Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)
– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.
– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!
.
Rozdział drugi – część trzecia
.
Riczka przyczaiła się za drzewem. Noc, choć jasna, była jej sprzymierzeńcem. Na cienie nikt nie zwracał uwagi. Za to dziewczyna bez trudu widziała okolicę. Młoda Cyganka w obdartej koszuli z założonym za pas rąbkiem spódnicy falowała wokół ogniska. Przeginała się do tyłu i zataczała ramionami niewielkie kółka, równocześnie strzelając z palców. Blask ogniska ślizgał się po odsłoniętym udzie, a jej biodra kołysały się elastycznie niczym kaczki na rzece. Miała białe zęby i czarne włosy, zupełnie jak Riczka.
Stara Jagnieszka przedarła się przez zarośla i pociągnęła za rękę Jerni. Skryły się w lesie. Cyganka zachichotała. Jagnieszka szturchnęła ją szponiastą dłonią.
– Ziela znasz, po coś szła? – powiedziała Cyganka.
– Dziewke chce ustrzec.
– Miłowanie dla każdego – znowu zachichotała, wyglądała na pijaną.
– Haw juześ za staro, dla ciebie nie ma miłości – syknęła Jagnieszka, przysuwając do Cyganki swoją twarz.
– Ale nienawiść jest – odparowała.
– Nie zaklinoj dziewce miłowania. – Pogroziła jej palcem.
– Miłość! – Cyganka wykrzywiła usta. – To ptaszek, co się krzykiem nie da nazad przywołać ani ręką ująć. Skoro jej ksiwda była, to odeszła, abo radować trza sie było, kiej serce rozpalała. Gadziom tyla się należy, co zaklencie. – Zaciągnęła się fajką. – Takie ziebraka te dziewka, wcale jej nie żal. Przydzie, to ziół dostanie.
Ognisko strzelało głośno, iskry wyskakiwały w niebo. Dym nie dusił nikogo, bo unosił się wysoko. Kociołek już opustoszał, ale ciągle mieli tytoń i wódkę. Siwy Cygan poprawił za pasem bizun i przysiadł u nóg młodej Cyganki, która siedziała na zwalonym drzewie. Położył jej dłoń na kolanie, a ta z błyskiem w oczach przesunęła lekko palcami po strunach gitary. Stary mocnym głosem rozpoczął pieśń, lecz nie była to pieśń skoczna i wesoła. Smutna melodia uspokoiła roztańczonych, posiadali na ziemi, zaczęli słuchać. Tancerka także usiadła. Słuchały też ukryta Riczka i Jagnieszka, która kucnęła koło starej Jerni kopcącej fajkę. W lesie po drugiej stronie ogniska czaił się Kiwa, dobijał targu z trzema młodymi Romami. Ani Jagnieszka, ani Riczka nie zauważyły, że kogoś przy ognisku ubyło.
Cygan śpiewał o oku, co jak nóż przebija. O miłości, co była piaskiem rozpalonym, o zuchwalcach, którzy zwykle krótko żyją. Miłość ta dzika wypiła z ciała młodość i swawolę, choć nie dała słowa, nic nie obiecała, bo słowo to powróz, co krępuje wolę.
– Wiesz, w jakiem zielu śmierć, a w jakiem zdrowie – Jerni zwróciła się cicho do Jagnieszki – jużeś zrobiła z czarów użytek – zakrztusiła się dymem – wcaleś od nas nie lepsza, choć tak sobie rachujesz. Licho tyż wypuściłaś w pole, ale ono tylko roz się daje zbałamucić. Kiej powróci, miej się na baczności.
– To wyśta widma z powróska puścili – zezłościła się Jagnieszka.
– Twoja krzywda mnie nie boli. – Cyganka wskazała zarośla, w których ukrywała się Riczka – Tam siedzi niedoszła ghassi, take ciorne ma oczy, jako i my. Kiej się odważy – zarechotała paskudnie – dostanie, co swoje.
– Miej na siebie pozior – warknęła Jagnieszka – ode ni tobie wara! W innem wypadku podziurawuje tobie duse jak przetak.
Cyganka ryknęła brzydkim, chrapliwym śmiechem. Trochę się krztusiła, trochę śmiała, nikt nie zwrócił na to uwagi. Stary Cygan ciągnął swoje zawodzenie, inni przysypiali, ognisko dogasało. Pieśń kończyła się rozpaczą odtrąconej ghassi, która utopiła swoją duszę w Cyganie rączym niczym koń. Była jego trzy lata, po czym przywiódł sobie inną kochankę, bo Cygana nic zniewolić nie może. Takie jest prawo taboru. Dzisiaj z tą, jutro z inną. Ale zrozpaczona ghassi nie daje za wygraną, tylko dosypuje do napoju truciznę, którą podstępem podaje niewiernemu kochankowi. Bo kto ma rozum, ten nie drażni serca, które go kochało. Kobieta, której miłość podepczesz, nie zlęknie się niczego, nawet śmierci. Umierają oboje.
Koniec pieśni przeraził Riczkę. Spojrzała na niedźwiedzią skórę, którą trzymała w dłoniach. Niosła ją jako zapłatę za zioła i zaklęcie. Skóra ta była pamiątką po jej rodzicach. Zrobiło się jej wstyd. Spojrzała na księżyc, na gwiazdy, na jasne niebo. Odetchnęła głęboko. Nim zdecydowała się na powrót, poczuła szarpnięcie za ramię i zobaczyła wściekłą twarz Jagnieszki.
– Do chałupy! – warknęła stara i pociągnęła ją mocno przez wysokie trawy i gałęzie.
Riczka poddała się jej uściskowi i posłusznie ruszyła za nią. Szły w milczeniu, kiedy od gościńca usłyszały wrzawę i krzyki. Gdy wyszły z zarośli, spostrzegły, że Bahan z siekierą maszeruje na przedzie gromadki mężczyzn. Tuż za nim biegli Ambroży i Dziad, trochę dalej Gabryś i inni.
– Bahan – sapnął wójt. Próbował go dogonić. – Ty zmiarkuj! Pseklenstwo na nas rzuci, z takiemi trza ostrożnie, bez biołej gorącki.
– Kiej łosroźnie, jakie łostroźnie?! – Bahan się zatrzymał. – Ledwom becke łotwozył, to ukradli, capnęli jak swoje i już pewnikiem po niej nawet drewno nie ostało. – Uniósł siekierę.
– Uspokój się – Ambroży dopchał się do głosu – jutro pójdą, zapomnimy, wódka to nie życieee… – Spuścił głowę, bo gdyby spojrzenia gromady mogły zabijać, toby już nie żył.
– Ksiondz im pozwolieł tutej baraszkować, to teraz widzi, co one za jedne. – Bahan już miał ruszyć dalej, ale raptem odwrócił się do Ambrożego. – A ksiondz sprawdzioł, cy aby klomki w kościele ostały?
