Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)
– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.
– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!
.
Rozdział trzeci – część pierwsza
.
Rok 1918
.
Bławatne
Do uprawy roli wieśniacy pożyczyli konie z innej wsi, ale szybko musieli je oddać, dlatego żniwa tego roku były dwa razy bardziej pracochłonne i wymagające od wszystkich dużo więcej siły niż zazwyczaj.
Upalne lato przeraziło wszystkich. Nie dość, że sprzyjało koceniu się myszy i szczurów, które lęgły się w każdym zakamarku stodół, w gnoju pod parującymi gównami, na strychach, w piachu i pośród trawy, w drewutniach, stajniach, wokół chałup. To zasiane wiosną len i konopie zabił grad. A lipcowy upał ugotował ziemniaki w ziemi. Wyglądało na to, że Bóg nie pobłogosławił tego lata wsi, która od roku tysiąc pięćset sześćdziesiątego szóstego tkwiła na tym samym niewielkim wzniesieniu.
W końcu nadeszła jesień. Na Świętego Wawrzyńca po ścierniskach już nie było śladu, a której gospodyni udało się zebrać cokolwiek masła, to tego dnia, czyli dziesiątego sierpnia, pobiegła je poświęcić, żeby choć na lekarstwo było. Jedyny ratunek, gdy człowieka przewiało.
Kiedy przyszło na Zielną, nie było radości takiej jak w inne lata. Co prawda kobiety narwały: mleczy, dziurawców, rumianku, ostropestu, ziela świętojańskiego, cebuli, czosnku, ruty i nagietków. Ułożyły, jak się należy, związały lipowym łykiem, ale i tak nie było jak za innych czasów. Jakby cień jakiś padał na wioskę. Każda miała złe przeczucia, a jeśli któraś nie miała, to szybko się nimi od tych, które miały, zaraziła. Na Świętego Bartłomieja odleciały bociany i wtedy zrobiło się wieśniakom strasznie przykro. Tak przykro jeszcze im nie było, mimo że odlatywały co roku. Chociaż każdej jesieni opuszczały ich wioskę i zostawiały puste gniazda, to tego roku poczuli dziwny żal. Może dlatego, że nie mogli z nimi polecieć?
Na Siewną z kołatającym sercem, ale zasiali pola, a na Michała Archanioła załadowali kapustę do beczek. Robili to, co każdego roku o tej samej porze, ale jakoś bez przekonania. Mimo że gospodarze wódką częstowali podczas szatkowania, to nikomu się śpiewać nie chciało, a i sama wódka nie smakowała. No i przyszedł dzień Świętej Jadwigi, który rozstrzygnął wszystko.
Nie wiedzieć czemu, ale coraz częściej wspominali Mańkę, Cygankę i straszny dzień umarłych, ale nie żeby o nich rozmawiać. Raczej rozpamiętywali w swoich głowach, lękali się o nich mówić na głos. Jakby ten głos mógł zbudzić potwora. A jednak chłopskie serce dobrze czuło.
W roku tysiąc dziewięćset osiemnastym Bóg nie ocalił świata, a w październiku tego roku nie ocalił Bławatnego. Nie ocalił od morowego powietrza. Wykociło się ono pośród ptasich piór, pośród szczurzych odchodów i zepsutej krwi rannych. Pośród rozkładających się ciał i ciągłego brudu. Powstało z nienawiści, z przekleństw rzucanych człowiekowi przez człowieka i z głodu. Uformowało się w monstrum, a potem wyległo pośród lunatyków niczym niewidzialna fala zatrutego gazu. Rozprzestrzeniło się błyskawicznie, choć bezdźwięcznie. Żęło życia, tak jak zaprawieni kosiarze kiedyś żęli snopy żyta. Gdy zrobili znak krzyża nad kosą, a potem, skoro świt, ruszali równym krokiem ku horyzontowi. Wystarczył bowiem maleńki zarazek, tak lekki, że przenoszony delikatnym wietrzykiem niczym pyłek kurzu, z którego powstały dni cuchnące trupim jadem.
Przepowiednia starej Jagnieszki się spełniła i to spełniła się z przytupem. Tyle tylko, że nikt jej nie gratulował, a ona sama źle się czuła z tego powodu, że jednak miała rację. Choć tak po prawdzie była pewna od samego początku, że tę rację ma.
Niedziela, 15 listopada, godzina 17.00
Kiedy mieszkańcy Bławatnego łudzili się, że tego popołudnia nic się już nie wydarzy, bo od rana panował spokój, a cały dzień wypełniali im umierający, nagle wrony całym stadem poderwały się ku chmurom. Na wieś spadło przeraźliwe krakanie, a zaraz potem zza zakrętu wyskoczył rozpędzony jeździec. Usadził zwierzę tuż przy kościele, z którego dochodził śpiew suplikacji. Koń robił bokami, jego zlane potem ciało parowało na chłodzie. Z ust jeźdźca wyskakiwały kłęby pary. Widać, że byli wyczerpani.
