Na surowym korzeniu  (powieść w odcinkach)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

.

Rozdział trzeci – część druga

.

Niedziela, 15 listopada, godzina 23.30

Księżyc tej nocy kolejny raz schował się za chmurami akurat w momencie, kiedy Dziad doszedł do szałasu, w którym mieszkał. Pchnął drzwi.

– Wstawaj, Józuś, wstawaj! Mamy misję od samego naczelnika!

Chłopak poderwał się z posłania. Miał nieprzytomne, ptasie spojrzenie. Nim przetarł oczy i zaczął rozumieć, co się dzieje, księżyc rozświetlił las.

– Co ci ojcze? – wybełkotał. Mówił wadliwie. Czasem trudno go było zrozumieć. Zasysał powietrze w połowie wyrazu, co sprawiało, że zamiast słowa wychodziło chorobliwe kwękanie. Ale Dziad go rozumiał za każdym razem.

– Zrobisz tak… – zaczął, a resztę wyszeptał mu na ucho.

Chłopak kiwnął, wsadził pod pachę pakunek, założył kaptur, otulił się peleryną i wyszedł. Starzec pożegnał go znakiem krzyża zrobionym w powietrzu. Potem sam także wyszedł i ponownie skierował się w stronę wsi. Kiedy doszedł do kępy drzew otaczających kościół, przystanął. Przez chwilę nasłuchiwał, a gdy upewnił się, że nikogo nie ma w okolicy, ostrożnie i cichutko podszedł do mizernej przybudówki, która stała przyklejona do pleców kościoła. Zastukał. Cisza. Zastukał raz jeszcze. Bez zmian.

– Błażeju?

Dziad odskoczył od drzwi i spojrzał za siebie. Ksiądz stał za nim. Jak zwykle chudy, mały i przygarbiony. Choć młodszy od Dziada, to wiele bardziej zgarbiony, bo jego ciało, jak sam lubił żartować, coraz bliżej ziemi pragnęło się znajdować.

– Byłem u ciebie, ale zamknięte na skobel. – Popatrzył na niego poważnie. – Nie przyszedłeś od razu.

– Pochwalony Jezus Chrystus – zawahał się – bo nie mogłem. Musiałem jeszcze coś.

– Tego „coś” się obawiam.

– Ksiądz? Ksiądz nie ma czego. Tylko poleciałem i ciach, zrobiłem i po robocie, nawet nie ma o czym mówić. – Źle się poczuł z samym sobą.

– Wejdź. – Ambroży pchnął przed nim drzwi. – Izba już wychłodła, bo dawno wyszedłem. Szukałem ciebie. Szukałem w wielu miejscach. Siadaj. – Wskazał mu gruby okrąglak, zapalił świeczkę. – Nigdzie cię nie było, jak nigdy. Normalnie zawsze gdzieś byłeś, a dzisiaj jakbyś się ukrył.

Skóra ścierpła Dziadowi na karku.

– Kiedym w rozterce – szepnął, patrząc w ziemię. Klapnął na pień bezwolnie, jakby go opuściły siły.

– Ja myślę. – Ksiądz postawił świeczkę na stole, ale tak to zrobił, żeby dobrze widzieć twarz Dziada.

Znał go długo. Znał jego sekrety i demonów z tych sekretów się nie obawiał. Obawiał się demonów nowych, bo choć to był człek rozważny, to na pewne kwestie bardzo wrażliwy.

– Z rozterką czy bez porozmawiać nie zawadzi – powiedział, nie spuszczając uważnego spojrzenia ze starca.

– Kiwy Bobika ciekaw jestem. Może ksiądz wie, co z nim? – odezwał się cicho.

Ależ nie lubił tego księżowskiego spojrzenia. Oczy duchownego sprawiały wrażenie, jakby zaglądały wprost do serca i tam przeglądały wszystko i dobre, i złe.

– Żydy do spowiedzi nie chodzą, a we wsi już szmat czasu go nie widziałem. – Zastanowił się. O co tak naprawdę Dziadowi chodziło?

– Może ludzie co gadali?

– Co mówią głośno, to każdy słyszy, a co mnie na ucho, to powiedzieć nie mogę. – Spojrzał wymownie nad drzwi, gdzie wisiał krzyż. – Po, co on tobie?

– Wiedzieć chcę, czy ciągle nad Wisłą gospodaruje.

Cienie szerokimi pasami kładły się na ścianach. Wychodziły z kątów, pełzały po podłodze. Cisza dotkliwie dudniła mu w uszach. Rozmowa przy świeczce ma coś ze spowiedzi. Przypomniała Dziadowi szarą godzinę, podczas której nikt nie mówił głośno. Każdy sam z siebie zniżał ton. Przysuwał się do rozmówcy, zdradzał swoje tajemnice albo szeptem na ucho wyznawał miłość. Była to godzina, gdy zapadał zmierzch, ale jeszcze nie było nocy. O takiej porze zwlekano z zapaleniem świec, stąd rodził się klimat do intymnych rozmów w parach. Do szemrania między sobą. Trochę półsennie, a trochę zbyt swobodnie. Czasy salonu i ognia w kominku. Wystawnych kolacji i serdecznych przyjaźni. Piękne czasy, ale czasy odległe, tak jak dzieciństwo. Dni ze świata umarłych. Ze świata, który już nie istniał.

– Ponoć w karczmę piorun strzelił. Komin się zawalił, a Bobik uciekł. O czym tu gadać? – Ambroży wzruszył ramionami, a potem się zamyślił.

Zamyślił się, ale spod półprzymkniętych powiek obserwował Dziada. Wiedział, że Kiwa tę karczmę miał długie lata jeszcze przed wojną. Stała ona nad urwiskiem przy Wiśle. Do niej to prawie każdej nocy chłopi z Modrzewiny czy Bławatnego furą dowozili wódkę, rum, a nawet śliwowicę. W trunki te zaopatrywał ich Strojeń za sprawą hrabiego Jedliczyńskiego, który sam miał gorzelnię wiejską, ale znał również innych ziemian, właścicieli gorzelni. Hrabia obgadywał warunki, a Strojeń dowodził grupami chłopów, którzy jeden za drugim wieźli je do Kiwy w baryłkach, a każda miała po osiem do dziesięciu garncy.