Ambroży zbladł. Nawet o tym nie pomyślał. Przyłożył dłoń do ust i poczuł się rozdarty, bo od razu chciał wrócić, aby sprawdzić, ale równocześnie czuł, że tutaj przydać się może.
– Wynocha, parszywe psy! – wrzasnął Bahan i wbiegł do obozu Cyganów – łoddajta becke!
– Stój! Wara ci! – Cyganka nadzwyczaj energicznie wyskoczyła naprzeciw Bahana i wyciągniętą ręką dała znak, aby się zatrzymał. – Stój, ciasna głowo, bez pole nie idź! Szanujem siebie i wy szanujta!
– Źwięcys jak mucha utrapieńca, chłopy na niech!
Jednak nikt nie pobiegł, bo twarz Cyganki i jej oczy były straszne.
– Czekamy ciebie, śmiertelna zarazo – zaczęła recytować nieswoim głosem i też nieswoimi słowami – któraś do czarnej śmierci jest podobna! Choć jeszcze wierzycie, jak dzieci Boga, w słonecznej skąpane poświacie, że czas udręki, jak mgła się rozpłynie, to ja wam mówię: głupcy! Czekamy ciebie, śmiertelna zarazo, któraś jest blisko, już u wrót stoisz. Nie uciekniecie, już was policzono. Wszyscy zginiecie! Nawet rok nie minie!
Bahan najpierw zgłupiał, ale szybko odzyskał rezon.
– Idźta precz, wiedźmo! – Zamachnął się na nią.
– Bahan! Nie! – wrzasnęła Riczka.
Cyganka odskoczyła w tył, jakby ktoś sypnął jej w oczy rozgrzanym popiołem.
– Bahan? – szepnęła cofając się pośpiesznie. – Znaczy potwór. Beng – powiedziała grubym głosem – Beng! – wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki.
Gustaw całą scenę widział z okna. Widział też wcześniej skradającą się do Cyganów Riczkę, kłócącą się z Jerni Jagnieszkę, no i rzecz jasna pospolite ruszenie na czele z Bahanem. Nie widział tylko Kiwy, bo ten najsprytniejszy, dobrze się ukryć potrafił. Gustaw stał przy otwartym oknie na pierwszym piętrze i z rozbawieniem przyglądał się temu, co się odprawiało na polanie. Co za wioska – myślał – co za ludzie, wyjęci jak z powieści przygodowych. Świerszcze rzępoliły, powietrze pachniało ziołami, księżyc jak na kartkach świątecznych, rzeka szumiała. Gdyby tylko nie musiał tutaj zostać na zawsze, toby mu się nawet podobało. Sączył wino, szklankę trzymał w lewej ręce, bo brak prawego kciuka uniemożliwiał mu zaangażowanie w tę czynność swej prawicy. Przy całym rozgardiaszu, krzykach i złorzeczeniach, które dochodziły od strony cygańskiego obozu, nagle zdało się Gustawowi, że słyszy rżenie koni i tętent galopujących zwierząt. Najpierw uznał to za złudzenie. Potrząsnął głową, może za dużo wypił? Po chwili zapanowała cisza. Grupka rewolucjonistów wracała z podkulonymi ogonami, choć ciągle rozsadzały ich emocje.
– Gdzieście to byli całą bandą?! – zawołał do nich Gustaw ze śmiechem.
– E… – machnął ręką zły jak osa Gabryś – wsadzioł nas w samo gniazdo siersieni. – Szturchnął Bahana.
– Kiej wójt niepijący, to nie wi, co to bećka siwuchy znacy. – Chłopi głośno przytaknęli.
– Aleć wziena i przeklła nas! – powiedział Gabryś z pretensją.
– Nie dasz wiary klątwie, to nic się nie stanie. – Ksiądz chciał załagodzić.
– A cy un –wójt wskazał na Gustawa w oknie – mioł wolę cy wiare, kiej go Jagnieska kurowała?
Wszyscy równocześnie spojrzeli na staruszkę, która szła z tyłu razem z Riczką. Gustaw odstawił szklankę.
– Że co?! – Krzyknął. Ciągle stał w otwartym oknie.
Staruszka wzruszyła ramionami.
– Nie wim, w cym zec. – Od razu pomyślała, że Józuś musiał się wygadać. Ajć, ależ wtedy była lekkomyślna. Kiedy Bóg człowieka chce ukarać, to mu rozum odbierze.
– Bredzisz, wójcie – odezwał się Dziad. – Ja tam byłem i czarów żadnych nie widziałem. Opatrywała jeno rannego. Przeklęła nas Cyganicha, ale może nic nie będzie.
Spojrzał z nadzieją po chłopach. Każdy spuścił głowę.
– Jesce tak nie było, coby cygońskie słowo się nie sprawdzioło – powiedział zrezygnowanym głosem wójt. – A ksiundz te klomki sprawdzi – przypomniał Ambrożemu.
No i tak, wyszło na chłopów. Tyle lat posługi, siwy włos już na skroni, a on ciągle daje się nabierać ludziom. Klamek rzecz jasna nie było. Zaś rankiem dnia następnego chmury zaciągnęły niebo. Dzień wstał szary, melancholijny. Na ziemię opadła gęsta mgła i przysłoniła okolicę. Cyganie zniknęli.
Nim wieśniacy oporządzili chudobę, jeszcze nie zasiedli do barszczu, jeszcze nie zrobili znaku krzyża nad jadłem, gdy we wsi zrobił się prawdziwy rejwach.
– Gwałtu, rety! – darli się pastuchy, którzy wlecieli do wsi jak wystrzeleni z procy. Pięciu ich było, obdartych smarkaczy z czuprynami jak szczecina. – Kunie znikli! – wrzeszczeli na wszystkie strony, jakby chcieli przerazić samego diabła w piekle. – Ludzie, kuni nie ma!
Byli zdyszani i przejęci, z poranionymi stopami – znaczy szukali zwierząt długie godziny, nim się odważyli przyjść do wsi. Stali przy poidłach jak skazani na tortury.
– Co wy godocie?! – Gabryś wyskoczył z chałupy, równocześnie wpuszczając koszulę w spodnie. – Lenie paskudne, co wyśta robili, że konie znikli? – Stanął nad nimi jak kat nad grzesznymi duszami.
Inni chłopi też przypędzili na plac, wielu trzymało w garściach siekiery i grube kije.
– Łobić bęcwałów! – krzyczeli.
– Wypędzić z wioski! – dopowiadali inni. – Niech ido sukać, niech z gołymi ręcami do chałupy nie wracajo! Co my pocniem bez konów, jak zaorzem, zabronujem i zasiejem? Głód! Nyndza z bidą, śmierć prawdziwa!
Nagle, kiedy tak labogowali, wszyscy naraz na wójta spojrzeli.
– Co? – zdenerwował się.
Jego konia też zabrało.
– Pszeklła nos i od razu widoć, że przeklła na ament – powiedział jeden z chłopów.