Rzeka połknęła ostatni rumiany promień i utonęła w mroku – w jej toni odbijały się nadciągające od zachodu granatowe chmury. Znad szuwar podniosła się mgła. Przybysz niespokojnym spojrzeniem obrzucił kościół otoczony bezlistnymi gałęziami i gładkimi pniami przypominającymi stal. Zrozumiał, że cisza, która w nim zapadła, oznaczała, iż za moment wylegnie z niego gromada wieśniaków, a spotkania z nimi za wszelką cenę chciał uniknąć. Z roztargnieniem zerknął na ścieżkę niknącą w zapadającym zmroku; poprowadziła jego wzrok po wzniesieniu ku dołowi, tam gdzie przez nagie gałęzie majaczyły siwe chaty usadzone niczym kretowiska wzdłuż jej lewej strony. Zwrócił uwagę na nieco okazalszą od innych chałupę, wokół której czerniła gromadka ludzi wygrażających w jej stronę pięściami. W ostatniej chwili, tuż przed tym, nim milczący ludzie przecisnęli się przez wąskie drzwi kościoła, przybysz dostrzegł postać w kapturze. Skinęła na niego, a on ruszył w jej stronę. I zanim wrony z wrzaskiem kolejny raz poderwały się z drzew, nowo przybyły znikł w lesie.
Rozkołysane ruchem spiskowców gałęzie jeszcze nie znieruchomiały, gdy wójt Gabryś Ochotny dostrzegł przy swojej chałupie rozgniewaną gromadkę, a jego wielkie dłonie zaswędziały go sugestywnie. Z niewielkiego wzniesienia, na którym stał kościół, widać było całą wieś. Co prawda tylko jesienią i zimą, bo o innym czasie ulistnione drzewa zasłaniały większość krajobrazu. Jednak tego niedzielnego wieczoru widok był w sam raz.
– Widzisz, Haźbieto? – stęknął do żony, która w milczeniu dreptała koło niego.
Serce w niej tłukło się niczym kamień w studni, a skóra na kręgosłupie ścierpła z przerażenia, ale nie przyznała się do tego. Tylko dla niepoznaki mocniej zawiązała chustkę pod brodą i głośno pociągnęła nosem.
– Ano widzę – szepnęła.
Powietrze pachniało mrozem i dymem z kominów. Schodzili ze wzgórza powoli, trochę marudzili. Co rusz ślizgali się po błocie. Szli ostrożnie, kobieta przytrzymywała się kapoty męża. Mgła podniosła się już wysoko, najwięcej jej było po ich prawej stronie, tam gdzie z łoskotem płynęła rzeka. Stamtąd też najdotkliwiej wionęło chłodem.
– Siędziesz se na urzędzie i takie potem podziękowanie przychodzi. Co ja winien, żem tańcować musiał jak mnie starosta grał? – Obrażony Gabryś wsadził ręce w kieszenie.
Żona przytaknęła. Z trudem przełknęła ślinę i zakryła dłonią usta. Ale wstyd! Jednak nic nie rzekła, bo cóż mądrego rzec w tej chwili można było?
– A widzisz, jak się indyczo. O! O! Baryły psiakrew! Skaranie boskie z tymi parobkami, musi dezerterzy, wojna co tylko skończona, a oni już w chałupie. – Pzystanął i czekał, aż kobieta do niego dołączy. Nerwowo przygładził jasne wąsy.
– O Jezusie! – usłyszał jęk żony.
– Co?! – Spłoszony rozejrzał się na boki.
– Kogutowa jest, Wronowa, Lesiokowa nawet, o laboga – rozbeczała się – Lesiokowej kwartę soli żem winna. – Dłuższym rogiem chustki otarła oczy, a Gabryś wytrzeszczył swoje.
– Nie bec! – Już chciał ruszyć dalej, ale noga zamarła mu w powietrzu. – Coś ty z kwartą soli robiła? – Nieprzyjemnie się mu zrobiło w gardle i żołądku, ogólnie źle się poczuł. Taka kobita, co soli nadużywa, to z południcami ma konszachty. Spocił się nie na żarty. Żeby południcę udobruchać, to nawet dziecko wiedziało, że należało się solą otoczyć.
– O Jezusicku Najmilejsy! – Znowu zaniosła się płaczem. – Co to w ręcach majo, co? Dojrzysz, jo nie dojrzę? – Zmrużyła załzawione oczy.
– Dojdziemy, to się dowimy. – Nie ruszył się jednak z miejsca, tylko patrzył na nią spode łba. – Co to z tą solą było, hę?