Potem ci sami chłopi, kiedy już dobrze schowali zarobione pieniądze, przychodzili do Ambrożego się spowiadać. Wyznawali wszystko po kolei. Żałowali gorliwie i z bojaźnią spoglądali na Matkę Boską Modrzewiową, której płaskorzeźba w ołtarzu królowała. A na drugi dzień myk! I znowu procederem zatrutym się trudnili. Takie mieli płoche dusze, biadolił ksiądz w myślach. Znał dobrze ich trasę i punkty przerzutu, nieraz się modlił w ich intencji za powodzenie, żeby zdrowi wrócili. Jak to rozsądzić, Panie Boże – często się martwił – jak to pogodzić? Kochał tych ludzi miłością chrystusową, jak swoich synów i córki. Sam komisarz, co to dwa razy do roku przyjeżdżał i węszył, coś przeczuwał, nawet go na spytki kilka razy wziął, ale przecież nic mu nie rzekł. Co tu było do mówienia. On był od ich dusz, którym miał pomagać dotrzeć do Łaski Bożej, a nie szkalować i na poniewierkę więzienną wystawiać. Zresztą tajne wszystko było, bo na spowiedzi wyznane.

Od tych swoich owieczek wiedział, że właścicielem wszystkich szfarcunków był nikt inny, jak właśnie Kiwa Bobik. To z jego karczmy baryłki przemycane były za Wisłę. W zimie po lodzie, a w lecie na dużym korycie. Moskiewskie objeżdżyki, które patrolowały granicę, nie zabijały przemytników. W większości byli przekupieni, dlatego strzelali tylko na pokaz. Jeśli zdarzył się patrol nowicjuszy i tak nie strzelali, bo zadowalali się porzuconą beczułką, a zbiega nie gonili. Często sami nocą przedostawali się do karczmy, żeby pić razem z chłopami i hrabią. Ciężkie czasy – dumał ksiądz – ciężkie dla wiary i uczciwości. Kiedy przyszła wojna, mniej wiedział o przemytnikach. Tylko tyle, że chodzili już rzadziej i z innym towarem, a teraz, gdy się zakończyła, nic nie wiedział. Chłopi jakby głos stracili, milczeli, ale i do spowiedzi przestali przychodzić. Przestali mimo zarazy.

– Dużo wron. Zauważyłeś, jak dużo? – szepnął ksiądz.

Ze zgrozą przypomniał sobie martwe wrony sprzed roku z dnia zadusznego, które spadały z nieba niczym deszcz. Jak nic żałobę wróżyły. Żałobę niekończącą się jak ta zaraza.

– Jak zwykle o tym czasie. Padlinożerce paskudne. – Wzdrygnął się Dziad. – Ale co, nie odbudował?

– Po co miał budować, skoro front spacerował w te i we w tę. Lepiej było się schować, co też pewnie uczynił. Nie ma go, to i lepiej, nie wodzi naszych na pokuszenie. Na co ci on?

– Może robi co gorszego? – Dziad mrugnął okiem.

– Co też gorszego być może? – Ksiądz zachłysnął się powietrzem. – Może tylko południce i świcki, których nie sposób wydrzeć z głów wieśniaków. Taka ci to robota na tym ugorze, ale i Pan nasz o ziarnach prawił, że niektóre i między kamieniami wschodzą, więc nadziei tracić nie należy. – Przeżegnał się.

– Czyli nie wiadomo, gdzie może być?

– Żyd może być wszędzie. Oj, Błażeju, po co on tobie? Naszymi się zajmij, jemu nic nie będzie. Pokaże się, kiedy pył opadnie – powiedział, obgryzając kciuk. – Jedliczyńskim bym się martwił. Żonę w chorobie zostawił, córkę na pastwę. Jedliczyński ciekawszy, może mu kto głowę ukręcił, Boże, wybacz. – Znowu się przeżegnał.

– E! Diabły złego… za przeproszeniem. Hrabia sam się pokaże, przyjdzie koza do woza, ale Kiwa by mnie się przydał.

– Nie pomogę. – Ksiądz rozłożył ręce.

– Ale ja wiem, że się przyjaźnicie.

– Jedno nie ma nic do drugiego – zniecierpliwił się Ambroży – późno już, no z Panem Bogiem, Błażeju, z Panem Bogiem. – Poderwał się z siedziska i pociągnął Dziada za rękaw do drzwi. – Przed tobą kawał drogi, nie ociągaj się, nic więcej nie wiem. Com wiedział, tom powiedział, a teraz czas spać. Z Bogiem. – Wypchnął go za drzwi, po czym odetchnął głęboko.

Co za czasy krnąbrne, co za czasy. Ze skruchą spojrzał na Chrystusa ukrzyżowanego i z wysiłkiem przesunął swoje łóżko, dzięki czemu w świetle świeczki ukazała się drewniana klapa do piwnicy. Otworzył ją.

– Bobik?! A wyjdźże! – wydyszał.

– Co ja mam wychodzić? Na co mnie to wychodzenie, skoro ja szpie? – W głębi piwnicy ksiądz dostrzegł płomyk świecy.

– Wyjdź, bo ja tobie każę! – Z wysiłkiem przyklęknął nad otworem.

– Ten kto mnie każe, też szpi, jutro się dowiem, co robić mam. – Płomyk zgasł. – Myszów tutaj dostatek i źmiaków całkiem niemało.

– Kiwo Bibiku, miej czystej moralności choć okruszek, musimy porozmawiać.

– Ambroźi, nie bądź aferzysta, czysta moralnoszcz jest jak czysty spirytus. Każdy wie, że czystego nie ma. Tak samo z moralnoszczą, wyższej próby nie trzyma. Piniadzów kto chce?

– Nie!

– To szpie.

– Tak? To ja tobie na dobrą noc opowiem o naszej Panience Modrzewiowej. – Usiadł na podłodze.

– Ja nie ciekaw!

– Wiedzieć o niej powinieneś, bo to Panna surowa i więcej niż miłosierdziem, to strachem ludzkość korygująca. – Uśmiechnął się złośliwie.

Usłyszał szamotanie na dole.

– Co mnie z takiej historyji przyjszcz może, hę? Co ja z niej będę miał? Po co mnie wiedzieć to, co ja wiedzieć nie muszę?

– Świadomość.

– Szwiadomoszczą się nie najem ani ty nie najesz sze. Szpacz wolę, szpanie daje szyłe.