No tak, miał rację. Ale żeby tak od razu się przekleństwo sprawdziło, żeby tak czasu wcale nie potrzebowało? To już była diabelska sprawa, a w diabelskie sprawy mieszać się nie należało. No co? Pokrzyczeli. Młodych poobijali, ale co było zrobić? W cichości myśleli, że się znajdą, że wrócą, bo może tylko się spłoszyły. Że ktoś znajdzie, odprowadzi albo wiadomość da. Tak myśleli, bo nadzieja – jak to ona – nie umiera pierwsza.
Bławatne, Zaduszki 1917
– Dzisioj jeno puść na smentarz i ukryć się dobze, a wśićko obacyć można – powiedział Dziewiątek, który coraz gorzej wyglądał na twarzy, bo dopadła go jakaś łuszczyca czy inna cholera.
Nawet Jagnieszka była bezradna. Niektóre gadali, że to stara wiedźma, Cyganka, na niego urok rzuciła jeszcze latem za to, że o kradzieży wódki Bahanowi doniósł. Żywcem na własne oczy widział, jak Cyganie beczkę do lasu toczyli.
– Wystarcy w ksakach posiedzić, ale cza mieć łodwagę – Spojrzał na Riczkę, która zamyślona siedziała przy barze.
Wzdrygnęła się.
– Tego rocku nikto nie umarł. – Dziewiątek poprawił się na pniaku, który służył za taboret. Jak zwykle siedział przy drzwiach i miał widok na bar, na całą izbę, na kominek i okienka dwa.
– Kaj nie? – Riczka wsparła brodę na dłoni. – A Mańka?
– Ona dwa roki temu, ale dajcież pokój! – Przeżegnał się – Nie godajcie imienia przeklenty osoby, ta to do kościoła nie wnijdzie o północku.
Już dwa lata, pomyślała Riczka, a zdaje się jakby co tylko.
– Haw nie wejdzie? To jeno Jesus rozsądzić może – westchnęła.
– To se ić i łobacysz.
– Co łobace?
– Kaj jo pusco.
– Ksiondz dzwi nie zamknie – powiedziała sennie.
– Ksiondz nie, aleć umarłe już tak. – Spojrzał na nią bystro i przysiadł się do baru, zastukał o blat brzydkimi palcami z żałobą pod paznokciami. – Kaj ten Bahan?
– Cekojcie spokojnie, zaros będzie, jeno od hrabiny wróci.
– Mieli my po dzewo jechoć, płacić dobze obiecał. – Uśmiechnął się.
– Nie lepi do dnia haw jutro, a dzisioj za zmarłe pacierz odmówić? – Wyprostowała się, tknięta nagłym niepokojem.
– On swojech tutej na smentarzu ni mo, jako i ty, to na groby nie pódzieta – wzruszył ramionami.
Ano nie – pomyślała. Ich bliskie sercu groby hen, hen w górach, tam, gdzie i grób poprzedniego życia. Nawet nie wiedziała, czy rodzice zostali pochowani, czy może ich szczątki zwierzęta rozwlekły po brzegach Czeremoszu. Zadumała się.
– Ni mos co się drencyć – Dziewiątek popatrzył na nią bladymi oczami, które wydawały się szare, bez koloru – aleć swojech nie obacysz, kiej z grobów wylezo i na msze umarłych pójdo.
– Widzioł to kto, kiej szły? – ziewnęła.
– Stare godali, coby Anzelm, aleć on późni utopioł się w bagnie. Mówio, że to diobły go haw zwabioły i duse wydarły, za to podglądanie. Teros wsisztkie się opatrzyły i żaden na duse gapić się nie sce. Kiej pod wieczerz liście szelesco, znak to jest, że pewnikiem duse ido, jedno za drugo, jedno za drugo, jak powrozem skrempowane bydlenta.
– Dy, ja by ta poszła – ożywiła się – obacyć bym chcioła, czy Mańka do kościoła wejdzie. Pódzieta se mną?
Dziewiątek zbladł.
– W zadnem wypadku! – Poderwał się, jakby go ktoś ukłuł szpilką w zadek. – Zgłupiałaś dokumentnie! Trza być bardzo łodwaznym cłowiekiem, bo łacno można śmierć nabyć, bo te dusze tak ściekłe na zyjącego, że w jedny kwili potrafio w gębe chuchnąć i on musi prędko umierać. – Rzucił się do drzwi – Poćkam przede karćmą! – I wyskoczył na zimno jak oblany wrzątkiem.
Dzień był ciemny, ponury. Ani na chwilę nie wyjrzało słońce. Mgła nie znikła, tylko po południu zgęstniała. Sinobiała zawiesina otulała chałupy, odgradzała od siebie ludzi, jakby wysysała z otoczenia powietrze. Psy cały dzień miały podkulone ogony i ani razu nie zaszczekały, a z budy wyszły tylko po to, żeby oblizać miski. Wrony całymi stadami obsiadły bezlistne drzewa i żerdzie. Siedziały nieruchomo, niejako w oczekiwaniu.
Gustaw szwendał się po gościńcu. Patrzył bezmyślnie w czarną rzekę, na szuwary oblepione mgłą niczym pajęczyną. Był przygnębiony. Myślał o kolegach, których spoczynku nie znał miejsca, o swoich przodkach złożonych w miasteczku pod Krakowem, o bliskich, których nie widział już tyle czasu. Wieś tego dnia zdawała się mu cichsza niż zwykle, bardziej niema i przerażająca. Ruszył w stronę poidła dla bydła. Stara Jagnieszka siedziała przed swoją chałupą, pozdrowił ją.
– Zajdzie! – powiedziała.
Usiadł koło niej na ławce.
– Haw ckni się?
Kiwnął. Wyciągnął przed siebie długie nogi i zapalił. Zdobył od Bahana trochę tytoniu i skręcił z gazety coś na wzór papierosa.
– Nie boja, robota stoi u wrót – odpowiedziała.
– Co to chłopy latem gadali, żeście mnie zaklęli?
– Kiej miała zaklnoć. – Pyknęła fajkę. – Co by mnie z zaklniencia przysło?
– Możeście mnie serce odmienili, dlatego tak mnie tutaj źle? – Nie wierzył, że to powiedział, ale wyskoczyły z niego te słowa jak niechciany skowyt.
– Sierce w tobie płace, aleć nie beze mnie. – Popatrzyła na niego bystro. – Zarase przezył, to myśli, że złe pomogło.
– Co? Nie! – Niecierpliwie machnął ręką. – Szczepili nas w wojsku też i na tyfus. Nawet jakby który zachorował, to nie umierał.
Stara otworzyła ze zdumienia usta. Czyli to nie jej zaklęcia go ocaliły?
– Głupiś, co ta jakisik szczepienie! – żachnęła się.