Po bożemu poślubiona, tyle lat w zgodzie i nagle szydło z wora wylazło diabelskie? Albo cośik uczyniła tego lata. Musi to było w ten czas, gdy sama na polu ostała, że jej słońce nie pali, gadała – że też jej uwierzył. Diabłów bał się jak niczego na świecie, do tego jeszcze czarownic i wszelkich złych ślepiów. No, powiadam wam, niczego tak się nie bał, choć tak po prawdzie to bał się wszystkiego.
– Oj, Gabryś, coś się jak rzep ogona ucepił tyj soli – załkała – pożyczałam, pożyczałam i się uzbierało. Soli nigdy nadto, toć świenta Jagata mojej matusi urodzenia patronka, a ona sól pielęgnująca…
– Babo głupia! – ryknął i energicznie ruszył w dół. Nagle poczuł się odważny. Skoro świętą wspomniała to może nie z diabłem sprawa, a z Głupotą. Głupota lubi chodzić po świecie i się nagle przytulić do tego czy owego. Tak samo jak Nędza z Bidą, ale te już wędrują razem. Z dwojga złego, dobrze, że na Głupotę trafiła. – Toż nie wiesz, że się soli nie pożycza?!
– Kiej brakło – chlipała nadal, co rusz podbiegając do męża, bo nie mogła za nim nadążyć.
– No to już wiadomo cyja to wina… – Wyrzucił ramię do przodu, wskazując zezłoszczonych ludzi. – Twoja! Teraz radź, jakżeś taka mądra! E… – Machnął ręką. Też powiedział, mądra, skoro z Głupotą zbratana. – Same kłopoty z takiego pożyczania soli wychodzą, same! A możeś tyś jeszcze se te sól rozsypała, niezdaro?
– Nie, nie! Rozsypywania nie było – wydukała i odetchnęła z ulgą, że nie zauważył. Faktycznie rozsypała. Gliniak z rąk wypadł, na skorupy się rozpadł, sól po izbie rozbiesiła się. Dlatego brakło.
– Jałowe bym zjadł! – sarknął.
– Ano – Kiwnęła gorliwie, ale przy tym zmrużyła oko.
By zjadł, ho, ho. Świat by się prędzej skończył, niż on by zjadł barszcz niesłony, a bułkę niesłodką. Może dawno temu to i by zjadł, ale od kiedy na urzędzie się rozsiadł, to do pomyślenia nie było. Ostatnio przyniósł zegar do chałupy. O Bożesz Ty mój, zawodziła potem. Tak się przelękła tego dzwonienia, że do izby wejść się bała przez cały dzień. Czy kogut gorszy? Swój, znany, aż grzech jego tym czymś zastępować! Ale mężowi nic nie rzekła.
– Gabryś! – Złapała go za kapotę. – Toż to grabie najprawdziwsze w ręcach majo! – Ale wstyd, pomyślała.
Gromada zeźlonych ludzi dostrzegła schodzących z górki i wygrażając pięściami, ruszyła ku nim. Kobiety wrzeszczały, jakby je ktoś obdzierał ze skóry. W żaden sposób nie można było zrozumieć ich słów. Jedyne, co było pewne, to to, że miały pretensje. Ich czerwone, wykrzywione złością twarze aż nazbyt jasno temu przyświadczały. Podwinięte do łokci rękawy i szmaty w niektórych dłoniach dawały znać, że wybiegły z chałupy nagle, w pośpiechu. Prawdopodobnie porzuciły w połowie robotę, czyli ich oburzenie było znaczne, bo takich praktyk się tutaj nie uprawiało. Od roboty wstawano dopiero wtedy, kiedy była skończona.
– Precz z wójtem! – krzyknęli Baryły dla rozruszania towarzystwa.
Któżby się spodziewał – pomyślał Gabryś, rzucając trojaczkom złe spojrzenie. Powinien był ich od razu oddać do aresztu, jak tylko się pojawili. Powinien był wykorzystać to, że akurat komisarz Fredek wizytował ten ich raj na ziemi.
– Ludzie! – krzyknął. Jednak w tym krzyku słychać było jedynie bezsilność. – Ludzie, kobity, na Boga!
Baryły ryknęli śmiechem. Gabryś zgrzytnął zębami. Nie dziwota, że ich ojce tak prędko pomarli. Z takimi utrapieńcami można życie zatracić. Znał ich od maleńkości i zawsze z nimi miał kosę. Nie szanowali siwych włosów ani żadnej świętości. Tylko psoty były im w głowach, tylko złośliwości mieli dla innych.
– Może to wyśta konie zabrali? – Gabryś wycelował palcem w Jacentego.
Ten ze zdumienia otworzył gębę.
– Kaj my? – powiedział niepewnie, mrugając małymi oczkami.
Na chwilę wszystko ucichło, ale zaraz podniósł się jeszcze głośniejszy krzyk.