– Mimo to opowiem ci, bo tak postanowiłem. – Ksiądz usłyszał krzątanie na dole przy akompaniamencie pełnego irytacji mamrotania. – Nim nastała ta wieś, kościół już stał. Nim królewscy ludzie nadeszli, Matka nasza już królowała. Nim drwale wykarczowali ogromne modrzewie, ona z płaskorzeźby ku nim spoglądała. Kiedy nastali ludzie, chcieli samych zmian. I Panienkę tę zmienić zapragnęli. Przywieźli jej nowy wizerunek. Skoro wszystko nowe, to i oblicze Pani nowe powinno być, tak między sobą rozmawiali.

– Na co mnie to? Na co?! – zdenerwował się Kiwa.

– Kiedy wnieśli nowy obraz, na którym widniało piękne oblicze Maryi, ksiądz kazał jednemu z chłopów ściągnąć płaskorzeźbę i zawiesić go na jej miejscu. Przynieśli drabinę, człowiek na nią wszedł, ale kiedy dotknął płaskorzeźby, runął na ziemię i się zabił. Wszedł drugi i jemu się udało. Ściągnął płaskorzeźbę i zawiesił nowy obraz. Tyle tylko, że nazajutrz na wieś spadła zaraza. Wielu zmarło w męczarniach. Wówczas ksiądz wspiął się na drabinę i ponownie zawiesił starą płaskorzeźbę, jednak schodząc na ziemię spadł i się zabił.

– O co ciebie chodzi? Na co ty mnie to gadasz? Dziś panuje na szwiecie reałnoszcz.

– Jakbyś tak chciał coś niecnego w tej realności, tutaj zdziałać – ksiądz podniósł głos – to miej świadomość, że Królowa na tej ziemi panująca radziła sobie z większymi od ciebie. – Podniósł się. – Dobrej nocy, przyjacielu! – Nim zamknął wieko, zauważył, że płomyk świecy znowu zamigotał.

Podniósł się ciężko z kolan i usiadł przy stole. Zamyślił się. Co też przyniesie jutrzejszy dzień, jakie nowe troski spadną na wioskę? Bo że coś przyniesie, tego był pewien, i że to nie będzie błogosławieństwo, mógłby nawet przysiąc. To była jego ostatnia kwatera, czuł w kościach, że jego życie dobiega końca, dlatego często spoglądał wstecz na te wszystkie twarze, którym dawał rozgrzeszenie, ostatnie namaszczenia, chrzcił płaczące noworodki, na te chwile, kiedy modlił się za dusze zmarłych. Choć jego lud był ludem zabobonnym i wierzącym w legendy, to jednak serce miał wielkie. Nie starał się wydzierać tego perzu z ich trzewi, bo zdawało się mu robotą syzyfową. Jednak martwił się. Uwikłany między sprawami niebieskimi a ziemskimi nieraz czuł się rozdarty. Tak jak wtedy, gdy Kozaryk diabelskiego ogiera postanowił dosiąść. Kozaryk sam wyglądał jak diabeł, dlatego wioska struchlała ze strachu. Nawet Ambroży poczuł się niepewnie, ale tylko przez chwilę. Wszak człowiek to tylko człowiek, natura strachliwa. Przerazić się jest rzeczą ludzką, grunt to jednak nie zdezerterować z posterunku.

Gorszy jednak był listopad roku poprzedniego. Tymczasem, mimo ogólnego przerażenia i oczekiwania końca świata, zaduszki roku tysiąc dziewięćset osiemnastego były spokojne, bez widziadeł i strachów, za to z zarazą. Nie było dnia, aby nie grzebali umarłych. Gustaw też przestał narzekać na brak zajęcia. Wręcz przeciwnie – padał ze zmęczenia, bo każdemu choremu chciał dopomóc, ale im bardziej się starał, tym gorzej to wychodziło. Nic nie działało, nic nie pomagało, choć tak po prawdzie to arsenał leków miał bardziej symboliczny niż gotowy do dyspozycji. Co prawda Żyd go zaopatrzył, ale w co?! Aspirynę i chininę – żadna nie pomagała.

Po północy z niedzieli na poniedziałek

Józuś szedł szybko, dobrze orientował się w lesie, doskonale znał drogę do chaty Strojenia. Szkarłatna peleryna przylegała mu do pleców, falowała przy ziemi. Lubił ją zakładać, choć robił to rzadko, bo gdy zapinał pod brodą złotą klamrę, za każdym razem miał wrażenie, że staje się kimś innym. Kimś, kto miał prawo krzyknąć i tupnąć, kimś, kto powinien wysoko nosić głowę. Wiedział, że Dziad nie jest jego rodziną. Wiedział o tym, choć nazywał go ojcem. I wdzięczny mu był za to ojcowanie. Nie pragnął nikogo innego, nie zamieniłby go również na swojego ojca rodzonego, mimo że tamten był ponoć wielkim panem. Zaś panom nie wypadało chować dzieci dziwnych. Dziwny, czyli zatruty, bo z zatrutego nasienia. Taki potomek to przecież wstyd. Choć więcej wzbudził strachu na dworze niż wstydu.

Dziad go nauczył, że wstyd to jest kraść i chodzić w podartych łachach, zaś cała reszta to ludzka bezduszność. Zatem nie kradł, a o swoich rodzicach nie myślał, nie marzył ani nie fantazjował o swoim wysokim urodzeniu. Starzec powtarzał mu, że ono nic nie znaczy, że znaczy jedynie jego serce i podejście do żyjących istot. Wszystkich. Nawet tych najmniejszych, a zwłaszcza chorych. No to znosił ptaki ze złamanymi skrzydłami czy pokaleczone żbiki. Kurował je, a potem wypuszczał, ale one nie bardzo chciały wracać do lasu. Chodziły za nim, towarzyszyły mu w wyprawach, czasem znikały, by pojawić się wraz z zimą albo kiedy doskwierał im upał. Dlatego puszcza wydawała się mu domem pełnym dobrych stworzeń, które go lubiły – ufały mu i cieszyły się na jego widok.