Milczeli przez chwilę. Obserwowali gromadki wieśniaków ciągnących w stronę cmentarza i wracających spod lasu. Przypominali widma. Zakutani w kożuchy i chusty swoim kształtem nie byli podobni do ludzi. Raczej do zjaw bez konkretnej formy. Wyłaniali się spomiędzy gęstej mgły, która falowała nad ich głowami i pomiędzy burymi sylwetkami. Grobu Marianny nikt nie odwiedzał. Nie spoglądali nawet w jego stronę. Przechodzili obok niego szybko z lękiem, jakby się bali, że ona ich zauważy i zarazi śmiertelnym spojrzeniem.
– Żywotna ta wieś, mało kto umiera – odezwał się Gustaw, żeby tylko coś.
– Ano, przyńdzie i na niech pora, przyńdzie, że padać bedo jak muchy. Nie w mojej mocy powstrzymać to, jus nic więcy zrobić nie mogę.
– Co?
– Obacysz, obacysz i to wnetki. W ten czas tysz wyrozumies, po coś tutej przysedł.
– Mówisz tak, jakbym szukał odpowiedzi. Ja wiem, po co, tylko martwię się, że na zawsze.
Skręcił kolejnego papierosa. Zapalił.
Oczy Jagnieszki błysnęły.
Mgła zrobiła się sina i jeszcze gęstsza. Nadchodził wieczór. Od rzeki wiał chłód cuchnący zbutwiałymi liści. W coraz większej ilości chałup z komina ulatywał dym.
– Skoroś taki hardy – popatrzyła mu w oczy stara – to może pódzies pode smentarz na odwieczerz?
– A po co?
– Widziołby duse idące do kościoła na swoje msze, ale nie mogą go obacyć, bo śmierć!
– Czego wy nie opowiadacie, toby książki można było pisać – roześmiał się Gustaw.
– Bardzo temu dawno, posła poboźno kobieta do kościoła w zadusny dzień, bo kóniecnie chcioła zobocyć swoje matke po śmierci. To tys, kiej ludzie z niesporu wyśli, ona gdziesik za ołtarzem się ukreła. Organista pozamykoł kościół, a ona ostała w niem. O północy drzwi rozwarły się gwałtem, wiater wpendzioł pode ołtarz tumany liściów i wesło pełno dusz. I ona jech widzioła. – Pyknęła kilka razy fajkę, zamachała nogami, bo siedząc na ławce ziemi nie dostawała. – Ksiundz był, co nabożeństwo łodprawioł, łorganista groł, ale duse, co bliży niej beły, zaceny godać miendzy sobo, że gdziesik zywy cłowiek tutej śmirdzi. Kiej się nabożeństwo skojceło, duse się zabrały i posły, a matka ty kobiety sła na samem końcu. W ten czas ona wyskocyła i woła: „Matusiu, nie opuscaj mnie!”. Matka chuchnęła jej w twarz i powiedzioła: „Córko i ty przydzies do mnie”.
– Mnie duchy nie straszne. Nie wierzę w nie – powiedział, ziewając.
– Ten, co się całkiem nie boja, tem bardzi bojać się winien. – Pogroziła mu palcem. – Słuchoj. Niedługo po tym umarła i za matkom posła.
Gustaw zaczął się głośno śmiać, tak głośno, że kilku gospodarzy ze zgrozą spojrzało w ich stronę, bo dzień ten ich zdaniem nie powinien być zaburzany śmiechem. Śmiech w zaduszki był gorszący, nieprzyzwoity, o obrazę boską wołający.
– Kaj sierce chce łuzdrowić, póść powinien – nie ustępowała Jagnieszka.
– To wy mnie śmierci życzycie? – Śmiał się jeszcze głośniej.
– Nie po to ja jego kurowała, co by mioła teros mu śmirci zycyć. Łozdrowieje, kiej zobocy, która dusa do kościoła wejść nie może. – Skończyła palić. Wystukała fajkę o ławkę.
Gustaw zamilkł. Popatrzył jej w oczy, aby się upewnić, że zrozumiał, co powiedziała.
– Mondrej głowie dość dwie słowie – rzekła. – Kto sobie żywot łodbiera, potempiony na wieki i w ziemi świenconej spocywać nie może.
– Marianna?
Nie sądził, aby była samobójczynią. Każdego we wsi by podejrzewał o to, że targnie się na własne życie, ale nie Mariannę. Zbyt życie kochała, zbyt była na nie zachłanna, ciągle spragniona, ciągle niesyta.
– Inacy się nie dowi i wiecnie będzie w rosterce.
Gustaw popatrzył uważnie na starą. Spojrzał w kierunku cmentarza, którego nie widać już było spośród mgły. Zadumał się. Dziwne, ale tutaj wszystko było dziwne, jakby z innego świata.
– S Bogiem – Jagnieszka poderwała się z ławki – na nieszpór czas, a po tym jus nikt łba z chałupy nie wystawi. Pamintoj, kaj pódzie, na pomoc luckom licyć nie może. – Klepnęła go po ramieniu i ruszyła w stronę kościoła.
Po drodze spotkała Dziada. Nie wyglądał najlepiej, ale kto wtedy wyglądał dobrze. Stara złapała go za rękaw.
– Ty Józusia pilnuj, coby do dusz nie posedł! – syknęła głośnym szeptem.
Dziad zamrugał oczami.
– Cały dzień go nie widziałem.– Przygryzł wargę – Nieee… – ruszył ku kościołowi – w tamtym roku go pilnowałem, to wtedy bałem się najbardziej, ale dzisiaj już mu minęło.
– Cego nie widać, nie znacy, ze tygo nie ma. Nie lekcewoż młody krwi. Tamtygo roku insze mioł zmartwienia, a sierce jesce tak go nie bolało. Tego boli mocnij. Bo czas ran nie lecy. Jeno do niech przyzwycaja.
Ruszyli do kościoła, a za nimi szli inni. Znowu przypominali korowód pątniczych dusz, postaci wyłaniających się z mgły, to znów w niej ginących. Bezkształtne cienie, pędzone wiatrem jak bezwolne suche liście, które czasem łopotały i żaliły się pod ścianami kościoła, chałup i obór. Ale nikt im już nie potrafił pomóc, bo ich głos był niemy. Jak szeleszczący dźwięk ginący podczas ulewy, zaś ta ulewa te liście zamieniała w bezkształtne błoto.
Józuś siedział nad rzeką. Dostrzegł go Gustaw ze swojego piętra.
Kiedy nabożeństwo się rozpoczęło, Józuś grał na fujarce i myślał o zmarłej. Obiecał sobie, że pomści śmierć Marianny, że zemści się na winowajcy, a jedynym winowajcą zdaniem chłopaka był hrabia Jedliczyński. To przez niego Józuś stracił głowę, to przez niego pozwolił, aby gniew go opanował, to przez niego dziewczynka zrobiła to, czego zapragnął. Zrobiła jego rękami.