– Haw nase syny?! – wrzasnęły kobiety.
– Nie strzymamy starego wójta! – zawtórowali Baryły, poszturchując się między sobą z zadowoleniem. – Idź hań! – dodali chórem.
Gabryś westchnął. Poskrobał wnętrze lewej dłoni prawym palcem wskazującym i znowu westchnął. Oj, natarłby im uszu, ale by natarł. Zepsute nasienie, trojaczki psiekrwie, jakby z piekła rodem! Stali z głowami wysoko podniesionymi niczym rzeźby kościelne, z dłońmi wspartymi na biodrach, z rudymi kędziorami, bez magierek na głowach.
– Precz z wójtem! – podchwyciły kobiety.
– Dość uzendowania! – skandowali Baryły. – Wybory!
Baby nieco zmarkotniały. Co im tam do wyborów.
– Oddać nasych synów! – wrzasnęły zirytowane trojaczkami. Stały naprzeciwko Gabrysia z rozdętymi nozdrzami i wściekłością w oczach.
– Kobity kochane, wojna co tylko skończona. Wróco, kobity! Wróco na pewno, aleć ja do wojska nic nie mom. Nawet starosta nic nie mo. Do cesarza z pretensją najlepi, on do wojska ma najwięcy. – Schował wzrok w kieszeń.
– Co tyż wójt, kaj cysorz, a kaj nase syny! – Lesiokowa postukała się palcem w czoło.
– Precz z wójtem! – Baryły znowu swoje.
Okazało się, że mieli już zaplanowanego nowego wójta, wystarczyło tylko go obwołać. Gabryś wiedział, ile problemów jest z rozpisywaniem wyborów, jakie sprawy urzędowe trzeba pozałatwiać, jednak skoro go z urzędu zrzucili, to i on już nie chciał być ich przedstawicielem. Kazał im wybrać sobie takiego, którego będą szanować.
Tymczasem w lesie jeździec i Dziad weszli pomiędzy drzewa. Szli tak ostrożnie, że mało która szyszka zachrzęściła im pod podeszwami. Błyskawicznie nadchodziła noc. Kiedy oddalili się od wsi na tyle, że zapanowała wokół nich całkowita cisza, przerywana jedynie krakaniem wron czy szelestem przemykających wiewiórek, Dziad się zatrzymał. Jeździec idący za nim również stanął. Koń zachłannie spróbował z mchu wydobyć coś zjadliwego. Podróżny podszedł do starca na długość wodzy, które trzymał w lewej dłoni i wyszeptał mu coś do ucha. Kiedy skończył mówić, wręczył Dziadowi zapisany odręcznie papier. Choć mrok był już gęsty i trudno było go odczytać, starzec dobrze wiedział, co w nim było napisane. Gwizdnął. Pokiwał. Podrapał się po łysinie pod kapturem i splunął. Roztarł drewniakiem plwocinę.
– Żydów u nas nie ma, zamieszek nie będzie – powiedział.
– Ale urzędy macie…
– E! – machnął ręką – co to za urzędy, strachliwy wójt i nieobecny komisarz.
– Lud z urzędów zwala każdego, widziałem pod chałupą rozgniewaną grupę. – Wskazał kciukiem za plecy.
– Phi! Kilka osób nic nie znaczy. Pokrzyczą, widłami pomachają i pójdą bydłu zadać obroku. Niebezpieczni byliby, gdyby im ktoś przewodził, ale tutaj?
– Znajdź zajęcie tym, co przewodzić mogą! – podniósł głos przybysz.
Koń zastrzygł uszami, nerwowo skrobał kopytem ziemię.
– W Rozwadowie chłopi rozbroili Austriaków, przejęli magazyny, zabrali broń i jedzenie, potem poszli na szaber – dodał. – Ograbiają sklepy, niszczą budynki, mszczą się na każdym, kto w ich mniemaniu im szkodził. Jeszcze chwilę i rabacja się powtórzy.
– A posterunki? – Dziad udał, że słowo „rabacja” jest mu obojętne, ale wewnętrznie ścierpł cały. Od razu poczuł swąd spalenizny. Smród zwęglonych ciał. A stary ból rozszarpał mu serce, jakby był świeży, pierwszy.
– Jeszcze zejdzie, nim powstaną nasze, polskie, dlatego – powiedział z naciskiem – sami, w inny sposób spokój musimy utrzymać.
Wskoczył na siodło i obrócił konia w stronę kościoła.
– Ludzie są głodni, zmęczeni, zdeformowani, stąd ich gniew – odezwał się Dziad. – Usłyszeli, że wolność i korzystają z niej po swojemu. Nie siłą na nich trzeba iść, nie z karabinem, a z rozsądkiem, z miłowaniem drugiego człowieka. – Zrobił nabożną minę i spuścił wzrok. Uśmiechnął się nagle. – Więc się doczekaliśmy.