Chłopiec szedł szybko, energicznie. Biały listek księżyca migotał pośród czerni, ale był zbyt skąpy, aby oświetlić ścieżkę. Mimo to, Józuś dobrze wiedział, w którym miejscu skręcić, tak aby ominąć moczary i nie wpaść do rzeki. Dobrze pamiętał, że w pewnych miejscach brzeg był zdradliwy, a po ostatnich ulewach wzburzone fale zabrały ze sobą kawał lądu, dlatego wysoki brzeg niczym ostra skarpa potrafiłby zwieść miastowych, że jest bezpieczny, ale nie Józusia. Szedł z misją, zdawać by się mogło, że trudną, że ponad jego siły. Jednak on wiedział, co miał zrobić i jak zagrać. Gdyby nie był włóczęgą, to chciałby zostać aktorem. Odgrywałby różne role, byłby i panem, i wieśniakiem. Ile razy ze starcem przychodzili na jarmarki, zawsze obserwował cyrkowców. Z zapartym tchem przyglądał się ich wygibasom. Byli dla niego niczym nimfy i rusałki z dziadowskich opowieści. Niczym eteryczni goście ze snów, kameleony nie wzbudzające w nim strachu. Wszelką wiedzę o świecie, zwierzętach, ludziach i innych krajach czerpał od Dziada, choć sam starzec nigdy nie zdradził mu, gdzie ją posiadł.

Minął miejsce, w którym kiedyś stała karczma, a teraz znajdowało się bajorko. Miejsce przeklęte. Nie spojrzał na nie, bo obawiał się w lichym świetle księżyca dostrzec coś, czego by nie zniósł. Prawy policzek mu zmarzł, jakby ktoś mu w niego dmuchnął lodowatym powietrzem. Szuwary zasyczały. Błoto puściło kilka bąków. Udawał, że tego nie słyszy. Przemknął najszybciej, jak potrafił, i z ulgą odetchnął, gdy znowu wpadł w mrok lasu. Przekleństwo pęta niczym kajdany, kto wie, czy nie mocniej pęta przeklinającego niż przeklętego. Nie ma mowy tutaj o wybaczeniu, bo wybaczyć jest czasem niemożliwe. Gdy wyszedł na polankę, wzdłuż której płynęła Miła, stanął naprzeciwko góry Czarnej, odetchnął głęboko. Po lewej miał chatę Strojenia. Widać już spali, bo z komina nie ulatywał dym, a okna były czarne. Kamienie stały na straży tego domostwa, skały prześwitywały spod suchych liści, zdaje się, że były fundamentem gospodarstwa.

Stanął tuż przy oknie, tak blisko, że widział śpiących. Księżyc jakby zrozumiał, co chłopak robi, wychylił się szerzej z za chmur i zalał jego sylwetkę poświatą. Józuś stał przed tym oknem dość długo, cierpliwie, aż pierwszy kur zapiał. Wtedy okno z trzaskiem się otworzyło i zobaczył bladą twarz Strojenia. Oczy miał wytrzeszczone i nabrzmiałe ze strachu, mimo że w prawicy dzierżył rewolwer. Józuś naciągnął kaptur głęboko i z całym kunsztem, talentem i oddaniem swojej roli wydeklamował, co mu polecono, po czym znikł, a księżyc wrócił za chmury.

W drodze powrotnej natknął się na Gustawa, który przypominał zagubioną owieczkę z opowieści biblijnych. Błyskawicznie schował się między zaroślami, nie chciał, aby go ktoś zobaczył w jego pelerynie, bo o tym, że ją posiadał, wiedział tylko Dziad. Dobrze było nie zdradzać ludziom swoich tajemnic. Im i tak nic z tego, a jemu mogłoby to przynieść szkodę. Schował się i obserwował. Gustaw najwyraźniej był zirytowany. Kopał szyszki i co gorsze – kopał je bosymi stopami; widać na moczarach obuwie postradał. Co też on tutaj po nocy wyprawiał – zastanowił się Józuś. Szukał kogoś? Może śledził? Spać nie mógł? A może wraz z obuwiem i zmysły postradał? Gadał do siebie, gestykulował, wygrażał pięścią drzewom i nocy. Włosy targał, a nawet spluwał. Nic, tylko urok jakowyś – stwierdził w myślach chłopiec. – Albo zwyczajnie drogę zgubił i do wioski trafić nie potrafił.

Józuś chciał odwrócić się i ruszyć w swoją stronę, ale zdjęło go współczucie, żal mu się go zrobiło. I gdy rozważał, co zrobić: pomóc bidzie czy nie, nadjechał Tofil. Kiedy go dostrzegł, przestraszył się Józuś nie na żarty. Ruszył biegiem i zygzakiem, tak jak robią zwierzęta, gdy stają się ofiarami pogoni, ale z jeźdźcem nie miał szansy. Dopadł go niebawem, złapał za kaptur, uniósł do góry i syknął:

– Ty jesteś zły, a zło się karczuje jak chore drzewa. – Choć oni karczowali wszystkie, jak leciało, jednak tego chłopiec nie zdołał wypowiedzieć, bo go dławiła złota klamra. – Pomyśl, co zrobisz bez swojego starca – powiedział grubym głosem. – Czas Dziada się kończy, niebawem przybędziemy po odpowiedź, a on jej nie zna.

Rzucił chłopcem o ziemię i odgalopował, wybijając mu równocześnie z głowy chęć przyjścia z pomocą Gustawowi. Dławiąc się, Józuś wstał z ziemi i pobiegł w stronę szałasu. Nie przestraszyło go zachowanie stwora, a przeraziła groźba, że straci swojego opiekuna. Kiedy wbiegł do szałasu, starca jeszcze nie było. Skulił się więc i dzwoniąc zębami, czekał na jego powrót. Zmęczony biegiem i strachem w końcu zasnął i przyśnił się mu przedziwny sen. Sen podobny do tego sprzed kilku lat, sen jak opowieść z książki Dziada, z której uczył go liter. Sen z jednego z obrazków, który Józusiowi się najbardziej podobał. Był to szkic węglem, który wykonał dawno temu Dziad. Zapytał starca, czy możliwe, aby takie miasteczko istniało? Ten się zawahał, zamyślił aż w końcu powiedział, że to miasteczko ze snu, a takie sny zdarzają się bardzo rzadko. W takim śnie możemy zrozumieć własną duszę, bo jesteśmy w nim tylko obserwatorami, nie mamy wpływu na zdarzenia.