Kiedy latem uciekł od Dziada i księdza, choć słyszał, że mu pomogą, to uciekł, bo przestraszył się, że rozdzielą go z jego towarzyszką, ze śliczną dziewczynką, która stała przy jego boku, od kiedy pamiętał. Nie rozmawiali. Raczej wymieniali ze sobą myśli, ale więcej czasu po prostu byli obok siebie. Nigdy mu nie przyszło do głowy, że inni jej nie widzą. Nie sądził, że dziewczynka jest każącym gniewem. Wściekłością, której śmierć za życia zamknęła usta, ale zaświaty pozwoliły się jej mścić. Pozwoliły na niektórych wpływać, zaś Józusia pozwoliły jej do siebie przyszyć jak drugą skórę. Przywołana przez kamratów Jagnieszki pewnego złego wieczoru chodziła między żywymi i wichrzyła, wprowadzała chaos, zabierała spokój, niepomna na słowa: „Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój…”. Plątała ludziom ścieżki, mieszała szyki, sprawiała, że mleko kipiało, że potykali się o własne nogi, że wszystko im leciało z rąk, ale najczęściej doprowadzała do ich śmierci. Czy wybierała ich losowo? Trudno orzec, bo los jest tajemnicą, a zaświaty nieznane. Nie powiem wam, jak było i dlaczego zagniewane dusze prześladowały żywych. Ówcześni starzy mawiali, iż gdy człowieka spotka ogromna niesprawiedliwość i on w chwili śmierci złorzeczy oprawcom, to potem, po śmierci, nie będzie potrafił się uspokoić.
Widać, tak było też z tą dziewczynką.
Mawiali jeszcze, żeby nie rozpaczać po zmarłym, bo się go obciąża swoimi łzami i on nie może odejść z ziemi. Bywało, że ta rozpacz złościła dusze i wtedy one robiły się wściekłe i dokuczały tak straszliwie, że działy się tragedie, bo nie chciały dźwigać cudzych łez, które niczym metalowe kule u nóg trzymały je przy rozpaczających i nie pozwalały ulecieć ku światłu.
Wiedziała o tym Jagnieszka, stara Cyganka Jerni i Żydówka, żona Kwiatka. Wiedziały, ale i w ich sercach wrzała nienawiść, dlatego otworzyły drzwi do czarnej otchłani. Nie podobał się im świat, w którym żyły. Czy tylko dlatego można ów świat zniszczyć? Dla własnej fanaberii, dla własnego widzimisię? Okazuje się, że można. Co prawda Jagnieszka w ostatniej chwili się wycofała, tknęło ją przeczucie, a może bliżej temu było do lęku: co się z nią stanie po śmierci, jeśli dopuści się takiego czynu? Jednak jej dezercja nie powstrzymała zła. Zrodziła za to w „koleżankach” nienawiść do Jagnieszki, a raz obudzona nienawiść zachowuje się jak śnieżna kula, która – gdy się rozpędzi – nie dość, że rośnie, to wymyka się spod kontroli. Nabiera prędkości i rozmiarów. Niszczy wszystko i wszystkich, nawet tych bez winy. Ale czy istnieje ktoś bez winy? Dzieci, ale mówią starzy, że i one dźwigają na swoich barkach winy ojców. Czyli wina nigdy nie znika? Nawet kiedy winowajca już dawno umarł i pokutuje gdzieś w otchłani?
W dzień umarłych z dawien dawna było pochmurno, mgliście i zimno. Jakby niebo zabierało całą przestrzeń między sobą a ziemią. Zdaje się, że tego dnia niebo łączy się z ziemią i nie ma miejsca na oddech dla żywych. Dlatego cisi i smutni krążą po obejściach. Pokorni, małomówni, zamyśleni, stąpają ostrożnie, aby nie nadepnąć na duszę, nie usiąść na niej albo nie przytrzasnąć drzwiami, stąd też drzwi zostawiają uchylone.
***
Nagły rozbłysk błyskawicy rozpruł niebo, a potem huk grzmotu zaskoczył wieśniaków. Ponownie zrobiło się jasno, piorun przedziurawił mgłę, a wiatr zakręcił młynka liśćmi ścielącymi się wokół kościoła. Akurat było na odwieczerz, gdy dmuchnął lodowaty wiatr, aż szyby w oknach zadzwoniły. Ciemności wypełniły wieś, a mleczna mgła rozłożyła się już na całego między chałupami. Najgęstsza była pod lasem, tam gdzie majaczyły krzyże grobów. Skąd wiała wilgoć i smród zbutwiałych liści.
– Zaczęło się – mruknęła do siebie Jagnieszka i przesunęła szponiaste palce po koralikach różańca zrobionego z żołędzi. Przymknęła oczy i niewyraźnie mamrotała zdrowaśki.
Burza w listopadzie to rzecz niezwyczajna. Burza w Zaduszki to prawdziwa trwoga.
Ambroży runął na kolana, złożył ręce i zaczął odmawiać Drogę krzyżową. Apokalipsa! – pomyślał, gdy huknął kolejny piorun, aż zadrżała ziemia.
Gabrysiowi zaschło w gardle i ostrożnie odłożył łyżkę na brzeg miski, choć barszcz tym razem był słony w sam raz. Jego żona przypadła do okna, a oczy miała tak wytrzeszczone, jakby zobaczyła swoją teściową nieboszczkę. Zamigotało, znowu się zrobiło jasno jak w dzień, krzyże wyłoniły się z przepastnej mgły, widać było im tylko czubki i ramiona. Biała zawiesina oplatała je niczym ruchoma wstęga ślizgająca się po piersi z orderami. W okna dmuchnęło pyłem i drobnymi kamykami, które zadzwoniły o szyby.
Dziad nie dotarł do szałasu. Przytulił się do szerokiego drzewa i pod jego bezlistną koroną szukał schronienia. Nakrył oczy ramieniem, a szerokie rękawy koszuli ochroniły je przed rozszalałymi podmuchami wichury. Kiedy otarł załzawione oczy, spostrzegł – między jedną a drugą błyskawicą – wyprostowaną postać Józusia. Chłopiec nienaturalnie sztywno z wysoko uniesioną głową maszerował w stronę kościoła. Towarzyszyła mu dziewczynka, ale jej twarzy Dziad nie widział. Ciarki przebiegły mu po plecach. Chciał na niego zawołać, ale tknęło go, aby milczał. Zapragnął się rozpłakać. Raczej przeczuł, niż pojął, że został znowu sam. Kolejny piorun strzelił w niedaleką sosnę, która zmieniła się w pochodnię. Żółty ogień buchnął ku niebu, a czerwone iskry posypały się na mokre runo. Zaśmierdziało spalenizną. Łuna rozlała się nad lasem.