Rozłożył pismo. Ciemno już było więc nie zdołał go odczytać.
– Wzywamy wszystkich obywateli miasta – zaczął recytować jeździec – i powiatu do podporządkowania się wszystkim rozporządzeniom i zaleceniom Polskiej Komisji Likwidacyjnej w Krakowie, tymczasowej władzy zwierzchniej na zabór austriacki…
– Mamy Polskę – szepnął wzruszony Dziad.
– Mamy, ale i dużo trudu jeszcze przed nami. Żydzi opowiadają chłopom, że Polska to pańszczyzna, że oni płacą im za zboże po osiemset i tysiąc koron, a urzędnicy zmuszą ich do sprzedawania po sto sześćdziesiąt – powiedział niechętnie jeździec – takie plotki tylko zaogniają sytuację.
– U nas Żydów nie ma, a nasi chłopi własnego rozumu słuchają. – Dziad naciągnął głębiej kaptur na głowę i skrzyżował ramiona na piersi.
– Z ostrzeżeniem przybyłem – powiedział znużony przybysz. – Galimatias ogromny. Starosta otrzymuje rozkazy z dwóch stron, od namiestnika ze Lwowa i od krakowskiej Komisji. Co chwilę samozwańcze cudaki powstają, Rząd Warszawski i Regencję ignorując. Nie możesz spać! Teraz zdarzyć może się wszystko.
– Tutaj naród inny, ludzie leśni, różni od tych, co blisko miasta.
– Ale chłopi, a oni nie wolność poczuli, a samowolę. Nie radość, a bezkarność. Masz ich powstrzymać! To rozkaz!
– Czekaj! – Stary pochwycił konia za uzdę. – Powiedz no, co w świecie, co z panią Jaroszową? Mam dla niej przesyłkę. – Z trwogą zauważył, że twarz przybysza pobladła.
– Zmarła.
– Nie żyje?
– Jeszcze przed wojną to się stało. Myślałem, że wiesz.
– Zbyt długo marudziłem w świecie i nie doczekała się. Czemuż mnie śmierć omija?!
– Doczekasz się i ty. – Jeździec ścisnął boki zwierzęcia.
– Czekaj! – Dziad otrząsnął się z przykrości. – Co z księgarnią?
– Jakiś belfer ją przejął, ale ponoć zadłużył się na milionową kwotę. Po czym umknął za morze.
Koń się niecierpliwił. Odpoczął i trudno mu było ustać w miejscu. Przestępował z nogi na nogę. Parskał. Strzygł uszami, wzdrygał się na całym ciele, jakby obsiadło go stado komarów.
– Taką piękną księgarnię roztrwonić, takie przedsiębiorstwo wspaniałe – Błażej załamał ręce.
Mężczyzna spojrzał na niego ze współczuciem. Coś tam dawniej ludzie gadali o sympatii między Jaroszową a Dziadem, może zmyślali, a może nie. Coby jednak nie mówić, to przykro człowiekowi, gdy widzi kamrata w takim stanie. Westchnął ciężko.
– Bywaj! – Dźgnął zwierzę ostrogami i pogalopował.
Minął opustoszały kościół. Nie spojrzał w stronę chałupy wójta. Ponaglił konia. Uległ złudzeniu, że jego przeznaczenie czeka gdzieś tam za zakrętem. Od kilku lat roznosił rozkazy, meldunki i wskazówki. Dziad był dla nich specyficznym wywiadowcą. Nigdy nie złożył przysięgi, ale nie skalał się też niesubordynacją. Tam poszedł, z tym pogadał, innych podsłuchał, doskonale orientował się w nastrojach społecznych. Więcej wskazówek ten starzec jemu przekazał niż na odwrót. Zawsze go poratował jedzeniem i piciem. Nieraz ukrył. Miał kryjówek bez liku i zaprzyjaźnionych ludzi również. Kochali go, prawie czcili, dlatego żaden by go nie wydał. Pewnego razu to właśnie Dziad znalazł go bez tchu w lesie. Momentalnie, nie wiedzieć skąd, zdobył kurę, przyrządził i uratował mu życie. Zawsze wiedział, którędy iść, żeby komuś pomóc. Musiał mieć szósty zmysł. Dzisiaj po raz pierwszy wydał mu rozkaz. Mógłby być jego synem albo wnukiem, ale rozkaz wydał. Bo tak należało.
Do niedawna myślał, że ta robota nigdy się nie skończy, że umrze na koniu między jednym krokiem a drugim. Aż do wczoraj tak myślał. O czwartej rano do Kolbuszowej przybył delegat Komisji Likwidacyjnej. Zaprzysiągł starostę na wierność Polsce, zaprzysiągł i jego. Skoro świt rozlepili w miasteczku odezwy. Wiedział, że dzieją się rzeczy wielkie.
Ostro wpadł w zakręt i pozwolił zwierzęciu pędzić przed siebie prosto w ciemność drogi. Powietrze pachniało mrozem, księżyc świecił spokojnie dodając mu otuchy.
Dziad wsparł się na kiju. Patrzył w ciemność, w której zniknął jeździec. Słyszał jeszcze tętent kopyt jego konia. Niełatwa była to posługa, której się podjęli. Życie w samotności, wieczne oglądanie się za siebie albo tropienie śladów do ukrytych łączników. Żadnych map, jedynie kilka wskazówek wyszeptanych na ucho i spryt. A tego, musiał przyznać z zadowoleniem, młodemu nie brakowało. Odnalazłby Dziada nawet u samego diabła. Młodość! Głowa wrze od pomysłów, a potem człowiek dojrzewa i zaczyna rozumieć, że nie ma na świecie takich spraw, do których należy się aż tak mocno zapalać, aby płonąć, a gdy zmieni się kierunek wiatru, spłonąć niczym suchy liść, na popiół bez żalu.
Jadwisia Jaroszowa zmarła. Jakże dziwnie takie słowa brzmią, gdy dotyczą naszych bliskich. Przecież mogła jeszcze pożyć. Przecież nie stara z niej była kobieta. Nawet przez moment nie przyszło mu do głowy, że tamtego wieczoru pożegnali się na wieki. Krzepka wdowa po notariuszu z Rawy Ruskiej. Obrotna i mądra. Z głową do handlu niczym głowa żydowska. Ależ działała wspaniale! Co też nie wymyślała, aż się wszystkim oczy do niej śmiały. Nie dla niej było stanie na jarmarku, nie dla niej wrzaskliwe wychwalanie towaru. Nie, ona prowadziła prawdziwą politykę handlową. Miała u siebie Biuro Dzienników; sprowadzała prasę galicyjską, wiedeńską, paryską, londyńską. Czegóż tam nie było. Książki, druki wspaniałe, ramy do obrazów, upominki. Co tylko jej do głowy przyszło, zaraz wcielała w życie. I nagle śmierć. W biegu, między jednym kęsem chleba a drugim. Sam lubił przemycać książki, zwłaszcza te zakazane; czasem ktoś mu trzy, cztery wcisnął w rękę, bo sam już nie miał siły ich dźwigać. Niektórzy ludzie, wyruszając w podróż albo uciekając z domu, zamiast chleba pakowali do plecaka najważniejsze dla nich książki. Chcieli ocalić. Potem ustawali w drodze. Brał je i tak poznał się z Jadwigą. Przypadkiem. Od słowa do słowa. Potem regularnie przynosił jej po kilka egzemplarzy. Były to książki specjalne, nie do sprzedaży. Do czytania. Nie dla wszystkich, a dla wtajemniczonych. Do tej pory miał dla niej w swojej torbie Marię Magdalenę Daniłowskiego. Ot i tyle. Śmierć zawsze jest szybsza.
Poczuł gulę w gardle.
– Zawsze dla ciebie miejsce tutaj czeka – powiedziała tamtej nocy, pochylając się nad lampą naftową. – Potrzebny mi obrotny człowiek. – Oczy miała szare, łagodne. Czasem migotały w nich, jak wtedy, płomyczki. – Załatw te swoje sprawy i wracaj.
Uścisnęli sobie dłonie. Do dzisiaj czuł ten uścisk. Mocny, ciepły, pewny.
– A i małemu by się przydał stały dach nad głową – rzekła, tuląc Józusia do pulchnych piersi.
– Ano by się przydał – powiedział do siebie.
Ale przecież nie mógł wrócić tak od razu. Ileż przeszedł mil, jakże różnej mowy się nasłuchał. Nie mógł tak od razu!
Spojrzał w niebo. Czarne chmury oświetlone blaskiem księżyca kłębiły się wokół białej tarczy. Jeszcze chwila i go przysłonią. Zerwał się wiatr. Jęczał w gołych gałęziach. Mówiono, że to czart grał na diabelskich skrzypcach. Poczuł, że jest obserwowany. W oddali zaświeciły oczy wilka, ale to jeszcze nie był ten czas, kiedy mógł być groźny. Po prawej niemalże bezszelestnie przeszedł żbik, także zerknął na Dziada. Kiedy oddał mu spojrzenie, gdy zajrzeli sobie w oczy: człowiek i dziki kot, właśnie wtedy zaświtała mu w głowie pewna myśl. Równocześnie usłyszał krakanie wron.