Poniedziałek, 16 listopada, godzina 4.00

Gustaw dyszał niczym lokomotywa, która wspinała się pod górę. Spocony i wyczerpany nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Kiedy już w końcu znalazł Dziada, którego najpierw kochał, ale potem znienawidził całym sercem, to znienawidził również tych, którzy go wysłali do niego. Znienawidził siebie, że dał się wysłać. Biegał za nim po całym lesie, obleciał wieś. Kowal wskazał na północ, to on w dyrdy na północ – poprzez krzaki, błoto, cuchnące szczątki zwierząt i nie tylko zwierząt. Buty przemoczył. Jednego nawet zgubił. Szukał na darmo. Jak ktoś coś zgubi w błocie, to na zawsze. Mówią, że wychodzi z drugiej strony ziemi, gdzieś na Południowym Pacyfiku. Być może byłaby to Nowa Zelandia, gdyby tak kulę ziemską przedziurawić szpilą w linii prostej na wylot, zaczynając od miejsca, w którym utonął but Gustawa.

Cygan handlujący końmi pokazał na wschód, powiadał, że tam go ostatnio widział – to Gustaw na wschód. Ale to jak szukać igły w stogu siana. Las gęsty, szeroki i dziki. A Gustaw lasu nie lubił. Zwierząt nie lubił, wsi też nie lubił. Riczkę lubił. Trochę. Już sam nie wiedział. Od miesiąca nie spał. Nie. Nie od miesiąca. Od dwóch? Nie pamiętał.

Wszystko, czego nauczył się w ciągu dwóch lat studiowania medycyny, nim go wcielili do armii, teraz stało się nieprzydatne. Roboty miał po czubek głowy. Więcej niż na froncie, więcej niż przez trzy lata życia w Bławatnym. A jeszcze nie tak dawno narzekał na bezczynność! Teraz harował jak wół. Tyle, że jego praca nie przynosiła efektów. Żadnych efektów! Równie dobrze mógłby nic nie robić i na jedno by wyszło, bo przyszło nie wiadomo skąd, frantostwo gorsze od tyfusu, bo obce. Nie. Nie całkiem obce. Ale wyjątkowo wściekłe. Influenza. Nic nadzwyczajnego, ludzie chorowali na nią od wieków, ale nie było czym się martwić. Zwykły wirus. Katar, kaszel, gorączka, ból głowy. Tydzień pod pierzyną i po kłopocie. Tym razem jednak pierzyna nie pomagała.

A teraz?! Teraz wstyd powiedzieć. Obiecał sobie w duchu, że nigdy nikomu się nie przyzna do tej wędrówki. Zwłaszcza na uniwersytecie, kiedy będzie mógł już wrócić na studia. Bo przecież kiedyś będzie mógł! Do kaduka! Teraz! Uganiał się po polach i lasach za znachorem, bo dał sobie wmówić – sobie, studentowi medycyny, który powinien mieć światły umysł – że Dziad pomoże. Bezsilność sprawiła, że zaczął się modlić. Tak bardzo chciał tym ludziom pomóc, tak wiele od siebie wymagał. O ileż łatwiej mu było na wojnie, o ileż łatwiej. Tam czuł swoją sprawczość. Wielu pomógł, uratował ich, a tutaj marli jeden po drugim. Gadał do powietrza, do liści i wiatru, do Boga, choć rzadko, bo na Niego był zły. Padali na wznak, często nie zdążył dobiec, by pochwycić ich głowy. Konali, wypluwając własne płuca, w krwawych wymiocinach, on mógł tylko już po wszystkim zamykać im nieruchome oczy.

Tak bardzo pragnął, aby zaraza wygasła, że uwierzyłby nawet w czary-mary. W cokolwiek, co przegoniłoby chorobę. Nawet gdyby to miałby być mityczny stwór albo lew chodzący na dwóch łapach. Uwierzyłby. Do samego diabła by poszedł, gdyby ten tylko zechciał pomóc. Może nawet by mu swoją duszę w zastaw oddał. Żeby tylko…

Stało się to w środku nocy, gdy zgięty wpół oddychał z wysiłkiem. Wtedy go spostrzegł. Przetarł oczy. Noż! Dziad stał zwyczajnie nieopodal wsparty na kiju i przyglądał się mu. Dziwnie trochę… Jakby się podśmiechiwał, jakby kpił? Księżyc co tylko wyszedł zza chmury i najpiękniej jak potrafił oświetlił sylwetkę Dziada.

– Sprawę mam – powiedział niewyraźnie Gustaw. Splunął zbierającą się mu w ustach śliną.

Pamiętał, że zawdzięczał mu życie. Pamiętał dobrze, ale na Boga, nie można całe życie być tylko wdzięcznym. Czy można? Nie miał pewności, jednak spotkanie z Dziadem utwierdziło go w przekonaniu, że nie należy być ciągle wdzięcznym i to całe swoje jedyne życie! A, kiedy zastanawiał się na nowo, to zapętlał się coraz bardziej, bo gdyby nie on, to tego jedynego życia już by nie miał.

– Pochwalony niech będzie – odezwał się Dziad. – Aleś się zlatał. Przed wilkami umykałeś? – zakpił.

– Bławatne umiera. Mówią, że potrafisz zaradzić naszej rozpaczy. – Otarł rękawem pot z czoła. Pozostawił na nim brudną smugę.

Mimo że starzec uratował mu życie, mimo że faktycznie bez powodu się nad tym napracował, to potem znajomość między nimi się nie kleiła. Gustaw wiedział, że ma być wdzięczny, ale Dziad jego wdzięczności nie oczekiwał. Gustaw starego unikał, bo przyjaźnić się nie chciał, choć wiadomo było, że nie wypada starego pozostawić w potrzebie. Dlatego wyglądał tej potrzeby jak Łaski Boskiej, a tymczasem to znowu on – Gustaw – od niego potrzebował pomocy.

– Gdzie cię chowali, że nie wychowali?

Dziad ominął go spojrzeniem. Spoglądał na coś za nim.

Gdy Gustaw się obejrzał, zrozumiał, że patrzył on na wielki półsuchy staw, który stawał się jeziorem, kiedy dolało wystarczająco dużo deszczu. Teraz przypominał błotniste bajorko. Cuchnęło mułem i zgniłymi liśćmi. Mgła wyłaniała się spośród zarośli, trzciny i nieruchomego błota.

–Tam, gdzie sitowie, zbutwiałe korzenie wierzb, widzisz te sterczące, nagie gałęzie, jak obrane z mięsa kolana nieboszczyków? – Wskazał na sadzawkę. – Gdzie kocą się roje niebieskogłowych much. Gdzie żaby składają jaja. A potem wyprostowane niby łodygi trzciny pilnują swojej kry otulonej w obślizgłą plwocinę. Tam właśnie stała karczma. Widzisz to?