Filomena wyskoczyła na zewnątrz i patrzyła na to widowisko – pomieszanie ognia, bladego światła błyskawic, wrażenia toczących się kul w niebie, mgły i wiatru szarpiącego gałęziami, które co chwilę z trzaskiem się łamały – patrzyła zafascynowana. Hrabina wybiegła za nią. Wichura chlusnęła jej w twarz kroplami zmrożonego deszczu, rozwichrzyła włosy. Kobieta zarzuciła na ramiona córki kożuch, sama miała na sobie tylko chustę. Karolcia z przerażenia schowała się pod łóżko. Zasłoniła głowę rękoma, jakby obawiała się nagłego ciosu i leżąc na brzuchu, dygotała niczym studzienina.
Karzeł palił papierosa tuż przed stajnią i obojętnie patrzył w stronę lasu. Widział już niejedno, nic go przestraszyć nie potrafiło i stałby tak pewnie nadal spokojnie, gdyby nie martwe wrony. Najpierw jedna, a potem kolejne zaczęły spadać z nieba niczym deszcz padliny. Tego było już za wiele. Rzucił niedopałkiem i wskoczył do stajni!
Bahan walczył z łopoczącymi drzwiami, tak od karczmy, jak i od budynków gospodarczych wokół. Co je zamknął, to te jak na złość od razu się otwierały, a wiatr uderzał nimi z hukiem. Sprawiało to wrażenie, że za chwilę rozpadną się na drzazgi.
Riczka zmagała się z wichurą, która pluła deszczem, liśćmi i szyszkami prosto jej w twarz. Mimo tego okutana w kożuch, w chustce na głowie, przerażona na śmierć, szła w stronę cmentarza. Już wiedziała, że źle zrobiła, ale nie zamierzała zawrócić.
Jagnieszka mamrotała: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…”, gdy piorun uderzył w kolejne drzewo! Znowu noc rozświetlił ogień i kolejna łuna, tyle że od przeciwnej strony niż poprzednia, rozlała się pomarańczowo-czerwonym blaskiem po niebie.
Gustawowi wiatr zgasił papierosa, a mżawka zrobiła z niego mokrego flaka. Wyrzucił go zirytowany. Postawił kołnierz kożucha, wsadził ręce w kieszenie i wściekły na cały świat pomaszerował w stronę cmentarza. Miał lodowate uszy i czerwone policzki, a wilgotne włosy zaczęły mu się falować, czego na szczęście nie widział.
Dziwnym trafem wiatr nie rozniósł ognia, a dzięki dwóm „pochodniom” zrobiło się wokół cmentarza jasno, choć ani na jotę nie było przyjemniej. Wrony leżały na ziemi niczym kupki kretowisk. Gdy chlusnęło potokiem gradu, Riczka i Gustaw pomyśleli, że to karmelki rozsypały się po stole. Nawet słodko zapachniało. Spojrzeli na siebie, potem na białe koraliki w przykry sposób odznaczające się od czarnych ptaków i znowu na siebie. Milczeli. Gdy Riczka już się chciała odezwać, Gustaw pociągnął ją w samosiejki, bo od strony cmentarza ktoś się zbliżał. Burza umilkła i tak nagle, jak się rozpoczęła, tak zgasła. Gdyby nie kulki gradu i płonące drzewa nikt by nie uwierzył, że jeszcze przed momentem grzmiało. Wiatr ucichł. Nastała cisza, jakby wszystko straciło oddech. Psy i koty zapadły w sen. Nie piszczały nawet myszy.
Za pierwszą postacią sunęła kolejna, a potem kolejna i kolejna. Nie szły obok siebie, a jedna za drugą. Nie tyle szły, co właśnie sunęły. Riczka z przerażenia wbiła zęby w dłoń. Gustaw ją objął.
Widma z cmentarza nie miały skrzydeł ani białych szat. Przypominały cienie bez twarzy. Tworzyły ponury korowód. Nie rozmawiały, nie mówiły ani nie śpiewały. Tylko sunęły, zdawać by się mogło, że bez końca, a potem bezszelestnie wpływały do kościoła. Przy drzwiach stał Józuś, na którego, gdy go mijały, spluwały z pogardą. Niektóre sarkały:
– Cuje zywo duse!
– Haw smród! – dodawała inna.
Na końcu szedł mężczyzna w cylindrze i we fraku, a obok niego czarny pies. Gdy się zrównali z Józusiem, towarzysząca mu dziewczynka dołączyła do nich bez słowa. W dużym oddaleniu szła Marianna. Zbyt niedawno zmarła, aby stać się cieniem. Jeszcze przypominała nieboszczkę. Niedaleko kryjówki Gustawa i Riczki zatrzymała się, splunęła i uśmiechnęła się złośliwie, wszak udało się jej ich rozdzielić. Co prawda dźwigała przyrośnięty do pleców sznur utworzony z kamieni, który ciągnął się aż na cmentarz i przywiązywał ją do grobu niczym sukę do budy, ale dopięła swego i nie żałowała tego, co zrobiła. Tkwiła między nimi jak drzazga. Tkwiła na zawsze.
Była blada i bardzo poważna. Za życia nigdy nie miała tak zaciśniętych ust. Pochyliła się nad Józusiem i chuchnęła mu w twarz. Po czym weszła do kościoła. Zostawiła jednak przy chłopcu swój głos, który odezwał się w jego umyśle: Tyś przeklenty, nie jo i jo ciebie przeklinom.
Riczka miała ochotę krzyknąć z przerażenia.
Mańka weszła do kościoła! Czyli nie samobójczyni. Gustaw odsunął się od Riczki i z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Zabiłaś ją? – szepnął. Żołądek podszedł mu do gardła.
– Haw ja? – Do wielkich oczu napłynęły jej łzy, ale nie były to łzy żalu, a bezsilności, bo w żaden sposób nie mogła udowodnić tego, że była niewinna.
– Z tobą miała największe zatargi.
– Kaj ze mną? Wszićkie baby ją przeklnęły, wszićkie!
– Ale tylko ty nie przyjęłaś komunii, kiedy ją żeśmy chowali.
– Kaj mioła przyjąć, haw u spowiedzi nie była – chlipnęła i być może więcej by sobie wytłumaczyli, gdyby nie ostatnia postać, która wyłoniła się spośród mgły. Kiedy ją Riczka spostrzegła, to cała zdrętwiała, a wstrzymywany krzyk wyskoczył z jej piersi. Zakryła twarz dłońmi. Postać przystanęła. Spojrzała w jej kierunku oczami czerwonymi niczym rozpalone węgle i ruszyła dalej.
– Chochoł! – jęknęła.
Gustaw nie zrozumiał.
Zaiste, dziewka miała rację. Był to Chochoł. Kłębowisko nieszczęścia, krzyku, rozpaczy i lęku. Zmaterializowana przeszłość, zszyta z dramatycznych wspomnień, które zamiast umrzeć, ciągle żyły, bo nie zostały pochowane. Nie miały swojego grobu, miejsca spoczynku, które pozwoliłoby dziewczynie z nimi się rozliczyć i pozbawić ich życia. Podsycane strachem przerodziły się w monstrum, które miało nawet twarz. Ale wronią twarz martwego ptaka. Przypominało dawnych lekarzy, którzy pielęgnowali zadżumionych.
Chochoł postał chwilę i ruszył ku kościołowi. Minął bladego Józusia i wszedł do środka, a wtedy świątynię wypełnił blask. Usłyszeli dźwięk organów, choć od kiedy Ambroży tutaj posługiwał, nigdy nie miał organisty, a instrument kurzył się nieużywany. Niedługo do melodii dołączył śpiew Suplikacji.
Ten specyficzny korowód, przez nikogo niezauważony, obserwowali Trihozi. Patrzyli na cienie, wymieniali z nimi spojrzenia, ale na nich dusze nie sarkały, nie spluwały, nic do nich nie mówiły. Tylko patrzyły. Pozwalały swoje spojrzenia zszyć z ich spojrzeniami. Jakby Trihozom było bliżej do zaświatów niż do mieszkańców Bławatnego.
RZEKA
Była strumieniem światła, które spuszczono na ziemię, aby łowczym było lżej. Dlatego co rano i co wieczór ślizgało się po niej słońce. Nikt nie przewidział, że urośnie, że się zmieni, że zamiast pomocy zacznie przynosić zagładę. Potrafiła żywić, ale umiała także zabijać. Jeżeli raz poznasz swoją siłę, już nigdy nie będziesz łagodny.
Nawet najstarsi nie pamiętali, skąd się wzięła jej nazwa. Miła. Tłumaczyli sobie, że widocznie kiedyś była miła, ale z jakiegoś powodu przestała nią być. Czy rzeka ma duszę? Niektórzy twierdzili, że Miła ją ma. Nie dość, że duszę, to oczy, które patrzą, które rozliczają. Za to nie miała litości. Zalewała łąki, dokarmiała bagna i mokradła. Bywało, że stawała się niedostępna dla człowieka, choć ciągle go żywiła. Zalewała domy i młyny, niszczyła kościoły, synagogi, a nawet krzyże. Rozpędzona porywała psy i konie. Drzewa, mimo mocnych korzeni, ginęły w jej spienionych trzewiach. Tak się działo, gdy wpadała w gniew – od czasu do czasu nią władał, ale nikt nie potrafił pojąć skąd się brał.
Spławne rzeki są dziećmi deszczów. Obserwują gwiazdy na niebie i spadające meteory, przyglądają się kometom, ale są wolne od lęku. Wszystkie pędzą w jednym kierunku, ku morzu, a pędząc tak, przyglądają się walce życia ze śmiercią. Obmywają grube korzenie drzew, zbutwiałe konary, a poranione gałęzie porywają ze sobą. Porzucają je potem pośród sitowia czasem wyrzucają na poszarpany brzeg pod chude stopy dzieciaków szukających na mieliznach ładnych kamieni. Ślepe kamienie połyskują w słońcu, czasem przypominają kozie bobki, mienią się bogactwem kolorów tylko do momentu, nim pochwyci je zachłanna rączka. Kiedy to zrobi, błyskawicznie wysychają, matowieją i już nie są piękne. Najwspanialszy jest kwarc, ale jego najłatwiej spotkać na roli podczas bronowania. Ostry jak nóż. Niezniszczalny. Starzy ludzie mówią, że gdy dzieci bawią się kamieniami to znak, że będzie wojna.
Niejasne wieści o początkach rzeki Miłej sprawiły, że każdy wieśniak miał swoją opowieść na jej temat, a każda z tych opowieści inaczej o niej mówiła, choć jedno się nie zmieniało. Powtarzało się w nich słowo: „zdradziecka”. Nie ufaj zmysłom i temu, co widzisz, bo nawet w najpiękniejszy dzień, zalana słońcem i zachwycająca złotymi, drobnymi falami, potrafiła stać się grobem niejednego głupca. A potem wyrzucić jego szczątki na mieliznę niczym zbutwiałe konary. Wyrzucić i zatrwożyć innych.
Tylko flisacy ją rozumieli, tak jak rabsice rozumieli las. Choć i im nieraz zdarzyła się przygoda, bo nie sposób było Miłą spętać i okiełznać. Nie ona słuchała modłów, a jej słuchać należało – i kto to pojął, mógł z niej czerpać korzyści, ale nigdy nie powinien być zanadto pewny siebie. Wypływali regularnie, kiedy wiosna uszczęśliwiała świat, a woda była wysoka i rwąca. Gdy powietrze pachniało wonią pękających pąków na gałęziach drzew, a wszystkie knieje rozbrzmiewały śpiewem skowronków i kosów. Kiedy zaspane turkawki w konarach świerków przeskakiwały z gałęzi na gałąź, pokazując białe piórka swoich ogonów, i choć mniej pięknie, również dołączały do ptasiego koncertu.
Był to zwyczajny widok dla mieszkańców nadbrzeżnych wiosek, gdy tratwa płynęła za tratwą, a jej włodarze śpiewali na całe gardła. Miłą najczęściej spławiali wykarczowane drzewa, co w wieśniakach budziło niechęć, bo sami bywali do drzew bardzo przywiązani. Wycinali tylko chore i tylko w konkretnym celu, czyli na opał, i tylko tyle, ile im było trzeba. Ci z głębi puszczy, którzy potem je spławiali, ale tylko do Wisły, nigdy do Gdańska, wyglądali jak istoty z koszmarnych snów. Nigdy nie pozdrawiali wieśniaków, nie chwalili Boga ani nie szukali u nich pomocy. Dlatego, kiedy przepływali, na rzekę padał cień. Starzy mówili, że to cień Czarnej Góry, choć tej góry nawet nie było widać.
Jednak rzeka im sprzyjała, nie nastawała na ich życie czy zdrowie. Czasem zdawało się młokosom, którzy łowili ryby, albo dziewkom, co prały bieliznę przy brzegu, że Miła łagodniała. Fale stawały się prawie niewidoczne, słońce zalewało ją w całości na złoto, dlatego wtedy nazywano ją złotą rzeką. Szumiała cichutko, jakby szeptem odmawiała pacierz. Niektórzy nawet twierdzili, że opowiadała o ludzkim sercu i nieszczęściu, które czyhało na każdego z mieszkańców. W jej szepcie niejeden usłyszał własne imię, jak również ostrzeżenie przed złem, które było tak stare jak puszcza. Zło się nie rodzi każdego dnia na nowo, ono tylko odcina kupony od tego, co już zostało posiane. Ale ludzkie serce jest szlachetne i potrafi rozrywać sieci cierpienia, tylko tego serca trzeba posłuchać.
Krótko taka bywała, najczęściej latem podczas upałów. Nigdy wiosną ani jesienią. Również tylko wtedy wieśniacy mieli odwagę poić w niej konie, a nawet je kąpać. Robili to jednak z drżeniem serca, cali w dygocie, czy aby się jej coś nagle nie odmieni.