Przyjrzał się raz jeszcze swojej myśli. Była niewyraźna i tak absurdalna, że zachichotał. Mimo ciężaru, jaki odczuwał po usłyszanej wieści o Jaroszowej, pozwolił sobie na chichot. W wyobraźni zobaczył, jak pajęczyna powiązań jego wyimaginowanego działania rozlewa się po całej puszczy, zahaczając o każdego, kto mógłby spokój we wsi zakłócić. Doskonale zdawał sobie sprawę z charakteru żyjącego tutaj ludu. Poczciwcy, ale zalęknieni. Lasy, pola, łąki, rzeki i źródła, doliny i pagórki, a już rozstaje dróg najbardziej – ich zdaniem zamieszkane były przez wszelkiego typu licha, zabłąkane dusze, strzygi, utopce, topielice i co tam kto jeszcze chce. Musiał działać jak najszybciej. Noc była jego sprzymierzeńcem. Jeśli będzie działał rozważnie, to uda się mu wszystko przygotować i puścić w świat, nim wstanie dzień. Tylko co z książką? Zmarkotniał.
Doradź, droga przyjaciółko. Komu ją teraz dać? – pytał w myślach.
Księżyc wyszedł zza chmur. Zrobiło się jasno, tylko czarne drzewa warowały dookoła jak przyczajone psy. Nie miał już względem niej żadnego zobowiązania. Sprawa była nieważna.
***
Tak jak przewidział Dziad – grupa buntowników spod chałupy wójta pomachała grabiami i rozeszła się do domów. W większości składała się z kobiet, których synowie nie powrócili jeszcze z wojny i z absurdalnych powodów winą za to obarczyły wójta. Dzięki rzecz jasna Baryłom, bo je podpuścili. Trzech chłopów jak dęby przed poborem schowało się w kniejach. Tylko co jakiś czas do Strojenia zaglądali. Kiedy usłyszeli, że wojna skończona, odważyli się przyjść do wsi i rachunki wyrównać. Na to ostatnie sposobność sama się nadarzyła. Kiedy tylko kobiety ich dostrzegły, od razu zaczęły pytać o swoich, na co oni, że już powinni wrócić, a jeśli nie wrócili, to na pewno wina Gabrysia, bo on nieudolny, zapominalski i pewnie papieru odpowiedniego nie podpisał. Babiny niewiele rozumiały z tego, co bracia mówili, ale co by miało być złego w tym, aby na wójta nakrzyczeć. Jeszcze się taki nie urodził, żeby był niewinny, to nawet na zaś można uszu mu natrzeć.
Wójta Baryły nie lubili. Zadrę do niego mieli jeszcze z czasów wcześniejszych, kiedy „uczciwie’ pracowali dla Strojenia. Zajmowali się towarami bławatnymi, które spokojnie przerzucali za granicę. Znaczy za Wisłę. I ten Gabryś pewnej nocy ich nakrył. Czort go nadał, że akurat z jakowyś narad wracał i do tego ich skrótem mu się zachciało. I ciach! Z nioskami ich nakrył, z całym towarem. Łaps ich za karki i do chlewu. Taki prowizoryczny areszt wiejski mieli, bo komisarz na stałe u nich nie stacjonował. Tylko dwa razy do roku przyjeżdżał na komisję. Chyba że wójt po niego posłał. A tamtego czasu, od razu kiedy tylko drzwi zaryglował, chłopaka od Cześków wierzchem konno wyprawił do samej Kolbuszowej. Jeszcze się ludziska z nich śmiali, że w trzech wójtowi nie dali rady. No, nie dali, bo przez zaskoczenie całkowicie zbaranieli i zamarli jak zające w świetle. Nazajutrz komisarz przyjechał. Trzy miesiące w chlewie spędzili. Nawet do miasta ich nie zawiózł, bo koszta za wysokie – tak się wyraził. I kisili się we własnym towarzystwie i smrodzie też własnym. Strojeń zaufanie do ich przedsiębiorczości stracił i żadnego porządnego szfarcunku już im nie zlecił. Takie rany, powiadam wam, długo się goją.
Kobiety pokrzyczały, brudnymi pięściami pogroziły, ale kiedy zaczęło się zmierzchać już dobrze, to niepokój w nie wstąpił. A to kolacja jeszcze niegotowa, a to pod blachą nienapalone, a to dojenie krów, a to cielętom pomyje nienagrzane… I dawaj! Jak na rozkaz usłyszany tylko w ich głowach, zrobiły w tył zwrot i pobiegły do swoich zagród.
Jedyne co się udało wymusić Baryłom na Gabrysiu to to, że nazajutrz urząd wójtowski zda, a razem z nim wszystkie dokumenty. Ot, i po rewolucji. Bracia czuli niedosyt, ale radzi nieradzi niechęć do Gabrysia musieli na tę noc pod kamień schować. Dlatego zamiast zmówić wieczorny pacierz, oni wymyślili plan, , jak tu wójtowi to zdanie urzędu najbardziej uprzykrzyć.