– Do diabła z karczmą! – wrzasnął Gustaw. – Śmierć widzę, pożogę mam w oczach. – O mało się nie udławił własną wściekłością. – Po pomoc przychodzę!

Dziad łypnął na niego. Oczy mu błysnęły. Uśmiechnął się, ale uśmiechem złym. Gdyby Gustaw miał wypoczęty umysł, zauważyłby to. Ale nie miał.

– Tam… – Dziad wskazał kijem, który trzymał w prawicy. – Stała karczma. Dokładnie przy hrabiowskim trakcie stała. Prowadził ją wesoły Żyd Kiwa Bobik.

– E! – Gustaw splunął. – On nad Wisłą gospodarzył.

– A to przecie od Wisły niedaleko. – Puścił do niego oko. – Skąd ty wiesz, ile karczm pod jego pieczą?

– Człowieku – wysyczał zirytowany Gustaw – jestem bliski obłędu, więc mnie nie zwódź. – Przyskoczył do niego z zaciśniętymi pięściami, nie bacząc na to, że kiedyś ten starzec uratował mu życie. Nie przeszkadzało mu również, że lewą stopą, która straciła buta, chlapnął prosto w błoto.

Dziad błyskawicznie, z szybkością sokoła porywającego zająca, pochwycił go za nadgarstek, ścisnął go twardymi palcami.

– Zdaje mi się… – rzekł.

Chłopak jęknął. Kolana się pod nim ugięły.

– …że potrzebujesz odpoczynku – dokończył starzec.

Uściskiem zmusił Gustawa do klapnięcia na brzegu sadzawki, po czym sam usadowił się obok niego.

– Zbudowana była z modrzewia, cała – mówił pogodnie, jakby siedział pod lipą przy maślance – zupełnie jak kościół, z grubych pni, nieciętych. Powiadali, że powstała z dnia na dzień. Że jednego ranka jej nie było, drugiego już stała. Piękna. Wielka. Posażna jak panna na wydaniu. Z wiecznie otwartymi drzwiami przypominającymi rozpostarte ramiona, witała gości. Zapraszała tak serdecznie, że mało kto umiał oprzeć się jej zalotom. Podobno człowiek o czystym sercu nie potrafił przekroczyć jej progu.

– Pięknie gadacie, ale ja przychodzę ze sprawą – powiedział Gustaw, rozcierając nadgarstek.

Starzec wyciągnął przed siebie nogi, tak że czubki drewniaków skierowały się wycelowały w środek stawu. Szary kaptur zsunął mu się na kark. Twarz zorana bruzdami odznaczała się nieprzyjemnie od gładkiej, łysej głowy. Nigdy mu nie podziękował. Nigdy. Sam nie wiedział czemu, ale stary go drażnił i działał na niego odpychająco. Przychodził do wioski, ale z Gustawem nie gadał. Rozmawiał z wieloma, ale z nim nie chciał. Łatwiej Gustawowi było z Józusiem. Chłopiec nieraz przysiadał się do niego, kiedy ten łowił ryby. Mówił niewyraźnie i tylko wtedy, kiedy dobrze się czuł w czyimś towarzystwie, ale do Gustawa przylgnął. Może dlatego, że obaj lubili milczenie i do porozumiewania się nie potrzebowali słów.

– Syn grabarza, ten był wyjątkowy – ciągnął Dziad. Nie patrzył na chłopaka, ale szyderczy uśmieszek ciągle był widoczny. – Bo jak nikt rozumiał wiatr. – Spojrzał mu w oczy. – Wiesz, że przyjaźniłem się z twoim dziadkiem?

– To nijak się ma do mojego poselstwa – mruknął Gustaw.

Miał dreszcze. Spodnie przemokły mu na tyłku, cały ścierpł, stopy (zwłaszcza lewą) przemroził. Nie mogę wrócić z niczym – myślał. – Oni tam czekają. Już widział w wyobraźni ich smutne spojrzenia. Widział, jak stoją na środku błotnistej drogi i czekają. Machają do niego. Jego Riczka (choć ciągle się wahał co do niej) o czarnych oczach i wiśniowych ustach, szynkarz Bahan, który z niego pokpiwał, karzeł pijaczek, co twierdził, że Gustaw zmarnuje czas i wróci co najwyżej z inną zarazą, i komisarz. Zajrzał do wsi tylko na chwilę, jak co roku, i akurat się na pożegnanie napatoczył. Nawet nie wypytywał Gustawa, nie obchodzili go już dezerterzy, tylko uścisnął mu dłoń tak przykro, bo serdecznie, klepnął w ramię i rzucił klątwę: „liczymy na ciebie”. Jak może tak powiedzieć człowiek człowiekowi?! To jakby przekląć tego drugiego. Nie wrócę! Postanowił. Nie z pustymi rękami.

– Z moim dziadkiem? – Udał zainteresowanie.

– Syn grabarza. – Dziad łypnął i uśmiechnął się. – Gdy wiatr powiał, potrafił powiedzieć, co też on przyniesie. Mówili, że rozumie mowę wiatru. Pewnego gorącego, ale wietrznego dnia wychrypiał, że złe się rozsiadło wokół wioski, że już nas otoczyło. Nazajutrz ta karczma powstała. Tędy, gdzie siedzimy, biegł trakt hrabiowski – zerknął na młodego – droga szeroka i piaszczysta, jakby dla samej karczmy. Przychodziło do niej wielu, choć w szczerym polu stała, plecami do lasu. Ale las nie taki jak dzisiaj. Czarny, gęsty i zły. Zamieszkany przez stworzenia przeróżne, licha wszelkie, co rozpruć człowieka na pół potrafiły.

Mgła zgęstniała, była tak gęsta, że koszula od wilgoci przylepiła się Gustawowi do karku i ramion. Pokręcił głową.

– Licha? – Wyraźnie był zniecierpliwiony. – Dziadzie, co wy do mnie mówicie? I po co?

– A jakże! Najprawdziwszą prawdę gadam. Młodzi dzisiaj ani śmierci, ani czarta się nie boją. Wtedy chociaż się bali.

– Ale do karczmy chodzili – powiedział Gustaw, żeby tylko coś powiedzieć. Zastanawiał się, jak zmusić Dziada, żeby go wysłuchał.

Spojrzał w wyobrażone oczy czekających na niego. Oczy pełne nadziei. Aż mu zaschło w gardle.

