiele tego z bagna wyskoczyło? – zapytał hrabia, kiedy chłopak wrócił za bar.
– Stare, ale haw starńkie gadajo – powiedział hardo, niezadowolony, że pomylił Anzelma z Maciejem – że topielce tamok cięgiem spacerują as jem zębiska dzwonio. A jak jęco, a jak lamentujo, to as głowa boli.
– Nie o to pytam.
Hrabia ziewnął. Niestrzepnięty popiół sam spadł z papierosa na blat.
– A ło co, bo nijak wyrozumieć nie mogę? – Bahan wyraźnie poczuł się urażony.
– Mówią, że to wasze bagno lubi topielców wypluwać, prawda to?
– Starego Anzelma wypluło, aleć gadajo, że on sam wylazł ze szkapo i furo swojo – Miał głupią minę.
– Tak, i pewnie przyjechał do domu!
– Noo… haw mioł jechoć, co on jus nieboscyk…
– Czy co innego wypluło jeszcze? – przerwał mu hrabia.
– Rabsice wiedzo, bo tylko one tam łazo bezpańsko i łodwaznie. My to tyla co s kraja lasa. Kobity więcy za gzybami, aleć łone strachliwe i pod bagno nie lezo, bo tam diobeł siedzi i łogniem furka. Rybów szanowny pan nie poczebują?
– A zabijesz?
Hrabia zapalił kolejnego papierosa.
– Co mom nie zabieć! Dyć migiem! – odrzekł Bahan i zniknął na zapleczu.
Ach tak – pomyślał Jedliczyński. – Czyli beczki jeszcze nie wypłynęły. Gdyby wypłynęły, już by we wsi wrzało. Wtedy Bahan nie bałby się diabła, tylko po beczki popędził. Wtedy nie byłoby takich strachów, które by utrzymały we wsi chłopów. Każdy by szczęścia próbował. Wszystko jeszcze skute lodem, śnieg zalega, czyli dobra passa trwa.
Rabsice, powiadasz… – hrabia monologował w myślach – czyli Strojeń. Ze Strojeniem trzeba ostrożnie, bo to człek porywczy, ale też i jak na chłopa wyjątkowo bystry. Ma poszanowanie we wsi, pośród tutejszych.
– Po jakim czasie tego Macieja wypluło czy Anzelma albo obu?! – krzyknął w stronę alkowy.
– Jakeś ćtyry roki. – Bahan wychylił się ze skrwawionym nożem. Splunął. Zastanowił się i przytaknął kiwnięciem. – Ćtyry! – Po czym zniknął.
– Karzeł się gdzieś kręci?! – krzyknął znowu w stronę, z której dochodził dźwięk tasaka i sapanie Bahana.
– Jednym cięgiem u szanowny pani hrabiny siedzioł. Wszićko u niej robioł! – Wrócił z koszem, w którym leżały wypatroszone ryby. Otarł pot z czoła. – Ćtyry srobiołem! – wysapał.
– A Kiwa?
– Kole wiesny był.
– Komisarz?
– Tysz tak samo – Bahan wzdrygnął się na samo wspomnienie – i jesce kole lata.
– Aż dwa razy? – Hrabia zbierał się do wyjścia.
– As dwa.
Bahan nie miał ochoty opowiadać dlaczego. Ciągle robiło się mu zimno wewnątrz jelit, kiedy tamten czas wspominał i aż mu skóra na grzbiecie cierpła, gdy ksiądz mówił o karze Boskiej. A ile razy na Riczkę spojrzał, tyle razy go na równi i złość, i rozpacz brała.
Hrabia nie ciągnął go za język, bo go to nie interesowało. Kiedy ruszył ku drzwiom, Bahan błyskawicznie pochwycił kosz z rybami i podreptał za nim.
W Bławatnym było smutno. Mimo że w niedzielę post ścisły nie obowiązywał, to i tak świąteczna radość się ulotniła. Słońce wstało o wpół do ósmej, a zaszło za kwadrans trzecia. Rok tysiąc dziewięćset szesnasty był rokiem przestępnym, dlatego od swojego początku budził lęk. Przyniósł sporo złego, jakby przekleństwo pętało wieśniakom nogi. W Wigilię większość tubylców czuła ulgę, że już się ten rok kończył, że więcej nic złego nie przyniesie. Łudzili się, że udało się może nie tyle przepędzić Belzebuba, ale go chociaż uśpić, oswoić, udobruchać. W Krakowie konał brat Albert, ludzie umierali na cholerę i z głodu. Nie było tego dnia radości, a świat łkał sucho, bo zabrakło mu już łez. Ból rozchodził się po nim niczym śmiercionośny gaz.
Gdy hrabia dziarskim krokiem maszerował w stronę chaty, w której ulokował swoją rodzinę, a gorliwy Bahan, lekko podrygując, truchtał za nim – gdzieś w świecie wybuchały bomby i szrapnele. Gdzieś śpiewano kolędy na głodnego i grzebano zabitych. Gdzieś… choć nie tutaj, ale oddech tego „gdzieś” czuli również mieszkańcy Bławatnego.
Kiedy Jedliczyński wszedł do chaty, Filomena gapiła się w okno. Obrzuciła go niechętnym spojrzeniem i nie podeszła nawet, aby się przywitać. Za to Karolcia z hrabiną piszczały, jakby im ktoś lód wsypał za kołnierz. Biegały wokół Aleksandra, całowały po rękach, klaskały w dłonie. Jedna ściągała z niego kożuch, druga robiła herbatę, potem się zamieniły. Ta pierwsza ściągała mu buty, a druga pędziła z ciastkami. Rejwach się zrobił jak na jarmarku. Śmiechy, urywane pytania, uściski, znowu pytania, opowieści przerywane w połowie, znowu uściski. Istny szał radości.
Hrabia nawet się uśmiechnął, przez ułamek sekundy zdawać się mogło, że ten kobiecy entuzjazm mu się podobał; co prawda nie poddawał się mu, ale wyglądało na to, że się ucieszył na widok swoich kobiet rodzinnych. Choć to nie one były powodem, dla którego pojawił się w wigilijny dzień w Bławatnym, bo tak na dobrą sprawę wiedzieć tego nie musiały. Wszak Jedliczyński zawsze chadzał własnymi ścieżkami, nie składał deklaracji, nie obiecywał, nie zarzekał się na słowo honoru. Dlatego też nie musiał się tłumaczyć. Nic go do tego nie obligowało.
Chata z zewnątrz nie różniła się zbytnio od innych chałup, za to w środku miała, jak żadna, kominek, na którym teraz buzował ogień i piec kaflowy przy kuchni, dlatego w środku było naprawdę ciepło. Tak ciepło, że aż szyby zaparowały. Karzeł wszedł z drwami i od razu skłonił się przybyłemu.
– Dobrze się spisałeś – Hrabia położył dłoń na jego ramieniu i rozejrzał się z przyjemnością po wnętrzu. – A tutaj masz! – Wskazał na kosz z rybami. – Robotę ci przyniosłem, bo nikt tak jak ty nie potrafi w tej wsi ryb przyrządzać.
– Uszanowanie wielmożnemu panu – Karzeł znowu się skłonił i spąsowiał z zadowolenia.
Za to Karolcia się naburmuszyła. Też coś! Nikt nie potrafi. Phi! Co tam taki łachmyta potrafić może. Toż to ona po miastach mieszkała, dania hrabiowskie jadała, to się zna na nich, a nie taki nie wiadomo kto! I już się chciała odezwać, ale Halszka, hrabina, ją przytrzymała i wzrokiem nakazała milczenie.
– Tak – rzekła z uwielbieniem patrząc w twarz Jedliczyńskiego – Jacek doskonale o nas dbał, niczego nam nie brakowało. Nieprawdaż, Filomenko? – Spojrzała przez ramię na córkę.
Hrabianka wzruszyła ramionami. Nie odezwała się, czym rozbawiła hrabiego.
– Tak miało być – westchnął Aleksander i usiadł przy stole. Wyciągnął przed siebie długie nogi i zapalił papierosa.
Karzeł porwał kosz z rybami i pomknął do kuchni, zaś naburmuszona Karolcia poczłapała za nim, żeby przypilnować, aby ich nie zaprawił jaką trucizną.
– Nienawidzę wsi! – warknęła Filomena.
– W miastach ludzie umierają z głodu – powiedział ze znużeniem Jedliczyński.
– Na pewno nie! – Poderwała się z fotela i stanęła naprzeciwko ojca.
– Toczy ich cholera i tyfus – dokończył. Spojrzał na Halszkę, ale nie dostrzegł w jej oczach zrozumienia, tylko wręcz psie, bezmyślne oddanie. Westchnął głośno. Upił łyk herbaty.
– My tutaj wiecznie jemy tylko ryby! – Filomena zrobiła się czerwona na twarzy.
– A oni nie mają nawet ryb, tylko zatrutą wodę.
– Nie wierzę ci! Wiecznie nas okłamujesz!
Hrabia spojrzał na nią zmęczonymi oczami i wtedy dostrzegła, że jej ojciec się starzeje. Dopiero wtedy zauważyła, że przez te dwa lata, kiedy się nie widzieli, bardzo się zmienił. Cóż też on robił przez ten czas, że tak niekorzystnie na niego wpłynął?
– Nigdy was nie okłamałem. – Wstał. – Położę się chwilę, nim kolacja będzie – zwrócił się do Halszki.
Ta odprowadziła go do łóżka. Kiedy wróciła, spojrzała z wyrzutem na Fifii.
– On jest dobry, ale nieszczęśliwy – powiedziała.
Filomena prychnęła. Też coś! Nieszczęśliwy? Hrabia? Nieszczęśliwy mógłby być żebrak albo dziad jęczący pod kościołem, ale nie jej ojciec! Hrabia, dziedzic.
Dzień szybko zgasł. Zrobiło się szaro, zaczął sypać śnieg. Nikt nie dostrzegł pierwszej gwiazdki, ale i tak we wszystkich chałupach ludzie zasiedli do wieczerzy. Psy wyły wyjątkowo zgodnie, jakby ktoś nimi dyrygował. Na stołach nie było dwunastu potraw. Każdy był wdzięczny za ziemniaki i kwaśny barszcz grzybowy. Zamiast opłatkiem połamali się zwykłym czarnym chlebem. Zdrowia i błogosławieństwa Bożego sobie życzyli. Potem w ciszy połykali ziemniaki. Słychać było siorpanie. Na zewnątrz zerwała się wichura, wył wiatr. Ogień syczał pod blachą. Wydobywała się spod niej czerwona łuna i spadała na klepisko. Cienie gnieździły się w kątach. Potem, gdy już wszystko spożyli, najstarszy z rodu wziął od każdego łyżkę, złożył je w kupę i związał słomianym powrósłem, aby rodzina nie poszła w rozsypkę.
U Jedliczyńskich też był bury barszcz z ziemniakami, a później karzeł podał ryby. Faktycznie wyszły mu wyborne!
– Chcę do Paryża – syknęła Filomena. Siedziała naprzeciwko ojca i miała już dość tego monotonnego jedzenia, monotonnego życia, ciszy i spokoju, świeżego powietrza i braku rozrywek.
Hrabia wydobył ze swoich pakunków butelkę węgierskiego wina, nalał każdemu do kieliszka, nawet karłowi. Potem mu zapłacił i pozwolił odejść.
– Twój bratanek tutaj jest – powiedziała cicho Halszka.
Aleksander zapalił papierosa. Wypuścił dym z ust. Wzruszył ramionami.
– Nie zaprosiłyście go na kolację?
Halszka spojrzała na niego z przestrachem.
– Jak widzisz, nie ma go! Czy jest? – zakpiła Filomena.
– To nie po chrześcijańsku – Zgasił papierosa i zapalił kolejnego.
– Zły jesteś? – szepnęła hrabina błyskawicznie, przygnieciona wyrzutami sumienia.
– E… – Hrabia dolał sobie wina po sam „czubek”.
– Uuu księdza miał jeść – tłumaczyła się Halszka – mam wrażenie, że nas unika, chyba nas nie lubi.
– Prawie was nie zna.
– Ciebie nie znosi! – zgrzytnęła zębami Fifii. – A nienawiść do ciebie obciąża i nas.
Karolcia zachichotała. Trzy pary oczu ze zdumieniem spoczęły na niej. Zawstydzona utkwiła wzrok w obrusie. Machnęła ręką, ale wszyscy milczeli i patrzyli na nią w oczekiwaniu na wytłumaczenie się.
Odchrząknęła.
– Dziewki się o niego pobiły, awantura była na trzy fajerki – zachichotała znowu i znowu się zawstydziła, ale wino już jej uderzyło do głowy i nie potrafiła się powstrzymać.
– Interesują go wiejskie baby? – Aleksander dokończył drugi kieliszek i dolał sobie kolejną porcję.
– Trudno wyczuć, ale on je interesuje na pewno.
Plotkarski język wziął górę nad dobrym wychowaniem Karolci, a jak wziął tę górę, to już słowotok popłynął niczym kry podczas wiosennych roztopów na Miłej. Dziamotała i dziamotała, aż zapominała oddychać. Opowiadała wszystko szczegółowo, tylko śmierć Marianny pominęła, bo jej się zdało, że przy białym obrusie w wieczór tak uroczysty nie wypada gadać o samobójcach. Nawet o komisarza zahaczyła i jego przyjaźń z Filomeną.
Hrabia zmarszczył brwi. Rozgniótł papierosa, zapalił kolejnego, odłożył go na chwilę, wychylił do dna wino i otworzył kolejne.
– Nie powinnaś. – Spojrzał z naganą na córkę.
– Bo co!? Wyślij mnie do Paryża, to nie będę się zadawać z byle komisarzami.
– Paryż! – Uśmiechnął się kpiąco. – Na równi mądry, co głupi. Przy całym splendorze Sorbony odwraca oczy od biedoty umierającej w błocie na ulicach. Gdy możni flirtują podczas zwiedzania galerii z dziełami sztuki, dzieci dławią się okruchami spleśniałego chleba. Błyszczy na zewnątrz, ale od wewnątrz toczy go gangrena.
– Co takiego?! A kto prenumerował dla nas „Petit Français Illustre”, kto zwoził kapelusze, woalki i rękawiczki, krzyk ostatniej paryskiej mody? No kto?
– Chciałem, żeby wam niczego nie brakowało. – Znowu sobie dolał.
– Jasne! Najpierw nam pokazujesz wspaniałe miasta, wieziesz do Paryża, pokazujesz zapadające w pamięć schody przy ulicy Foyatier na Montmartre, rozkochujesz nas w tych cacuszkach, a potem gardzisz nimi, równocześnie gardząc nami! – Filomena była blada ze złości.
Karolcia przysypiała. Hrabina z przyklejoną do ust dłonią obserwowała kłótnię.
Aleksander w pewnym sensie chciał im wynagrodzić życie, jakie im stworzył. Cóż, nie miały już majątku, bo Kiwa położył na nim swoją łapę. Gorzelnia też już była w jego posiadaniu, podobnie jak i młyn. Choć hrabia uważał, że się odegra, że jeszcze wykupi cokolwiek, to pragnął swoim kobietom pokazać jak najwięcej świata, mimo że go irytowały swoją próżnością; tym, że chciały tylko pachnieć i wyglądać.
Cóż miał na własność hrabia Jedliczyński? Tylko osobisty ból, z którego nie zwierzał się nikomu, nawet księdzu, bo do spowiedzi przestał chodzić. Bo po co? Skoro już wszystko było przesądzone, policzone, podsumowane. Po co? Skoro przy konfesjonale trzeba wybaczyć. A on nie potrafił. Nie potrafił wybaczyć sobie.
– Na równi gardzę biedotą, co bogaczami – mówił powoli i spokojnie, patrząc w oczy córce – na równi chłopami, co szlachtą. Urzędnikami, co księżmi, generałami, co szeregowcami. Gardzę wszystkimi. Gardzę wszystkimi wami! A do furii doprowadzają mnie wasze świecidełka i błahostki, na których widok tracicie i tak maleńkie rozumki.
Filomena zaniemówiła, wszak chciała go tylko zranić, nie przypuszczała, że jej przytaknie! Z wściekłości na policzki wypłynęły jej krwiste rumieńce. Zacisnęła pięści. Hrabina przykleiła do ust drugą dłoń.
Czego się Jedliczyński spodziewał po życiu? Życia. Tymczasem umierał każdego dnia, nie mogąc umrzeć, niczym potępieniec. Opaść z sił, to jeszcze nie śmierć. Przestać czuć, to jeszcze nie śmierć. Ale też już nie życie.
– Ależ Aleksandrze – odezwała się hrabina – wszystko jest dobrze, jestem zadowolona, nie skarżę się.
Popatrzył na nią ze złością. Opróżnił już drugą butelkę. Oczy mu zmatowiały. Zapadał się w siebie. Przestawał widzieć rzeczywistość, za to kolejny raz odpływał we wspomnienia.
– Ależ kwiecista była jeszcze wtedy ta nasza grzęda litewska. – Już był podpity, skoro uderzył w tę nutę. Mało kto wiedział, że studiował w Wilnie i że był to jeden z najszczęśliwszych okresów jego życia. – Mimo zamknięcia uniwersytetu cała charakterna śmietanka wraz z profesorami umiejętnie za rączki poczciwców do kółeczka powciągała. I żeśmy kwitli jak te lilie na jeziorze. Byliśmy chlubą tych zapyziałych uliczek. Z głowami pełnymi harmonijnych pojęć, z sercami otwartymi na wszystko, co piękne i szlachetne. Na zwalisku uniwersytetu tyleż kwok zacnych wyhodowano, że aż wstyd mi dzisiaj, wstyd.
– Przestań! Znamy tę historie na pamięć.
Filomena niegrzecznie odsunęła się od stołu. Hrabia nie zwrócił na to uwagi.
– Jeszcze wierzyłem – mówił do widm z przeszłości – że uda mi się pochować rozpacz, a w jej grób wbić krzyż z żerdzi i zapomnieć. – Otworzył kolejną butelkę, uśmiechnął się brzydko z drwiną. – Wszystkie domy z wyższego towarzystwa były dla nas otwarte. – Rozłożył ramiona. W jednej ręce trzymał dymiącego papierosa, w drugiej butelkę wina. – Obchodzono się z nami jak z fajansową zastawą. Delikatnie, z odpowiednią emfazą, dumnie prezentowali nas towarzystwu. – Zakrztusił się. Odkaszlnął. – I co mądrale, hę? I co? – zawołał ochrypłym głosem. – Patrzcie, jakie złoto ze mnie wylazło! – Zachichotał. – Patrzcie, jakie złoto. – Spoważniał. I jakby nagle sobie przypomniał słowa hrabiny sprzed chwili, zwrócił się do niej. – Z czego tyyy-y jesteś zadowolona-a?
– Jest dobrze, jak jest.
– Nie jest dobrze-e! Nigdy nie było-o. – Popatrzył na nią ze wstrętem. – Ale ty jesteś za głupia-a – głos mu się plątał – za głupia-a – pomachał jej palcem wskazującym przed oczami – za głupia-a, żeby to dostrzec, albo serca nie masz-yk!
Raptem jakby wytrzeźwiał. Wyprostował się na krześle, rozgniótł niedopałek na talerzyku. Niedojedzona ryba i ości jeszcze leżały na półmiskach. Karolcia kimała, hrabina blada i smutna siedziała przy stole, a hrabianka tkwiła ciągle na odsuniętym krześle i mieniła się na twarzy. Za oknem szalała wichura. Wiatr wył niemiło, okna pokrył mróz i warstwy śniegu.
– Rodziłem się w tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym. – Powiedział wolno, ale bez czkawki. – Wiele później niż ci, których się podziwiało. Wilno miało w swoich murach ich krew, mózgi i powyrywane oczy. Trwało sobie spokojnie na tym samym miejscu, jakby zaprawione w życiu. Michał Wasilewski to był swój chłop! Został lekarzem, mieszkał w tym mieście od urodzenia, znał jego wszystkie tajemnice. Został lekarzem, choć ciągnęło go do rzeźbienia. Rzeźbił miniatury. Taki kościółek Świętej Anny potrafił ze wszystkimi detalami, na kilka cali wysoki, potrafił wyrzeźbić. – Ziewnął.
Ciekawe, że hrabia nie upijał się nigdy do nieprzytomności. Tylko początkowe kieliszki potrafiły go zamroczyć, a kolejne zaczynał pić coraz wolniej, aż do ziewania. Oznaczało to, że jego opowieść zmierzała ku końcowi.
– Człowiek był młody i tylko młodością bogaty – mówił coraz senniej. – Nie lubiłem jeździć do domu – spojrzał na skostniałą Halszkę – ale ferie były przymusowe. – Głośno wciągnął powietrze. – Wyjeżdżaliśmy w kilka osób i wesoło nam było. Wiózł nas Żyd, Jankielem go nazywaliśmy. Ale mu nie Jankiel było. – Puścił oko do hrabiny.
Halszka uśmiechnęła się niepewnie.
– Po drodze coraz to inne osoby chciał dosadzać, ale nie zgodziliśmy się. Dopiero na tę kobietę… Nadal było nam miło i wesoło, ale nastrój błyskawicznie się popsuł, gdy pędem minęła nas pocztowa bryka. Na jej widok nasza towarzyszka zbladła i poprosiła, abyśmy ją zasłonili, cośmy uczynili. Mimo ciekawości nie wypytywaliśmy jej.
Halszka przysunęła się do męża i przytuliła się do niego. Tym razem jej nie odtrącił. Pocałował ją w czoło i zaplótł swoje palce w jej palce. Ona znała tę historię, ale za każdym razem pozwalała mężowi ją opowiedzieć.
– Dojechaliśmy na nocleg do karczmy. Gospodyni nasmażyła jajecznicy, postawiła do tego grzane piwo i we wspaniałych nastrojach poszliśmy spać. Nagle w środku nocy zbudziło nas kołatanie do drzwi z rozkazem: „Atwarty!”. Błyskawicznie pozbyliśmy się pism znienawidzonych. Miałem w nich Mickiewicza i wielu go miało. Ale im nie o nas chodziło. Nawet nas nie zrewidowali. Im o tę kobietę… żebyśmy ją wydali. Ale znaleźli ją sami i zanoszącą się od płaczu wyciągnęli z karczmy. Podobno była własnością pana, który ją dostrzegł w naszym powozie. – Zaśmiał się z goryczą. – Tacy mądrzy. Z takimi pięknymi sercami, ale nie potrafiliśmy ocalić jednej bezbronnej istoty.
Halszka pocałowała go w dłoń. Uśmiechnął się do niej ciepło, wręcz z miłością.
– Jak możesz płakać nad jakąś prostaczką?! Jak możesz! A o nas zapominasz, nas zaniedbujesz! – Filomena poderwała się a krzesła.
– Ależ kochanie! – zawołała matka.
– Nie chcę cię znać! – krzyknęła dziewczyna w stronę ojca i wybiegła z izby.
Jedliczyński rozgniótł końcówkę papierosa i wypuścił dym.
– Ot i hrabianka!
Tej Wigilii Aleksander nie płakał nad prostaczką. Płakał nad swoją bezsilnością. Nad swoją matką i samym sobą. Płakał nad tym, że człowiek jest niemy, niewidomy i głuchy, podczas gdy ważą się jego losy. Że niczym kukiełka z żyłkami przyczepionymi do rąk i nóg, wykonuje gesty, których nie chce, a potem płaci za nie całe życie. Cóż wam powiem. Tak, Jedliczyński czuł się marionetką w zderzeniu ze swoim losem, choć postronnym wydawać się mogło, że nad tym losem panuje autorytarnie. Tej Wigilii, gdy śnieg sypał gęstymi płatkami, a silny wiatr toczył jego kłęby po gościńcu, Filomena stała zziębnięta na progu. Pozwoliła, aby śnieg przykleił się jej do rzęs i ust, zasypał włosy, wpadł do uszu, a lodowaty wiatr przytkał oddech kilka razy. Stała zziębnięta i patrzyła na wieś utopioną w czerni nocy i bieli śniegu. Na chałupy prawie ciemne. Słuchała gwizdu wiatru. Nic więcej słychać nie było. W końcu poddała się i wróciła do izby, dlatego nic nie widziała.
Na pasterkę nie poszła ani hrabia nie poszedł. Tylko Halszka z Karolcią. Szły razem z wieśniakami, którzy potykali się o własne nogi. Zakutani w chusty i stare, zjedzone przez myszy, zawszone kożuchy. Zmierzali do kościoła długim korowodem. Niczym pokutujące dusze wywabione z czyśćca. Szli w milczeniu, choć lubili śpiewać, ale wiatr nie pozwalał na zaczerpnięcie oddechu. Jak zaklęci w śmiertelnym tańcu. Swoistym danse macabre zrównującym wszystkie stany.
Nikt nie widział, bo nie mógł widzieć tego, czego nie powinien. Ale kiedy drzwi do kościoła się zamknęły, a ci, co na mszę nie poszli, zasnęli głębokim snem, wtedy właśnie gościńcem ruszyły trzy widma. Choć już od roku tysiąc dziewięćset czternastego się nie pojawiły, to w Wigilię roku tysiąc dziewięćset szesnastego postanowiły się przez wieś przespacerować. Starszy pan w czarnym surducie i cylindrze, śliczna panienka w błękitnej sukience i czarny pies. Brakowało ogiera.
Czemu powróciły? Na to pytanie dostaniemy odpowiedź niebawem. Tym razem nie trzymali się gościńca. Co chwilę z niego zbaczali. Przedzierali się z łatwością przez zaspy, śmiało pokonywali kłęby śniegu targanego przez wichurę. Podchodzili do wybranych chałup i czymś, jakby kredą, rysowali na drzwiach znak krzyża. Po czym szli dalej. Tylko pies nie zbaczał z drogi. Gdy go zostawiali, czekał cierpliwie. Nie zaszczekał ani razu.
Choć w Wigilię wieśniacy lubili się bawić i robić sobie wzajemnie żarty, tej Wigilii żaden gospodarz nie wtaszczył wozu sąsiada na dach jego chałupy, nikt nikomu nie przestawił ogrodzenia ani nie pomalował czerwoną farbą progu. Nikt, dlatego że gdy ludzie wrócili z pasterki a niektórzy zastali na swoich drzwiach biały krzyż, nikomu, powiadam wam, nikomu nie było do śmiać. Ani naznaczonym, ani ich sąsiadom. Ślady kroków, jeśli były, zostały zasypane przez zawieruchę, ale dobrze wiecie, że ich nie było.
Taki krzyż zastały na drzwiach także Halszka i Karolcia. Obie zbladły, mimo że mróz zaczerwienił ich nosy i policzki. Jedna drugą złapała za rękę, ale nic nie rzekły. Weszły cicho do środka, bo reszta spała. Same zaś nie zasnęły do rana.
Poranek Bożego Narodzenia rozpoczął się od słońca. Po wichurze nie było śladu, poza błyszczącymi w słońcu zaspami. Mroźne powietrze zdawało się szklane, a chrzęszczący pod butami śnieg sprawiał wrażenie, jakby chodzili po rozkruszonym szkle. Bydło muczało, konie rżały, psy przeciągały się przy budach, a koty łasiły wokół nóg gospodyń. Nie wypadało w tak święty dzień szorować drzwi. Nie wypadało, a nawet wielu nazwało to grzechem, ale kilka gospodyń nie wytrzymało i mokrymi szmatami próbowały zetrzeć znak. Wyglądał jak narysowany kredą, ale zmyć się nie dawał. Potem powiedzą inni, że zagładę sprowadziły na wieś, bo w dzień święty pracą obraziły Boga.
Znaki pozostały. Wieśniacy bali się przez dłuższy czas. Zasypiali ze strachem, niepewni, czy się obudzą, ale nic się złego nie zdarzyło. W końcu przestali się bać, bo ileż bać się można? Tylko ksiądz się dręczył, choć coraz częściej myślał, że to któryś z gospodarzy zrobił innym żart, jednak znał swoją owczarnię i był pewien, że taki żartowniś w normalnych warunkach nie wytrzymałby ze śmiechu i ten śmiech by go zdradził. Tymczasem nadal nikomu śmiać się nie chciało. Każdego dnia Ambroży z lękiem wyzierał na zewnątrz i sprawdzał czy na jego drzwiach nie pojawił się krzyż. Ganił się za to w duchu, ale oddychał z ulgą. Z niepokojem też obserwował, jak zmieniały się stosunki między gospodarzami naznaczonymi a nienaznaczonymi. Pomiędzy ich mieszkańcami zaczęły powstawać niewidzialne ściany, a nawet pojawiła się niechęć szybko zmierzająca ku nienawiści.
.
Bławatne, lipiec 1917
Kiedy Matka Boska objawiła się pastuszkom w Fatimie, w Bławatnym nikt o tym nie wiedział, choć może to dobrze. Już zapomnieli o dziwnych znakach na ich drzwiach od chałup, mimo że te znaki ciągle tam tkwiły. Był to czas żniw, czas zbioru i ciężkiej pracy od rana do wieczora. Ciągle mieli jeszcze mleko, wodę i chleb, a to nie było mało. Czuli się syci, było im ciepło, dlatego śpiewali podczas związywania snopków, dlatego żartowali podczas odpoczynku, a kobiety z chęcią robiły masło.
Dziad zebrał swoje rzeczy i postanowił ruszyć ponownie w świat. Józusia we wsi już nic nie trzymało. Jednak stary zwlekał, bo czekał na wiadomość. Dostał ją pod koniec lipca, prawie w rocznicę wybuchu wojny.
Jeździec wynurzył się spomiędzy drzew nagle, z rozpędem, i zahamował przy kościele akurat w momencie, kiedy ksiądz poprawiał rozeschnięty krzyż.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – zawołał do duchownego i równocześnie rozejrzał się niecierpliwie.
Jego koń był zlany potem, aż piana kapała mu z pyska.
– Na wieki wieków. – Ambroży wstał z kolan, odłożył młotek. – Z czym Bóg prowadzi?
– Ksiądz dobrodziej pozwoli, że sam się rozejrzę – skłonił się, ale z konia nie zsiadł. Jego rozbiegane oczy prześlizgnęły się po okolicy.
– Koń zdaje się być zdrożony.
– Jeszcze dużo w nim sił – odrzekł zdawkowo młodzieniec – ksiądz wybaczy.
Popędził w stronę, gdzie dostrzegł znajomą postać.
No i masz! Ambroży pokręcił głową. Też spostrzegł postać pośród drzew. Już coś nawymyślał, namodził, nadziałał, samo utrapienie z tym Dziadem. Niby siedzi na miejscu, a rozrabia. Co to za natura niepokorna, co to za charakter nie do okiełznania – żalił się w myślach. Wrócił do naprawy krzyża.
Spiskowcy schowali się w lesie. Młody nie zszedł z konia, tylko szepnął do ucha Błażejowi:
– Cesarz austriacki królem Polski.
Dziad przeżegnał się trzy razy.
– Legiony odmówiły przysięgi, Piłsudski aresztowany. Legiony rozwiązane.
Dziad przyśpieszył robienie krzyża na swojej piersi.
– Przeżegnanie się nic nie da – szepnął chłopak – trzeba myśleć co robić. – Podrapał się po jasnych włosach. – Dzienniki donoszą, że ofensywa francusko-angielska w Szampanii i Aisne utknęła. Mówi się, że lada chwila Stany Zjednoczone przystąpią do wojny. W Anglii przymus wojskowy. Armia rosyjska prawie nie istnieje. Kiereński nazywa swoich żołdaków bandą zbuntowanych niewolników. Komitety żołnierskie decydują, który żołnierz ma iść do ataku. Głównie politykują, a nie walczą.
– Ruszam w świat, zaczerpnę języka – odrzekł na to Dziad.
– Zostań na miejscu, nie czas na spacery. Drogi niebezpieczne. Ludzie boją się własnego cienia. Troska o chleb przygniata każdego. Kto tylko z naszych może, unika werbunku do armii niemieckiej. mimo wzmożonej agitacji, w Kongresówce werbunek idzie opornie. Niestety Niemcy pod lada pozorem wybitniejszą inteligencję i bystrzejszych robotników zamykają w obozach. Chciałoby się, ależ by się chciało bat połamać na grzbietach okupantów i popędzić ich jak bydło! – Spostrzegł, że Błażej chce mu odpowiedzieć, powstrzymał go klepnięciem w ramię. – Wyjątkowo niebezpiecznie. Polacy podzieleni na obóz Piłsudskiego i Dmowskiego. Przez to tracimy siłę i rozmach naszej sprawy. W jednym się wszyscy zgadzamy, że za wszelką cenę trzeba zapobiec rozbudowie Wermachtu. Będziesz potrzebny na miejscu. Tutaj we wsi. A… – przypomniał sobie – mam tę książkę, o którą prosiłeś. – Wydobył zza pazuchy pakunek owinięty w szmatę. – A ten co? – warknął, spoglądając na zamarłego Gustawa, który nieoczekiwanie wyszedł z kniei.
– E… – Dziad machnął ręką i posłał Gustawowi wściekłe spojrzenie – w pewnym sensie zaangażowany.
– Nie ma zaangażowany bez zgody dowództwa!
– Powiedzmy, że to mój wspólnik – szepnął Dziad. Objął konia za pysk, aby być jak najbliżej jeźdźca. – Co się dzieje?
– Źle się dzieje – odpowiedział. – Bywaj! – Dźgnął konia ostrogą i popędził w stronę kościoła, i rzeki.
Jak tak może być, że dzieje się tylko źle? – pomyślał Dziad. Odwrócił się zafrasowany do Gustawa.
– Po co się skradasz za plecami?
– Niechcący – wypluł pestkę – całkiem niechcący. – Uśmiechnął się szeroko. – Co słychać w świecie?
– Źle słychać. – Starzec popatrzył na niego ze znużeniem. – Dla ciebie też źle. Pogódź się z tym, że zostaniesz tutaj na zawsze. – Klepnął go w plecy. – Z Bogiem.
Odszedł.
– Czekaj! Co mam robić? – zawołał za nim Gustaw.
– Żyj! Kop ogródek, sadź ziemniaki, żnij pszenicę.
Na zawsze? Przecież to szmat czasu. Co prawda Gustaw brał pod uwagę taką możliwość, ale tylko hipotetycznie, z naciskiem na hipotetycznie. Liczył na pozytywny dla niego i kraju rozwój wypadków. Tymczasem… na zawsze w buszu? Tutaj? Wiecznie ukrywając się przed komisarzem? Tutaj, pośród chłopów i gliniastej ziemi? Pośród przemytników, wieśniaczek i osranego bydła? Bez wieści od bliskich, bez możliwości wysłania do nich listu, bo się zdradzi? Na zawsze? Na zawsze, czyli bez końca. Czy zdoła tak długo żyć?!
Uciekł przed wojną. Tymczasem wojna ciągle miała wpływ na jego życie.
Ruszył zboczem ku wsi. Dzień się kończył. Było przyjemnie ciepło, pachniało rosą. Słyszał rozgardiasz na podwórkach. Szczęk wiader, pokrzykiwanie gospodyń, śmiech dzieci. Szedł wzdłuż rzeki. Pędziła, jak to ona, spieniona, choć łagodniejsza niż o innym czasie. Szuwary zielone. Patrzył po zapracowanych ludziach, którzy jak mróweczki robili, co mieli zrobić. A on?! On tutaj nie miał swojego miejsca. Był na doczepkę, na chwilę, jakby dla żartu. Jego życie było gdzieś tam!
Wieśniacy go pozdrawiali, odmachiwał. Lubił ich, ale nie na zawsze. A jego studia? Plany, aby zostać lekarzem? Jakby go prześladowała klątwa, czyjeś przekleństwo rzucone dla żartu. Co się mu odrobinę poprawiło w życiu, to zaraz coś go pętało. Niby już nie był na austriackim łańcuchu, ale ciągle ktoś za ten łańcuch szarpał, zmuszając go do walenia twarzą o glebę. Wszak tyfus pokonał, nikogo nie zaraził, czyż nie miał prawa myśleć, że jest nieśmiertelny? Już miał dziewczynę, pragnął jej ciepła w zimowe noce i znowu licho szyki mu popsuło. Wprowadziło trwogę, niezrozumiały niepokój, który granatowym cieniem przysłaniał błękitne oczy tubylców. Tylko czarne oczy nie nosiły w sobie jego znamion, tylko te jedne, tak mu kiedyś drogie, straciły dla niego powab.
Cóż, głową muru nie przebiję – pomyślał i energicznie wszedł do karczmy. Bahan kiwnął do niego, a Riczka wbiła oczy w ziemię. Od śmierci Marianny było między nimi inaczej. Nie rozmawiali o tym ani o nieboszczce, ale mimo że już nie żyła, to ciągle istniała, tkwiła między nimi niczym drzazga pod paznokciem, która puchnie, jątrzy się i nabiega ropą, doskwiera.
Bahan nalał piwo. Co prawda Gustaw je przyjął, gdy usiadł przy barze, ale kazał sobie nalać jeszcze setkę.
– Haw w świecie?
– Źle. – Łyknął na raz, czym wzbudził w izbie podziw. Chłopi zabili mu brawo.
– Kajsik marudny jesteś?
– Też byś był.
– Haw młokos wieści ze świata złe przywiozł?
– A skąd ty o tym wiesz? Przecież to tajemnica!
– Tajemnica! Nikt nic nie powi.
– Ale wszyscy wiedzą?
– Nawet psy.
– Dziad wie, że wszyscy wiedzą?
– Na co mu wiedzieć? – Bahan pstryknął palcami, puścił do niego oko.
Riczka łypnęła na Gustawa raz i drugi, ale ten nie spojrzał w jej kierunku. Umyła stoły, zabrała brudne naczynia. Przeszła koło niego ze trzy razy, ale nie pozdrowił jej, nie przywitał się.
– Co to się tak wszyscy na siebie boczą? – Gustaw zapalił papierosa.
– O te ksyże posło. Nijak wyrozumieć się nie da, cy one to je błogosławieństwo, cy psekleństwo.
– A może nic nie znaczą? – Zaciągnął się mocno, z przyjemnością.
– Haw nic, przecie powstały i to w świentom noc, gdy dzieciątecko na nas padół zlazło. Cosik znaco, ale nie wiedzieć co. – Nalał sobie piwo. Usadowił się naprzeciwko Gustawa. – Mnie to się widzi, co by kare Bosko wróżo. – Wpatrzył się w twarz Gustawa.
– E… nie – zmarszczył brwi – kara Boska to jak grom, nagle i błyskawicznie, a nie, że ktoś pobazgrał wam drzwi, a wy teraz licha wypatrujecie po kątach. – Uśmiechnął się rozbawiony.
– Nie być taki pewien…
– Może to ktoś z rodziny Marianny? – Gustaw mu przerwał, podnosząc głos. Obejrzał się na chłopów pijących przy drzwiach. Zrobiło się cicho.
Bahan zamarł ze szklanką w połowie drogi do ust. Riczka upuściła kankę z wodą.
– Może to zwyczajne ostrzeżenie albo przepowiednia zemsty? – kontynuował coraz bardziej rozbawiony. – Wszak ktoś ją na pewno kochał, komuś jej brakuje. – Spiorunował wzrokiem Riczkę, ale ten wzrok się nie śmiał. Był poważny, zimny, surowy. – Może tutaj o sprawiedliwość chodzi?
– Sprawiedliwość jest jedno, Bosko! – zawołał Dziewiątek już dobrze podpity. – Nijakiej winy w nos ni ma. Skocyła? Skocyła do studni. Nie naszo sprawa i pokuty nijakiej nom nie potrza!
Reszta głośno przytaknęła. Kilku poklepało go po plecach.
– Skoro tak, to czego się boicie? – Gustaw zapalił kolejnego papierosa.
– Kaj bojamy! – wtrącił się Bahan – Jakie bojamy?
Szum rozmów znowu wypełnił izbę, chłopi wrócili do picia. Skoro Bahan w ich sprawie zaczął mówić, to już dobrze wiedzieli, że nie pozwoli nimi komukolwiek sobie ust wycierać.
– Gustaw, ty nie kpij, nas nikta nie podyjdzie, bo my śwarne chłopy. Kto by chciał nas chycić na gorącem uczynku, ten z kwitkiem odeńdzie. – Nastroszył się niczym młody kogucik próbujący odebrać władanie podwórkiem staremu kogutowi.
– Ktoś jednak krzyże nasmarował – wypił do końca – dolej!
Bahan spuścił oczy. Ano nasmarował. Dolał.
– Może to duch dziewczyny was dręczy? – Gustaw nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
Znowu zrobiło się cicho. Riczka blada jak śnieg uciekła na zaplecze. Musiała tam potrącić jakieś graty, bo usłyszeli jak rondle albo kubki uderzyły o ziemię. Tak, on się śmiał, ale wioskowym do śmiechu nie było. Napadło dzisiaj Gustawa coś, coś złego, jakby chciał tym ludziom świadomie zrobić przykrość. Dobrze wiedział, że są zabobonni, dobrze wiedział również, że potrafią być lojalni, ale nie baczył tego dnia na to, chciał im dopiec.
– Niedobrze jest rusać zmarłego – odezwał się Gabryś, który wszedł do karczmy niepostrzeżenie, a wchodził do niej bardzo rzadko. – Zyło dziewce, zyło. Oczy ciesyło, ciesyło, a potem umarło. I tyla pieśni. Koniec pieśni. Cisza. O zmarłym albo dobrze, albo nic. Kiej ciebie cosik dzisiaj kusi. – Stanął przy Gustawie – a wies, jakie ja pisma dostaje?
Gustaw przełknął ślinę.
– To se zmiarkuj, co ty godać powinieneś. – Gabryś popatrzył na niego spod ciężkich powiek. – Zmiarkuj se dobrze, boś zołnierz i wisz, że kule Pan Bóg nosi, ale cłowiek szczela. Nie wyręcaj ani jednego, ani drugiego.
Usiadł obok. Kazał sobie nalać piwo.
– Oj, wójcie kochany, to tylko żarty – spróbował się bronić Gustaw.
– To se żartuj inacy!
– Przecież wszyscy tacy nastroszeni, że jeszcze chwila i rewolta u nas wybuchnie.
– Nie wybuchnie – powiedział Gabryś pewnie. – Pamintoj do śmierci. U nos każden dach znajdzie, ale każden tyż swoją wodę na swój młyn leje. Pamintoj, która ręka ciebie karmi. Kiej zacynosz wichrzyć, serce moje tracisz dokumentnie. – Podniósł się. Upił kilka łyków piwa. – Zmiarkuj dobrze, kiej głos znowu dasz i… – pogroził mu palcem – nie fikoj, bo nie s takiemi my se radę dali. – Wyszedł.
Chłopi bardzo kontenci pokiwali głowami i wrócili do przerwanych rozmów.
Niebawem pojawiła się zdyszana Riczka.
Takaż jesteś – pomyślał Gustaw, bo od razu wszystko zrozumiał. – No musiała po wójta popędzić i zabawę przerwać. Poczuł zawód, ale równocześnie podziw dla niej. Wójt niewiele mu powiedział, ale wystarczająco dobitnie, aby się mu zrobiło nieprzyjemnie. Miał rację, od zbyt wielu osób jego los zależał, aby mógł sobie używać na chłopkach roztropkach. Jednak nudził się, bo roboty nijakiej nie miał. Czasem pomógł w czymś księdzu albo Dziadowi, albo Jagnieszce, ale oni wszyscy mieli swoją codzienną robotę, która im czas wypełniała. Tylko Gustaw się szwendał. Czekał z utęsknieniem na koniec wojny, ale im bardziej czekał, tym ten koniec wydawał się odleglejszy. Coraz częściej wybiegał w wyobraźni do Krakowa, do świata większego. Coraz bardziej go kręciło, a znaleziony w wiosce spokój mu doskwierał. Już zapomniał czym, była wojna, już nie pamiętał śmierci swoich przyjaciół. Myślał o rodzinie, matce, ojcu i braciach. O kawiarniach i studenckich radach nad gazetami. Coraz bardziej się przekonywał, że świat Bławatnego nie jest jego światem. Tak, na kryjówkę był miejscem doskonałym, ale nie na życie. Do tego kończyły się mu papierosy, a Żyda jak nie było, tak nie było.
Nie dbał już nawet o to, że chłopi przyjęli go jak swojego. A przyjęli dlatego, że do wojskowych i ogólnie do munduru mieli wrodzoną niechęć. Prędzej byli zdolni pokochać dezertera czy złodzieja, który wyrwał się spod reżimu niż wojskowego. Dla nich orzełek polski czy austriacki był tym samym, bo ich ojczyzną było Bławatne, nic poza tym. Ich historią słowa, bo w słowach mieli wolność. Nazywali zjawiska po swojemu, zdarzenia tłumaczyli po swojemu, rzeczywistość rozumieli po swojemu. Po chłopsku. Wielki świat zostawiali panom. Chłopom wystarczał las i piachy, piosenka i opowieść na dobrą noc, pacierz nad porannym barszczem z odrobinką spyrki. Czerstwy chleb i chłodna woda, no i dobrze, że karczma sobie stała w ich wiosecce. Mieli wszystko, czego potrzebowali.
Gustaw zaś nie umiał odnaleźć w ich spokoju własnego szczęścia. Dlatego wyczekiwał roku tysiąc dziewięćset osiemnastego. Mimo iż nic nie zapowiadało końca wojny, to z niezrozumiałych przyczyn dla samego siebie, wierzył, że ten rok przyniesie w jego życiu zmianę, której tak pragnął. Tylko czy to będzie dobra zmiana? Liczył, że tak. Naiwnie zawsze na to liczymy.
Nagle w izbie zrobił się ruch. Chłopi przypadli do maleńkich okienek.
– Cygany! Chłopy, ratujta swoje chałupy! – krzyczeli jeden przez drugiego, choć nie kwapili się z wyjściem na zewnątrz.
– Haw się łodważyli, żeby tak w środek gromady se wjechać, to abo co złego przywieźli s sobą, abo rosum postradali – szepnął Bahan do Gustawa.
Odstawił szklankę, którą co tylko wytarł, choć trzeba wam wiedzieć, że nic a nic, nie zrobiła się czystsza. Smugi jak były, tak były, tłuste plamy, jak nie zniknęły, tak nawet jakby zrobiły się wyraźniejsze.
Gustaw wyszedł przed karczmę. Przyłożył dłoń do czoła, aby ochronić oczy przed słońcem i z niejakim rozbawieniem obserwował kotłowaninę na sąsiednich podworcach. Baby łapały kury, dzieci, a nawet podkowy i zamykały w izbach.
Cyganie byli tymi, których Bławatne przyjmowało na chwilę, a najchętniej na nigdy.
Gabryś jeszcze nie dotarł do chałupy, a już musiał wrócić, bo sytuacją przymuszony poleciał ku przybyszom.
– Co wy, co wy, co wy?! – krzyknął.
Tabór był niewielki, z trzech wozów się składał. Nie przypominał tych dawnych, wcześniejszych, rozśpiewanych, licznych. Ci Cyganie wylegli z wozów podobni do jednego wielkiego nieszczęścia. Bladzi, wynędzniali, niektórzy pokaleczeni, z ranami na policzkach i na dłoniach.
– My swoje Cygany! – zawołał siwy, niski człowieczek. – My tutaj rodzone, kiej te jabłonke, co bez pole droga ku niej leci.
Gabryś zgłupiał. Czyżby on o jego jabłonce gadał? O jego ojcowiźnie, co mu ojciec na łożu śmierci powiedział, żeby jabłonki nie oddał byle komu? To ten, tutaj przyłazi i że on jak ta jabłonka?!
Ambroży, kiedy tylko spostrzegł Cyganów przy poidle, to mało nóg nie pogubił, tak pędził ze swojego zbocza. Zdyszany dopadł Gabrysia, w którym furia już zakiełkowała, a zaciśnięte pięści tylko to potwierdziły.
– Ty sobie odpocznij. – Siłą go posadził na pierwszym lepszym pniaku. – Siedź! – krzyknął, kiedy spostrzegł, że Gabryś wstaje. – Po coście tutaj przybyli, przecież wiecznie tutaj była między nami a wami wojna. – Wpatrzył się w starego Cygana, który na przodzie swojej gromady paradował w czerwonej kufajce. Teraz przystanął, a jego czarne oczy szybko robiły przegląd zagród.
– Wierzę w znaków na niebie. Znaki kazały. Całkem my były ostawione na śmirć. Tyla z nas ostało. – Bezradnie wskazał rękami na swoich niedobitków. – Pozwólcie ostać, koni napoić, ręców ogrzać nad ogniem.
Gabryś nie zamierzał się zgodzić. Ambroży widział to po jego zaciętej minie i pięściach niczym łopaty, które zacisnął mocno, aż mu palce zsiniały.
– Tylko jedną noc – rzekł niepewnie.
Gabryś wstał gwałtownie. Kopnął pniak. Ten się przewrócił. Ruszył do swojej chałupy, ale nim w niej się zamknął, odwrócił się i krzyknął:
– Zawrzyjcie drzwi! Na skobel zamknijcie, straże ustawcie! Kiej ksiundz rządzi, wsio może się stać, a Cyganów znacie jak nikogo. A wom – pogroził pięściom przybyszom – wara od nasego sioła, nasych chałup i obór!
Odszedł. Trzasnął za sobą drzwiami chałupy i zdumiony własną odwagą opadł bez sił na ławę.
– Co je tobie? – Halźbieta postawiła przed nim miskę z barszczem i ziemniakami.
– Cygany! – Roztargniony utopił łyżkę w barszczu razem z trzonkiem. Bezradnie spojrzał na żonę, która pokręciła głową i podała mu drugą. – Tamty nie wyjmiesz? – Wytrzeszczył na nią oczy.
– Tamte sam mozes. – Założyła chustkę na głowę i zawiązała jej rogi pod brodą.
– Haw lezies? – zdenerwował się nie na żarty. Zanużył łyżkę, nabrał pełną i siorpnął głośno. – Niesłone!
Wójtowa westchnęła.
– Ano, trocha mało. Ide ratunku posukać. – Nie czekając, co powie, wyszła.
Cyganie rozłożyli obóz tuż przy samym lesie, niedaleko nadpalonego budynku, w którym mieszkał Gustaw i nocował komisarz, gdy do wioski zajeżdżał. Wyprzęgli swoje szkapy i nic się nie bojąc, zagonili do rzeki, aby się napiły. Jakie dzikie ludzie – myśleli wieśniacy – niebojące. Nurt taki silny, a te jakby nigdy nic.
Cyganki zakrzątnęły się wokół ogniska, szybko na nim pojawił się kociołek z wodą. Mężczyźni pokładli się wokół, nabili fajki, dziewczęta brzdąkały na gitarach. Wieśniacy z nosami przy szybach okien, obserwowali, co przybyli robili. Mieli pretensje do księdza, ale on zawsze taki, ma za miękkie serce, a w takie serce to Cygan potrafi wbić palce jak sztylety. To jak chcieć udomowić wilka, a każdy wiedział, że wilk zawsze pozostanie wilkiem i nieoczekiwanie rzuci się na swojego dobrodzieja. Dlatego nikt tej nocy nie był spokojny. Mało kto potrafił zasnąć. Nawet ksiądz kręcił się wokół kościoła i z troską spoglądał na płonące pod lasem ognisko. Z troską słuchał grających instrumentów, pokrzykiwań i śpiewu lecącego nie pod niebo, a rozchodzącego się niczym mgła po całej wiosce. Trochę sobie wyrzucał, że może zbyt pochopnie postąpił. Zbyt szybko się zgodził na ich nocleg, jednak wyglądali tak licheńko, tak smutno, że wyszedł przed szereg i być może w niektórych chłopach stworzył sobie wrogów. Żeby tylko jakiej biedy z tego nie było. Żeby nie było! Wzniósł oczy ku gwiazdom. Wieczór był ciepły, pachnący, taki, co to lubi kochanków zwabiać na schadzki, z kniei buchały fale ciepła. Co tu począć, co tu począć – biadolił w myślach Ambroży.
Gabryś też nie spał. Siedział przed chałupą wpatrzony w to samo ognisko co ksiądz. Siedział i patrzył. Riczka również patrzyła. Serce w niej biło jak po długim biegu, bo już postanowiła. Musiała tylko poczekać, aż się bardziej ściemni. Bahan miał w karczmie komplet, ale zerkał na siostrę z rosnąca irytacją. Widział po jej ruchach, że coś uknuła, nie wiedział tylko, co to było, i ta niewiedza mu doskwierała. Wyraźnie była roztargniona, wszystko jej leciało z rąk.
Filomena za to siedziała na progu, jak na siebie niezwykle zadowolona. Słuchała pokrzykiwań i zabawy dolatującej spod lasu. Ależ by z nimi zatańczyła.
– Fifi! – z głębi domu dobiegł głos matki – nie ściągaj ich wzroku, wracaj!
– Jeszcze chwilę.
– Mówię ci, wracaj, bo cię zauroczą!
– Może by jej na korzyść wyszło – mruknęła Karolcia.
Hrabina zgromiła ją wzrokiem.
– Takiego uroku nie sposób potem zdjąć. – Stanęła za plecami córki.
– Tańczą, nie mają czasu na czary – rzekła Filomena.
– Kto tańczy, to tańczy, a kto pod naszymi oknami chodzi, to tylko gwiazdy wiedzą, chodź do środka – Dotknęła jej ramienia.
– Wszystkiego zabraniasz! – Filomena podniosła się z progu. – Wszystkiego się boisz!
– To lud nie od nas, nawet nie wiesz, kiedy w oczy ci drzazgi wrzucą, kiedy los zapętlą.
– Bzdury. Ludzie jak wszyscy. Nogi dwie i dwie ręce, głowa, palców dziesięć u rąk i u stóp.
– Takaś pewna? – Halszka się zirytowała.
– Takam pewna!
Filomena weszła do izby. Hrabina zamknęła za nią drzwi.
Księżyc świecił jasno, jak to w lipcowe noce. Choć był tylko jego skrawek, to niebo jaśniało. W lipcu rodzi się w ludziach wrażenie, że noc wcale nie zasypia i zupełnie się nie męczy, jakby ciągle grała na tamburynie. Tej nocy dźwięk tamburyna leciał po okolicy niczym zapach smacznej strawy.
Cygana nikt nie uwiąże, Cyganowi nikt wolności nie zabierze, bo on nie trzęsie się nad każdą skibą swojej ziemi. Niech się nad nią poci ten, co do tej skiby przyrośnięty. Nie ma ziemi Cygan, nie ma domu, tylko niebo i gwiazdy, tylko słońce i deszcz. Każda tęcza jest jego, każdy ptak i każdy staw. A wierny jedynie sobie, tylko swoim prawom. Słowa nie daje, bo słowo wiąże, zniewala. Robi, co chce i jak chce.
Zaś pieśni nic nie wywoła. Prośba czy kara są bezradne. Cyganki to wiedzą, bo pieśń na dnie serca drzemie i odzywa się tylko wtedy, kiedy serce chce ją zaśpiewać. Jednak w silnym silna wola potrafi wiele zdziałać. Dlatego woli nie należy lekceważyć.
Koło północy Riczka wymknęła się z karczmy. Przy ognisku jeszcze słychać było gwar. Pędziła gościńcem z duszą na ramieniu. Jasne niebo nie dodawało jej otuchy, wręcz przeciwnie – miała wrażenie, że wszystkie gwiazdy zaglądają jej w serce, a potem odwracają od niego oczy. Mimo tego pędziła prawie bezwiednie, jakby nogi same ją niosły bez jej woli, a przecież wola była.
W tym czasie Ambroży siedział na paśniku przy krzyżu pod kościołem i cięgle gapił się w migoczący płomień ogniska pod lasem.
– Niech będzie pochwalony. – Dziad usiadł obok niego. Westchnął głośno.
– I ty się turbujesz?
– Martwienie się to mój dzień powszedni, odkąd… – urwał.
– Ze zmartwienia nic nie ma, ale żaden z nas z niego nie zrezygnuje.
– Co tutaj się martwić – wzruszył ramionami – ukradną, co ukraść mają i tyle ich będziemy wiedzieć.
– Myślisz, że ukradną? – Ambroży zesztywniał z trwogi.
– Po to przyjechali.
– Może wdzięczni by byli?
– E! – Stary pokręcił głową. – Inaczej nie potrafią. Ukradną i pójdą, dobrze, żeby klątwy nie rzucili, więc ich nie drażnij, księże drogi.
– Ale to ja im pozwolenie dałem i na mnie złość ludu spadnie! – Przyłożył dłoń do ust.
– Trzeba było myśleć wcześniej, nim się pozwolenie dało. – Dziad ziewnął.
– Nigdy nie są wdzięczni? – Ksiądz niedowierzał.
– A czy kiedy lis się waha, czy kurę capnąć?
– Oj, oj, niedobrze, niedobrze, ale jak niedobrze.
– Cicho – syknął Dziad. Poderwał się na nogi.
Ksiądz znieruchomiał. Wytrzeszczone oczy utkwił w twarzy Dziada.
– Głowę bym dał, że Kiwe widziałem.
– Gdzie? – szepnął Ambroży. Rozejrzał się gorączkowo. – Ciemno.
– Jego posturę wszędzie rozpoznam. – Ruszył kilka kroków ze zbocza, po czym wrócił do księdza. Utkwił wzrok pośród cieni. – Co by tu robił?
– To, co zwykle. – Ambroży rozłożył ręce. – Interesy.
– Jakie interesy może mieć o tej porze w czas wojenny? – Dziad nie odpuszczał.
– Takie, jak i w czasie pokoju. – Ksiądz spojrzał bystro na starca. – Józuś nic się nie poprawił?
– Odleglejszy niż kiedykolwiek – Błażej usiadł ciężko, jakby opadł z sił.
– Co zamierzasz?
– Nic. Nie wiem. Mam książkę, na którą ktoś czeka, ale nie mogę zebrać sił na wędrówkę.
– Co to za książka?
– Biały kruk.
– O czym?
– O pokoju.
– Wewnętrznym?
– Nie, światowym.
– Aleś trafił!
– Że jak wojna, to o pokoju nie należy? – Dziad zmarszczył brwi.
– Nie. Należy, tylko z głową.
– To oczywiste! Bez głowy to nawet nie wypada.
– Ano zobaczymy.
Trudno się mówi o wewnętrznym lęku, a każdy z nich ten lęk czuł. Nie tyle trudno się do niego przyznać, co nad nim zapanować, a każdy musi to zrobić osobiście. Sam ze sobą. Nie ma na niego cudownego leku ani zaklęcia. Jeśli ktoś jest silny, to władza mu mocy nie doda. Silny i bez niej silnym będzie. Słaby zaś, dzierżąc władzę, zmieni się w despotę. Jaki kto jest, to przyszłość pokaże, tego wiedzieć o sobie nie możemy wcześniej, niż los się nasz wypełni. Dopiero wtedy, gdy na wieko żółty piach ktoś z pięści wypuści, wtedy wszystko będzie wiadome.
– Żebyś ty tylko nie popadł w tarapaty – powiedział cicho ksiądz.
– Większych, niż w nich siedzę, sobie nie wyobrażam.
– Błażeju!
– Czy można cudze grzechy na siebie przyjąć? – Dziad zapatrzył się w dal, tam gdzie ognisko ciągle płonęło.
– Za Chrystusa się masz? – oburzył się Ambroży. – Bogiem się mienisz, żebyś miał panowanie nad cudzym występkiem? Nie bluźnij! Każdy za swój los i swoje czyny odpowiadać będzie. To nie loteria ani zabawa, że cudze długi na siebie przyjmujesz, boś jest silniejszy, odporniejszy, a może chcesz komuś ulżyć. Tak się nie da.
– A może to pod akt miłosierdzia można by podciągnąć…
– To już wszelkie wyobrażenie przechodzi! – Poderwał się z paśnika. – Tobie się w głowie jakieś robaki zalęgły, bo gadasz, jakbyś zmysły postradał. Każdy ma swoją wolną wolę…
– A ja wolą swoją wolną uczynki złe Józusia na siebie przyjmuję!
– Nie. To nie do pomyślenia. Swoją wolę wykorzystaj, abyś jego od tych złych uczynków odwiódł, ty i tak za siebie masz za co pokutować. I będziesz musiał. A Józuś za siebie. Koniec gadki. Z Bogiem. – Energicznie ruszył w stronę swojej izdebki.
Cudze grzechy na siebie! Też coś! Głupstwo rozum zjadło – gderał w myślach. – Co to ludziom do głowy potrafi przyjść. Nie dość, że przyjść to się jeszcze rozsiąść wygodnie, a nawet zakorzenić. A ty potem, człowieku, karczuj, wyrywaj chwasty, przekonuj o swojej słuszności! Toż to z takiej gleby jałowiej to nawet dżdżownice w popłochu uciekają. A on trwa. Ech! Posługa to posługa.
Agnieszka Czachor
redakcja Monika Pertek-Koprowska
.
Rozdział pierwszy – część pierwsza
Powieść zaczyna się wojennym rozgardiaszem, teraz znajdujemy się w wyizolowanej w puszczy wsi, a wojna rozgrywa się gdzieś daleko w tle. Powieść bardzo mi się podoba, napisana z dużym talentem i dynamiką. Trochę zmylił mnie ten początek, i rozprasza mnie wielowątkowość, ale czekam na następne odcinki mając nadzieję na spójne i ciekawe, zbiorcze podsumowanie.
Dziękuję, że czytasz i bardzo dziękuję za komentarz 🙂
Ciekawa jestem czy to są wspomnienia, czy jakieś reminiscencje, czy totalna fikcja literacka?
Fikcja 🙂 Super, że przeczytałaś.