Gdy wieśniacy pochowali się po chałupach, a najedzona chudoba podkręciła głowy i zapadła w sen, a nawet Baryły rzucili swoje członki na słomę, to w chacie u podnóża Góry Czarnej Strojeń jeszcze nie spał, tylko planował. Leżał na puchatych muflonach i czekał na żonę. Spokój wewnętrzny czuł ogromny i zadowolenie wielkie. Umęczył ich ten ksiądz Ambroży, a umęczył. Po ucieczce za namową Dziada zgłosili się do niego, a ten wyspowiadać się im kazał, grzechy odpuścił, ale za pokutę zadał torturę prawdziwą. We wstrzemięźliwości fizycznej kazał im cztery lata żyć, a Strojeniowi z rabsictwem skończyć. No i skończył, ale za przemyt się wziął, bo z czegoś żyć trzeba było. Leżał teraz i planował, bo miał jeszcze palący problem do rozwiązania. Ten z jesieni roku czternastego. Beczki już się gotowały do wyskoczenia z bagna. Tak mniemał. Już czas najwyższy było się do nich dobrać. Musiał się śpieszyć, aby zdążyć przed nastaniem nowego ładu. W ten ład chciał wejść już jako majętny, ale prawy obywatel. Planował zająć się dystrybucją win, ale na szeroką skalę. Może coś z akcyzami udałoby się porobić? Ależ on kochał swoją robotę!
Jeśli powie chłopom, do czego ich potrzebuje, będą chcieli partycypować w dochodzie albo – co gorsze – jeszcze innym rozgadają, a jego interesy to są takie zajęcia, co to ciszę lubią. Najlepiej byłoby ich zatrudnić, ale tak mimochodem, żeby nie pojęli, co robią. Teraz był dobry moment, bo po hrabim i Kiwie Bobiku słuch zaginął. Gdyby mu się udało tych dwóch ominąć, byłby wygrał jak na loterii. Rozmyślania jego przerwało nadejście żony. Była w dziewiątym miesiącu. Okrągła niczym baryłka wódki. Kiedy patrzył na nią, nie potrafił się nie uśmiechać. Pachniała jak rosa o wschodzie, jak niezapominajka, konwalia albo cała łąka rozgrzana słońcem.
– Ja niespokojna – powiedziała, kiedy ułożyła się na lewym boku twarzą do Strojenia.
– Nie trwoguj, wszystko będzie jak trzeba – szepnął wyrwany z marzeń.
– Śnilo mnie się wcziora, jak bliskawka u nas uderzył.
– Piorun? W nas? – Poruszył się niespokojnie. – Nie kracz!
Strojeń człowieka się nie bał. Takiemu to z fuzji wypalisz między ślepia i po sprawie, gorzej z marą. Bo jak taką czarną marę przegonić, tym bardziej jeśli zalęgnie się sercu kobiety?
– Bliskawka u naszemu domu uderzył, pamiętaju jak łuna od ognia rozblysla na rzeci. Jak slonce cierwone skryło się za góru. Ja widziała krowi – spostrzegła wytrzeszczone oczy męża. Zastanowiła się nad odpowiednim słowem – krew? Krew u niebu.
– Czerwone niebo? – Uśmiechnął się i pogładził ją po plecach – Dyć jeden raz słonecko zachodziło na czerwono? Pewnikiem na mróz.
Zniecierpliwiła się. Usiadła i patrząc mu prosto w oczy, zaczęła mówić szybko, zbyt szybko, bo im szybciej to robiła, tym bardziej kaleczyła polski.
– Nie szkodowati nas, niciawo wzachali, niciawo – zakaszlała – nic, a nic. Szkodowati jewo, ogniu, szo furhał na domu, a patom na trawu, a patom na rzeci, a w rzeci tonulo. Ogniu tonulo, jewo szkodowati. – Rozpłakała się.
– Sen mara! – huknął wściekły. Takie babskie strachy potrafią nie na żarty przerazić najmężniejsze serce.
– Ja pamiętaju tewo grzmotu, jakby niebo warknęło – szlochała – tylko raz warknęło, alje gromko. Jakby kaniec światu prepowiadało. – Przytuliła się do jego piersi. – Ja teraz scensliwa, duże scensliwa, ale się nastraszyła.
– Cicho, cicho. – Zmiękł od razu. Gdy poczuł jej ciepło, objął ją i przycisnął do siebie jej drobne, choć ciężarne ciało. Wyczuł tłukące się w niej serce. – Śpij. – Pogłaskał ją po plecach, nie przestał, dopóki nie zasnęła. Sam nie zmrużył oka.
Agnieszka Czachor
redakcja Monika Pertek-Koprowska
Rozdział pierwszy – część pierwsza
Rozdział pierwszy – część druga
Rozdział drugi – część pierwsza
Rozdział drugi – część trzecia