Czasem lepiej stworzyć historię, niż coś powiedzieć wprost. Dziad dobrze wiedział, jak łatwo łamie się serce, wiedział, jak długo się potem cierpi. Dlatego postanowił Gustawowi opowiedzieć o jego wuju, o Aleksandrze Jedliczyńskim. Czego oczekiwał? Pragnął, aby Gustaw spojrzał na hrabiego z szerszej perspektywy, jak na człowieka, który miał pecha w życiu, a nie jak na mordercę. Opowieść tę Dziad usłyszał od księdza Ambrożego, a Ambroży od nikogo innego, jak od Kiwy Bobika. Zaś opowieść przekazywana z ust do ust nie dość, że nabiera ciężaru, to i przykleja się do niej wiele fantastycznych warstewek. A rzecz miała się tak…

***

Księżyc świecił jasno. Wielki jak koło młyńskie we dworze, co mąkę miele raz w miesiącu. Przerażał chłopów, przerażał i hrabiego, ale z innych powodów. W mniemaniu wieśniaków taki wielki księżyc był siedzibą zbrodniczego chłopa, co w Boże Narodzenie czyścił stajnię. Przebił się na widłach i tam, na tym księżycu niczym drugi Prometeusz rozpoczął niekończącą się pokutę. Choć gwiazdy w świecie uważano za towarzyszki księżyca, chłopi traktowali je jak towarzyszki życia własnego. Każdy miał swoją. Gdy któryś umierał to i gwiazda jego spadała z nieba.

Hrabia znał tę opowieść, śmiał się z niej wielokrotnie, choć sam również drżał przed pełnią. Drżał, bo pamiętał. A gwiazdy go nie obchodziły. Nie sądził, żeby miał swoją. Wątpił nawet w Anioła Stróża. Każdy dostał swojego podobno, ale dla niego zabrakło: albo żaden nie odważył się podjąć takiego zadania, albo –co było również możliwe – gdy się zaczęły kłopoty, to zdezerterował i cześć pieśni!

Z ulgą powitał światła karczmy zalewające gościniec. Szybko zsiadł z konia, przywiązał go do słupa i wbiegł do środka.

– Nalej mi, Żydzie – zawołał od progu – w największy kielich!

– Powitacz, powitacz! – Kiwa Bobik szybko przetarł blat. – Wielmożny pan markotni. Ja dwa godziny tutaj czekam, bo ja wiedział, że wielmożny pan markotni dzisiaj sztraśnie – powiedział i zmrużył oko z blizną. – Mam taką fajn gorzałkę, co aż oko bieleje. Napiją sze pan?

– Nalej! Tylko dużo. Noc dzisiaj dzika. – Roztarł dłońmi ramiona i niespokojnie rozejrzał się na boki.

– Czy to nie roćnica? – zapytał cieniutkim głosem. Po czym wyrwał korek z butelki. Zapachniało jałowcem. Sprawnie nalał do kieliszka po sam brzeg. Ostrożnie przesunął w stronę gościa.

– Rocznica, rocznica. – Hrabia wypił szybko, wódka pociekła mu po brodzie. Nie otarł. – Jeszcze! – Zabębnił palcami o blat.

Wspomnienia są, jak szarlatańskie zaklęcia. Rozdzierają serce, wyżerają duszę. Miał szesnaście lat, kiedy jego złotowłosa matka, hrabina Cecylia Jedliczyńska, podarowała mu dubeltówkę. Sprowadziła z Wiednia specjalnie na jego imieniny. Wszystko było dla niej żartem, powodem do śmiechu i zabawy. Nie widział jej nigdy zatroskanej, smutnej czy zdenerwowanej. Wydawało się, że oddychała pełną piersią i zachłannie połykała każdy dzień. Świetnie strzelała, doskonale jeździła konno. Wspaniale się razem bawili.

– Powiadają, że pańszka babke, wielmożna pani Wolańszka, matkie wielożnego pana przepowiedziała taki koniec. – Bobik spojrzał chytrze przez bar. Napełnił kielich, jednak nim go przesunął w stronę gościa, syknął: – Czy to straśne, hrabio?

– Nic nie wiem. – Popatrzył łakomie na szkło.

– We złoszczy miała jej kśiknąć: „ażebysz zginęła z ręki własnego żeczka”. Straśne to? – Zakorkował butelkę.

– Nie odstawiaj. – Wychylił kieliszek, nie otarł ust, dłonią wskazał, żeby nalał ponownie. – Straszne. – Czknął, odbiło mu się. – Straszne, że jej życzenie się spełniło. Nie powinny się spełniać złośliwości starych – zgrzytnął zębami, wypił – starych jędz. – Beknął. – Jakaś zjawa za mną lazła od samego dworu. – Popatrzył Żydowi w oczy.

– Najpewniej to Jósuś – Kiwa błyskawicznie napełnił kolejny kieliszek.

Zdało się hrabiemu, że temat się szynkarzowi nie spodobał.

– Kto? – Wychylił do dna. Już się rozluźnił.

– Szyn grabaźia, niedojda. Ny, ny. – Zamarł z butelką nad kieliszkiem.

– Dość, na razie dość. – Jedliczyński usiadł wygodnie, oczy mu rozbłysły, rumieńce rozpaliły policzki. – Ten smarkacz od Dziada? On mówi?

– Bełkocie. – Niechętnie odstawił butelkę.

– Co chce?

– Musi o Mańke mu sze rozchodzi.

Pośpiesznie starł blat, musnął dłonie hrabiego burą szmatą. Ten odsunął się zirytowany.

– Która to?

– Ta, cosz z nią wćoraj, panie, tańcował.

Skaranie z tym Józusiem – pomyślał Bobik. Samowolny jak bąk puszczony po podłodze. Robi, co chce i jak mu się chce. Tak po prawdzie to się go trochę obawiał, bo był straszny, ale z drugiej strony, przecież człowiek. Tyle że ułomny. Ale ułomny to prawie jak wariat, a wariata nie pojmiesz, nie przewidzisz. Już prędzej z własnym sumieniem się dogadasz niż z takim odmieńcem. Tym bardziej że dogadać się nie było jak. Nie było jak, na pewno nie było. To wiedział. Nie próbował, ale wiedział.