Mawiano, że dawno, dawno temu przygarnęła do siebie dziesięć strumieni, które żywiły ziemię puszczy, dzięki czemu one miały moc, aby przetrwać, a ona rozrosła się w rzekę gniewną. Rzekę zgorzkniałą i pełną goryczy, jak wypędzona na deszcz starucha, jak odtrącona dłoń, jak wzgardzony człowiek. Przygarniając strumienie, rozcięła puszczę na dwie części, bo mimo tego, że wielokrotnie stawiano na niej mosty, żadnemu nie pozwoliła przetrwać. Oddzieliła tamtych od tych; spoglądając na siebie ponad rzeką, widzieli siebie jak w lustrze, tylko odbicie było skrzywione i nieprawdziwe – jakby własne, ale z innego świata, z innego czasu, z obcej rzeczywistości. Dlatego bywało, że ostrzegano młodzież, aby na rzekę nie wypływała, bo rzeka mami, rzeka sprawia, że wieśniak przestaje rozumieć, co jest prawdą, a co złudzeniem, a kiedy zacznie ją słyszeć, to jest najpewniej zgubiony, bo postradał zmysły.
Trihozi i Bławatni zostali połączeni i równocześnie rozdzieleni rzeką, której ani jedni, ani drudzy nie mogli zlekceważyć. Ta granica, choć bliska, była niczym przepaść, niczym odmęty srogich oczu wieszczki miewającej humory. Mówiono, że ciemniejszy brzeg Miłej był bardziej wymagający, dlatego wygląd Trihozów był tak inny niż Bławatnych dorastających po słonecznej stronie puszczy. Te ludy miały ze sobą sporo wspólnego, jednak ni w ząb się nie rozumiały. Prędzej – tak jedni, jak i drudzy – pojęliby rechot żab czy śpiew ptaków niż swoje wzajemne postępowanie. Tak bliscy, a równocześnie zupełnie odlegli. Nie potrafili pojąć, których rzeczywistość była prawdziwa. Nawet ci z zewnątrz. Ci mieszkający w Bławatnym gościnnie nie umieli o Trihozach powiedzieć niczego wiążącego, bo najczęściej nie wierzyli w ich istnienie, a kiedy jednak się z nimi spotkali, mówić nie chcieli, bo brakowało im odpowiednich słów. Ale żyli obok siebie jak żyją wilki obok owiec, choć jedne i drugie wiedzą, że ta pozorna obojętność skończy się, gdy nastaną srogie czasy. Gdy umrą koniki polne, a ze świerszczy zostanie zrobiona karma, kiedy ptaki zostaną wyrzucone z gniazd, a dzieci będą jeść opiekane w ogniskach pisklęta wron.
Rzeka płynęła obojętnie. Znała te dwa ludzkie światy, ale miała też swój, odrębny. Nie była jak ludzie, choć przypisywano jej ludzkie cechy. Nie karała i nie oceniała, nie wiedziała, co to moralność, choć i o nią ją posądzano. Była niczym sroga matka, która w piaszczystym, ciągle tym samym korycie oczyszczała już nieraz swoje wody z krwi i przekleństw dudniących w studniach. Piła je razem ze swymi strumieniami, a wody gruntowe, chociaż niepodlegające zmianom zewnętrznym, przekazywały ich dławiące się echo, niczym czkawkę, kolejnym żyłom wodnym. Zarażały w końcu Miłą złymi słowami, które ludzie rozrzucali po ziemi. Nawet powietrze nie było wolne od ich wyziewów.
Za pradawnych czasów pośród Bławatnych krążyła opowieść, że pewnego strasznego dnia zdradziła ludzi, a Bóg nie zareagował. Dlatego też w Bławatnym szczególnie tępiono wszelkiego typu zdrady, bo starzy mówili, że rzeka zdradami została doprowadzona do ostateczności. Nie można bowiem na morderstwie budować szczęścia rodzinnego.
Bywały zimy srogie i złe, zimy, podczas których Miła zamarzała tak mocno, że stawała się mostem. Pan tych ziem doczekał się potomka i postanowiono ochrzcić go na lodzie. Przyjechał ksiądz, orkiestra i młodzi rodzice, goście i przyjaciele, lecz gdy tylko duchowny wraz z rodzicami weszli na lód, ksiądz zdążył jedynie podnieść rękę, aby nakreślić krzyż w powietrzu – lód pękł i wszyscy czworo utonęli. W powietrzu zamarzło jedno słowo: „dlaczego?!”. Potem, z biegiem czasu takich słów było więcej i więcej. Jednak to były pytania bez odpowiedzi, samotnicy dryfujący na krach, odzywający się echem w studniach, jęczący pośród zawieruchy, niewidzialni mściciele ludzkiej krzywdy i rozpaczy.
Wieśniacy wróżyli z rzeki jak dziecko wróży z twarzy matki czy jest w dobrym, czy złym humorze. Chcieli przewidzieć przyszłość, aby się zabezpieczyć przed złym losem, więc wymyślali przypowieści. Choć tak na dobrą sprawę nic im te wróżby nie dawały, bo sama rzeka, będąc kapryśną, niewiele im chciała powiedzieć. Zwyczajnie płynęła w tym samym kierunku bardziej lub mniej wzburzona, szersza lub węższa, zagarniająca brzeg lub nie. Choć obserwowali ją bacznie, zawsze ich zaskoczyła i znowu czuli się bezradni jak ślepe kocięta. Podobnie było i tego czasu, gdy znikły konie. Kiedy latem, tą porą, o której już było wspomniane, rzeka łagodniała, chłopi przeganiali konie na wyspę. Mieli taką wyspę, którą Miła opływała ze wszystkich stron. Wyspę niczym zielony raj – z soczystą trawą, z bujnie rosnącymi trzcinami i wielkimi wierzbami. Kiedy skończyła się praca w polu, przegoniono konie na wyspę, aby odpoczęły i się pożywiły. Chłopcy ich pilnujący zostali za rzeką, bo każdemu wiadomo było, że zwierzęta nie uciekną, bo po co, skoro mają i wodę, i trawę. A jednak!
Mawiano, że Miła miała swoje źródło w sercu puszczy, tam gdzie znajdowały się osady Trihozów, czyli w miejscu, do którego jeszcze nikt z naszych nie dotarł. Rzeka zdradziecka, rozpędzona, spieniona i piękna. Prowadziła do Łęgu, a Łęg wprost do Wisły. Przypominała nieuprzejmego sąsiada, ze strony którego, jeśli nie wejdziesz mu w drogę, nie spotka cię żadna przykrość. Teren wokół niej porastały olchy, bo miały mokro i cuchnąco. Chętnie zmieniała swoje koryto, nieoczekiwanie uskakując w bok, a w starym lęgły się diabły. Stąd sporo mokradeł i bagien wokół jej szlaku się znajdowało.
Agnieszka Czachor
redakcja Monika Pertek-Koprowska
Rozdział pierwszy – część pierwsza
Rozdział pierwszy – część druga