Drzwi coraz częściej trzaskały. Zaczęli schodzić się chłopi. Szynkarz uwijał się sprawnie, jednak nie spuszczał oka z hrabiego. Czuł w kościach, że noc ta była zła i dzika, jak wspomniał sam hrabia, i mogła przynieść coś niedobrego. Słabi ludzie nie powinni dopuszczać się czynów strasznych. Potem te czyny nimi władają. Ale dzięki takim czynom – albo inaczej – ofiarom takich czynów, on, Bobik, żyje. Tylko żeby kłopotów większych nie było.

Hrabia kiwnął na Żyda, ten przechylił się przez bar.

– Co ten niedojda chcieć może?

Spostrzegł Kiwa, że wódka już swoje zrobiła. Gość już go nie słuchał, pytał, ale na odpowiedź nie czekał. Coraz częściej na boki spoglądał, dziewczyn wypatrywał.

– Widzi mnie sie, co ta Mańka jemu do śierca przypadła – powiedział cicho.

– Która to Mańka? – zapytał, ale nie czekając na odpowiedź, odwrócił się.

Oparł się plecami o bar i z rozbawieniem spojrzał na chłopów zbitych w kącie przy stole niedaleko wyjścia. Ich flaszka już świeciła dnem, a głośne rozmowy i dawanie racji jeden drugiemu mówiły, że to dopiero początek zabawy.

– Ta, coś z niom waśmoszcz wćoraj sze bawił – wyszeptał Bobik.

– Jak wygląda? – Odwrócił się do niego przodem.

Lichy płomień lampy naftowej, zawieszonej u drewnianej belki, słabo oświetlał szynk. Reszta izby ginęła w cieniu. Jednak czuć było, że pomieszczenie pulsuje gorącem oddechów i szeptanych rozmów. A nawet rozmów głośnych. Ciemna, ale żywa.

– Piękna panna, ale tutaj szame piękne – odpowiedział, unikając spojrzenia hrabiego. 

Co tylko skończył mówić, a weszły do karczmy dziewczęta. Zarumienione z emocji i wiatru. Jednak Marianny wśród nich nie było.

Zaczęła się zabawa. Kiwa na skrzypkach przygrywał. Hrabia za szerokie dłonie panny chwytał. Te, chociaż speszone, z ochotą dłonie hrabiemu podawały. Chłopi, już podchmieleni, na razie z boku się trzymali, hrabiemu ustępując miejsca, ale niedługo potem razem się bawili. Do samego rana.

Gdy koło czwartej mrok wolno zrzedł, a ptaki zaczęły śpiewać, hrabia wytoczył się z karczmy. Wytoczył się w wilgotny brzask poranka. Jeszcze pijany, ale na tyle już rześki, że na koniu potrafił się utrzymać. Byłby odjechał szybko, gdyby nie postać w kapturze. Wyłoniła się nagle, jakby mrok z niej opadł.

– Jeśli hrabia Aleksander rozpusty nie zaprzestanie – rzekło widmo – karczmę diabły do piekła zabiorą!

– Kim jesteś? – wybełkotał.

– Wypełniam los – Głos miało gardłowy, zachrypnięty. Mówiło niewyraźnie, wadliwie.

– Kto jesteś?! – Hrabia zeskoczył z konia i rzucił się na chuchro.

Żyd wybiegł w ostatniej chwili, bo byłby hrabia chuchro poszatkował na sztachetach płotu, które otaczały karczmę.

– Zloty panie! Tosz to niedojda! Bez Boga zaniechaj! – Kiwa przytrzymał hrabiego, potrząsnął nim. Chciał, aby się opamiętał.

– On mówi!

– Nie może bycz, przecie niedojda mowy nie zna!

– On nie niedojda! Konia mi zaopatrywał, kiedym do wioski przybył!

– Ale niedojda, głupi jak pień. – Kiwa oswobodził chłopaka i ściągnął mu kaptur z głowy. – Nawet wzrok ma nierówny.

Szkarłatna peleryna okrywała nędzne, kościste ciało Józusia.

– Mówił! Słyszałem. Groził!

– Mara w głowie sze zalęgła. Ona licho szwawolne.

– Jak śmiesz!

Hrabia zatoczył się niczym bryła lodu uderzona czubkiem buta. Przytrzymał się płotu. Z obrzydzeniem spojrzał na Józusia, który stał jak skamieniały. Wzrok utkwił w ziemi i w niczym nie przypominał tego, który jeszcze przed chwilą grzmiał na niego niczym sam Archanioł Michał.

– Komuś ukradł tę pelerynę?! – Popchnął chłopca.

– Co szmie? Ja nic nie szmie. Że ja gadał, jakie gadał? Ja nic nie gadał. Na co takie gadanie jest? Ja myszle tylko, co ta noc srogo zmeńciła wielmoźnego pana. Na nic myszlenie takie, samo nieścieńście, spacz trzeba, spacz! – Kiwa otrzepał hrabiemu surdut, wyprostował niewidzialne zagniecenia na plecach i błyskawicznie własną kapotą przetarł mu buty.

– Zaiste noc czarownic – powiedział do siebie hrabia. Wskoczył na konia i odjechał.

Szeroki trakt wyłonił się z mroku. Resztki nocy opadły. Ptaki rozkrzyczały się w niebogłosy. Szpaler z dębów towarzyszył hrabiemu aż do samego dworu. Hrabia już wytrzeźwiał i żałował, że nie może spędzić dnia w karczmie, ale musiał wrócić. Musiał wrócić do pustych pokoi i do wspomnienia, które lazło za nim niczym długi, zimowy cień. Kołatało mu w głowie. W pamięci kolejny raz oddał strzał. Tylko jeden. Błyskawicznie przyłożył karabin do ramienia i bez zastanowienia nacisnął spust. Ileż można zmienić takim strzałem. Strzelił do białej zjawy. Pocisk rozpruł jej biel, a ta wybuchła czerwienią jak gorący wulkan lawą. Serce kolejny raz ścierpło mu z rozpaczy.

– Synu – jęknęła zjawa – zabiłeś matkę swoją. – Runęła na podłogę.

Nie odzyskała przytomności. Zmarła godzinę później. Skąd miał wiedzieć, że matka, chcąc mu zrobić psikusa, przebierze się za ducha. Skąd ona miała wiedzieć, że jej syn tak bardzo się przerazi, że zacznie strzelać. I to strzelać celnie.

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

Rozdział pierwszy – część pierwsza

Rozdział pierwszy – część druga

Rozdział drugi – część pierwsza

Rozdział drugi – część druga

Rozdział drugi – część trzecia

Rozdział trzeci – część pierwsza

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *