Na surowym korzeniu (powieść w odcinkach)
– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.
– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!
.
.
Rozdział trzeci – część trzecia
***
– Hrabia Józusia nie posłuchał – powiedział Dziad.
– A co tam Józuś mógł? – Gustaw trząsł się z zimna. Ciągle miał nadzieję, że stary wyciągnie zza pazuchy flakonik z cudownym niebiesko-złotym lekarstwem w płynie i wręczy mu je w nagrodę za wysłuchanie opowieści. Taka sobie bajka.
– Gdyby ta Marianna nie skoczyła do studni, to może by i nic się nie wydarzyło, ale skoczyła. Rozpacz Józusia była wielka. Tak we wsi jeszcze nikt nie rozpaczał. Podarł na sobie koszulę, palce chciał sobie odrąbać. Gdyby go grabarz nie powstrzymał, zabiłby się. Ludzie po raz pierwszy przestraszyli się go, kiedy ściągnął kaptur. Rzadko to robił, ponoć promienie słońca sprawiały mu ból. Wtedy, gdy go ściągnął, zobaczyli jego wzrok. Wzrok ten był niemy. Jakby mu kto dwa kamienie zakopał w twarzy. Dziki, mówili jedni. Ptasi, twierdzili drudzy. Nieludzki, mówię ja. – Umilkł. Przymknął oczy. Potarł czoło, jakby go rozbolała głowa.
Wydał się Gustawowi postrzały o wiele lat.
– A skoczyła?
– Co?
– Marianna, skąd wiecie, że skoczyła? – Gustawowi zaschło w ustach.
Dziad jednak pytanie puścił mimo uszu.
– Gdy nadeszła noc – odezwał się po chwili zdławionym głosem – a było to wtedy, kiedy grzebaliśmy Mariannę…
Gustaw drgnął. Aż go zemdliło na samo wspomnienie dusznego od kadzideł i swądu świec kościoła. Przypomniał sobie milczenie wieśniaków i blade niczym skute lodem ich twarze. Pamiętał Riczkę z zapadniętymi policzkami, która stała przy samych drzwiach i jako jedyna nie przyjęła komunii. Na nowo zakuło go w sercu. Ciągle nie był przekonany o jej niewinności.
– Przyczaił się nieopodal karczmy – kontynuował Dziad – poczekał, aż hrabia wejdzie do środka i wtedy wycharczał swoją rozpacz. Zawołał. Nie czysto i śpiewnie, a z bulgotem w gardle. Zawył z całą swoją ułomnością i szaleństwem, jakim strata zaraziła mu duszę. Ludzie mówili, że wówczas przeklął i karczmę, i hrabiego, i wszystkich, którzy tam chodzili.
– I co? – Zapytał bez ciekawości Gustaw.
– Przeklął ich i w jednej chwili karczma zapadła się pod ziemię. A na jej miejscu pojawił się ten staw. Woda w nim jest lodowata. Tego roku prawie wysechł, zamienił się w kałużę, jakby wypuścił demona. Prawie wysechł i choć rzeka nabrała wody, to zdaje się, że to miejsce ominęła. Są wieczory i noce, gdy na tafli stawu migoczą światła i słychać muzykę. O, jak teraz!
Gustaw spostrzegł na błotnistej wodzie zarys budynku z oknami pełnymi blasku. Usłyszał też gwar i śmiechy dochodzące z bajora.
– O Matko Boska! – Przeżegnał się drżącą ręką. – Ciągle się bawią?
– Kto to pozna – Dziad wzruszył ramionami – kto pozna, jak płacze cudze cierpienie. Wiadomo tylko, że ten dom nie z naszego świata. Stój! – krzyknął, przytrzymując Gustawa za rękaw. – Nie idź tam, to ułuda. Choćby cię kusiło, nie wchodź do niego, nie wrócisz!
Jednak mężczyzna go nie posłuchał. Podrygiwał w rytm muzyki dochodzącej ze stawu i nie zastanawiał się nawet nad tym, czy to sen czy jawa. Ulatywał z uścisku Dziada, jakby przeistaczał się w powietrze.
– Po coś przyszedł?! – krzyknął Dziad.
Gustaw przystanął. Zastanowił się.
– Po lekarstwo? – odpowiedział niepewnie. Spojrzał ze zdumieniem na swoje nogi po kostki w mule. – Co się dzieje? – Zagubiony popatrzył na Dziada. Ten tylko machnął ręką i pociągnął chłopaka na brzeg.
– Zaraza wykoci się i minie, ale ty nie myśl o zabawie! Zwłaszcza takiej zabawie. Zabawa z duchami to śmierć. Tak ci do niej pilno? – Wyraźnie się zirytował.
– Mówią – wzdrygnął się Gustaw – że tylko ty znasz dla nas ratunek, bo wiesz więcej, boś widział więcej. Że żyjesz między światami, rozmawiasz z aniołami i zmarłymi. Giniemy!
– W każdym gadaniu jest trochę prawdy. – Pogładził się po łysinie. – Potrzebny wam czas, ale go nie macie. Ja mam go aż nadto, ale nie mam mocy, aby się nim podzielić. Mogę ci dać radę… Cicho! – Przytknął palec do ust, nakazując Gustawowi milczenie. Pociągnął go na ziemię i utonęli w suchej trawie.
Zrobili to w ostatnim momencie, bo koło stawu pojawiła się postać w kapturze. Szczupłą sylwetkę spowijała długa peleryna, światła karczmy ze snu, oblewały ją złoto-czerwonym blaskiem.
– Zatkaj uszy – wyszeptał Dziad.
Gustaw poczuł zimny ucisk w żołądku, a myślał, że będąc na wojnie przeżył już wszystko. Zmroziło go, mimo że i tak dygotał z zimna. Zmroziło go jeszcze bardziej, kiedy Dziad szarpnął go za poły koszuli, a potem podniósł do góry. Dookoła panowały ciemności i nie było już śladu po widmach. Usłyszał tylko trzepotanie skrzydeł, a nawet poczuł smagnięcie na policzku, jakby niewidzialny ptak dotknął go swoim skrzydłem. Jednak, chociaż wytężył wzrok, nikogo poza starcem nie dostrzegł.
– Na rany Chrystusa, co to było?
– Co roku na nowo Józuś przeklina hrabiego – powiedział Dziad z wahaniem – tym samym co roku przeklinając siebie. Nienawiść jest bliźniaczką rozpaczy, zapamiętaj to. Mój chłopak jest już tylko marą.
Zapadło milczenie. Gustaw poczuł się bardzo znużony. Nie zrozumiał słów Dziada.
– Nie wiem, co powiedzieć – szepnął.
– Ważne, by wyczuć sytuację, rozumiesz? By zorientować się, czego najbardziej potrzebujesz akurat w tej chwili. – Przytrzymał dłońmi jego twarz. – Hrabią z opowieści jest twój wuj, Aleksander.
– E! – Gustaw machnął ręką, łapiąc rezon. – Nic mu nie jest. Żyje, wygląda jak pączek.
– Jesteś pewien?
– Tak! – Przełknął ślinę. – Ta-ak – powtórzył. – Ale zatruł życie całej rodzinie. – Posmutniał.
– Czego potrzebujesz? –Dziad się zniecierpliwił.
– Lekarstwa!
– Powiem ci, że nie masz racji. Weź!
Włożył Gustawowi do kieszeni jakiś zwitek, czym go zirytował. Gustaw odskoczył, jakby go oparzył.
– Oszust! – wrzasnął w stronę, gdzie zniknął Dziad.
Gałęzie wierzby kołysały się w miejscu, w którym starzec, przechodząc, potrącił je.
Gustaw mógłby słuchać legend o wszystkim, ale nie o swojej rodzinie. Nie o śmierci babci. Zabolało go to, że ktoś inny znał tak dokładnie tę historię. Ktoś obcy, ktoś stamtąd. Ktoś znał, a on nie. Jemu powiedziano tylko, że wuj zastrzelił swoją matkę. Zastrzelił niechcący. „To był wypadek, synu” – mówili ze ściągniętymi rysami jego dziadek i ojciec. Wypadek, którego Jedliczyńskiemu nie wybaczył nikt z rodziny.
Poniedziałek, 16 listopada, godzina 7.00
Słońce wygrało z chmurami i zaczęło się przedzierać do świata, co nie oznaczało, że na świecie dobrze się działo. We wsi Bławatne poniedziałkowy ranek rozpoczął się podobnie do poprzednich dni. Krowy muczały, kozy beczały w oborach, gęsi wrzeszczały, domagając się pokrojonych ususzonych pokrzyw, a psy szczekały na własne łańcuchy. Gwar i chaos, tak drogi każdemu, kto posiadał choć maleńkie poletko, które potrafiło wyżywić rodzinę. Szron bielił się na ziemi. Sinoszara mgła zawisła nad chałupami, kupy gnoju parowały przy oborach. Koguty piały już któryś raz z kolei.
Tego poranka to Dziad jako pierwszy zauważył Riczkę. Schował się za szerokim pniem bezlistnej lipy i obserwował dziewczynę. Piękna, prawdziwa krasawica, choć nie stąd. Nie od nich, ale i tak już mówili na nią „nasza”. Obserwował, jak przedzierała się przez rój much. Mimo chłodu były ich setki; bzyczały natrętnie, oblepiały dziurki w nosie, wpadały do ust. Riczka musiała wracać z leśnej ścieżki, na której od dwóch dni kogoś wypatrywała. Domyślił się, że czekała na Gustawa.
Dobry nastrój jak nagle przyszedł, tak błyskawicznie się ulotnił, gdy Dziad spojrzał na stodołę, w której leżeli umierający, gdy roziskrzony poranek wyglądał tak, jakby nic złego się nie działo, kiedy dostrzegł słońce ślizgające się promieniami po dachach, oświetlające przyprószone szronem kołki podpierające drzwi od wielu pustych chałup. Zrobiło się mu smutno. Smród śmierci i rozkładających się zwłok dusił całą wieś, chociaż powietrze było rześkie.
Młodzi, najjędrniejsi, umierali brzydko. Dusili się krwawymi wymiocinami. Konali na mokrej słomie wśród smrodu psującej się krwi. Umierali ci, których drzwi w chałupach miały narysowany przez widma w Wigilię roku tysiąc dziewięćset siedemnastego biały krzyż. Trupy leżały kupą na wozie. Szkapa stała ze zwieszoną głową.
Riczka przebiegła koło furmana i skinęła mu. Dziad spostrzegł jeszcze Bahana przed szynkiem i kilku chłopów zmierzających drogą wzdłuż rzeki. Poranek migotał słonecznymi promieniami, połyskiwał szronem, który giął gałązki wierzb zarastających jej brzegi. Początek tego dnia olśniewał coraz odważniejszym błękitem, ukazującym się w miarę, jak opadała mgła. Był to błękit wyuzdany, gorszący. Porażał niegodziwie jasnym słońcem, które wraz z niebem wisiało nad ziemią cuchnącą trupim jadem. Wisiało jak gdyby nigdy nic.
Dziad zmrużył oczy. Przyłożył kant dłoni do czoła i starał się rozpoznać ludzi, którzy migali pośród promieni. Kobiety okutane w lniane chusty wyganiały gęsi na pożółkłą trawę. Mruczały pod nosem: Kiedy ranne wstają zorze. Z pojedynczych kominów ulatywał dym. Tam zapewne nastawiono wodę na bury barszcz grzybowy. Część domów już nie żyła i próżno było wyglądać ich mieszkańców na podworcu, jednak głodną chudobę słyszał nawet diabeł w piekle. Jeszcze nie rozsądzili, kto się ma nią zająć.
Gospodynie niepomne wczorajszego zatargu z wójtem, ruszyły do obór i po susz z pokrzyw wiszący kępami pod dachami. Wypuściły kury, które pędem wybiegły na zewnątrz i od razu zabrały się za grzebanie pazurami w lekko zmarzniętej ziemi. Równocześnie dziobały raz koło razu tam, gdzie ziemia była wilgotna, dzięki czemu obfitowała w dżdżownice. Sprawnie je chwytały, jak i inne robactwo. Psy ujadały cienko. Szczekały z powodu ruchu i rozgardiaszu. Skomlały.
– Piękny kraj – wyszeptał Dziad, opierając się o pień. Czuł na plecach chropowatą korę.
Zapach mrozu przyjemnie łaskotał nozdrza, para ulatywała z ust i nosa. Było rześko i prawie odświętnie, jakby wszystkie kobiety we wsi wyszorowały podłogi, okna i wybieliły piece. Jakby nastała Wielkanoc.
Mimo tego Dziad poczuł żal. Nagle ogarnęła go tęsknota za życiem, które utracił i którego nie odbudował. Lubił sobie wyobrażać, że jeden z tych biednieńkich domów jest jego – o brzasku jego ślubna wyrzuca pierzyny na płot, kot miauczy, ocierając się o jego nogi, kogut pieje z całych sił, a Burek kręci się w kółko, chcąc złapać swój ogon. A potem ta sama kobieta (w tym marzeniu nie ma twarzy) robi znak krzyża na bochenku i kroi czerstwy, przypalony czarny chleb. Stawia przed nim miskę z barszczem, uśmiecha się. Nie marzył o złocie, luksusie ani o codziennym rosole z kury. Czasem, bo nie zawsze i nie często, ale czasem w takiej właśnie chwili jak ten poranek marzył o tym biednieńkim życiu podobnym do tego, jakie prowadzili wieśniacy. O tym kalendarzu stworzonym z natury, według którego żyli. Tęsknił do regularności, do unormowanego dnia, bo żył poza tym czasem, poza prawem, poza wszystkim, co utrzymywało człowieka w gnieździe. Jego gniazdo spłonęło, a zgliszcza zarosły łoboda i oset.
Riczka nieświadoma tego, że Dziad ją obserwuje, wracała do wioski, gdy spostrzegła mężczyzn idących drogą. Rzeka po ich prawej stronie parowała, słońce coraz odważniej błyskało, oświetlając ich krępe sylwetki. Szli wolno, ale pewnie. Mgła razem ze słońcem tańczyła wokół ich postaci, to ich obejmowała, to pierzchała na boki. Wyglądali jak wojownicy wychodzący z kurzu bitwy. Jak zwycięzcy zmierzający do kolejnej walki.
Dziewczyna przystanęła. Przeżegnała się. Z niepokojem obserwowała obcych. Przestraszona wzrokiem odszukała Bahana. Stał oparty o róg rozeschniętego szynku i gryzł badylek.
Mężczyźni podeszli już na tyle blisko, że można było rozpoznać ich rysy. Najbardziej rzucały się w oczy rude czupryny. Bahan nie ruszył się z miejsca. Grzał twarz w słońcu, niedbale opierał się o róg szynku, ciągle gryzł wiklinowy badylek i czekał. Z pozoru był opanowany i spokojny, jednak w głowie miał burzę z piorunami. Przypomniał sobie, że do skrytki pod schodami nie schował ostatniej butelki siwuchy. Dlatego straci ją najpewniej bezpowrotnie.
Baryły zatrzymali się na środku błotnistej drogi, po lewej mieli ścieżyny biegnące do chałup, a z prawej z łoskotem płynęła rzeka Miła, która wcale miłą nie była.
W tym samym czasie, choć w innym miejscu, małżeństwo Strojeniów wsiadło do niewielkiej łódki u podnóża Góry Czarnej. Słońce, rozsypując opiłki światła, zamigotało na zielonej tafli, a Strojeniowa westchnęła.
– Ti pewny, co my dobre robimy? – Niespokojnie zerknęła na niewielką chatę z dymiącym jeszcze kominem.
– Nie – mruknął i zajrzał do bębenka nagana – kiej trza, to trza – zamknął go z trzaskiem. Rzucił niedopałek do rzeki i chwycił za wiosła.
Ksiądz już zauważył Riczkę. Zakasał sutannę i podbiegł do niej drobnymi kroczkami. Twarz miał szarą, oczy podkrążone.
– Nie wrócił? – wydyszał. Chodziło mu o Gustawa. Natarczywie zajrzał w jej czarne oczy.
Rozpłakała się.
– Chrobocek[1] ma lepi – załkała.
– Dziecko – pogładził ją po ramieniu – nie skreślaj go, przecież on to dla naszego dobra, wróci i ślub będzie – urwał, bo Gabryś wyszedł naprzeciw Baryłom.
Twarz miał czerwoną i zapuchnięte małe oczka. Zakasane do łokci rękawy i dłonie zaciśnięte w potężne pięści. Gabryś był chłopem wielkim. Mierzył prawie dwa metry wysokości, szerokości nikt nie znał, ale jednym okiem tylko, kiedy drugie się przymknęło, postaci jego objąć było niepodobnym. Szedł wolno, posapywał z emocji, zły trochę na siebie, że robotę zostawił, ale nie umówili się na konkretną porę, a zastąpić go nie miał kto. Kiedy Baryły ujrzał przez okno, od razu wyszedł. Jednak wyrzut sumienia miał, bo gdzie to tak, trumnę w połowie zrobioną porzucić. Pod pachą niósł skórzaną teczkę.
Kiedy Gabryś oparł lewą potężną dłoń na równie potężnym biodrze, rozstawił szeroko nogi i zadziornie spojrzał na trojaczki, karzeł Jacek przetarł oczy. Poprzedniego wieczoru wcisnął się w kąt przy bocznej ścianie szynku i tam przespał noc. Słysząc rejwach, ostrożnie wysunął głowę zza beczki. Zrobił to akurat w momencie, gdy Baryły zatrzymali się naprzeciwko Gabrysia. Włosy uniosły mu beret na głowie. Zerwał się z ziemi i pognał do Fredka.
W Bławatnym komisarz Fredek gościł od wczoraj, czyli od niedzieli. Na kwaterę dostawał zawsze ten sam budynek. Piętrowy. Na czas wizyty Gustaw musiał czmychnąć gdzie indziej i najlepiej tam, gdzie pieprz rośnie. Fredek na dole miał biuro, na górze nocleg i tak już od lat. Każdego ranka swojej bytności tutaj siedział przy krzywym stole w izbie na parterze. Siedział, pił kawę i czekał. Każdego ranka, ale nie dzisiaj. Dzisiaj, mimo że dochodziła siódma, słońce świeciło zbyt radośnie, jak na listopad, szron bielił się przyjemnie na ziemi i krzaczkach, to drzwi były zaryglowane.
– Ktoś wrzeszczy pod drzwiami – szepnął Fredek, przytulając rozgrzane ciało uroczej Filomeny. Z satysfakcją słuchał jej przyśpieszonego bicia serca i cichego pojękiwania. Oddychali co tylko zakończonym aktem, a drzwi na dole trzeszczały od uderzeń. – Muszę wstać. – Pocałował mięsiste i chłodne usta dziewczyny, po czym zbladł.
– Co ci jest? – Filomena się przestraszyła.
Oczy miała wspaniale niebieskie, teraz nabrzmiały jej pod powiekami, dzięki czemu podwoiły swoją wielkość. Ależ była piękna z tym wytrzeszczem… Zagapił się na nią, ale zaraz pozieleniał.
– Rety – sapnął – będę rzygał.
Usłyszeli trzask, jakby ktoś wyrwał drzwi z futryny. Fifi wyskoczyła z łóżka. Błyskawicznie naciągnęła ciemne pończochy, wsunęła wąską spódniczkę i zarzuciła bluzkę. Kiedy zapinała sznurek guziczków, jej palce migotały niczym brylanciki w słońcu.
– Co się boisz? – Pochwycił ją za nadgarstki i chciał przyciągnąć do siebie. – To wszystkich czeka. Tak mówiłaś wczoraj.
Popatrzyli sobie w oczy. Fredek, brunet o surowym spojrzeniu, przypadł jej do gustu, bo ona bardzo potrzebowała kogoś, kto potrafiłby się na nią srożyć. Co z tego?! Skoro on już jedną nogą w grobie.
– Nie na poważnie – syknęła i wyrwała się.
Wybiegła zbyt szybko, bo na schodach o mało nie stratowała karła, i gdyby nie refleks odziedziczony po tatusiu gangsterze, runęłaby w dół na szczupaka, bo karzeł – także obdarzony refleksem, ale nie po tym samym tatusiu – zrobił błyskawiczny unik. Uczepiona poręczy zbielałymi palcami – z urazą spojrzała na karła, który odwzajemnił jej spojrzenie, tyle że pełne nagany.
Kiedy wszedł do sypialni komisarza, ciężko dyszał.
– Pan się ubiera – powiedział. Pozbierał z podłogi ciuchy i ostrożnie, by nie spadły, ulokował je w nogach łóżka. – Szykuje się awantura.
– Złapałem to frantostwo – szepnął Fredek.
– Uszy jeszcze panu nie sinieją – powiedział, unikając jego wzroku. – Trzeba iść, bo łby sobie urwą. – Poczuł, że sztywnieją mu policzki. Zawsze tak robiły, kiedy się bał. Nie kołatało mu serce, nie zasychało w gardle, tylko cierpły mu policzki. I nie przeszkadzało im nawet to, że były nieogolone. Cierpły i już. A kiedy cierpły, to trudno mu było mówić.
– Kto? Jeśli nie Strojeń, to nie ma strachu – wydyszał komisarz, nie wychodząc spod koca.
– Nie Strojeń, ale Baryły. Strojeń podobno broń na kołku zawiesił.
– Akurat!
Fredek jakimś cudem znalazł w koszuli otwór, który prowadził do rękawa. Jednak, mimo że ze wszech miar się starał w niego trafić, to nie trafił. Niestety, jego prawa dłoń… Psia krew! Nie chciała go słuchać. Po kilku nieudanych próbach rzucił koszulę na podłogę.
– Pomóż mi. – Wskazał na mundur. Zakaszlał. Na dłoni zobaczył krwawą pianę.
– To nic – powiedział karzeł. Naciągnął mu rękaw na ramię. – Nie każdy umiera. – Szybko odwrócił się plecami. Żal chłopa i już.
***
Riczka przestała chlipać i spojrzała na drogę. Trzech rudzielców gapiło się na postawnego Gabrysia. Gabryś gapił się na nich. Wrony siedziały nieruchomo na gałęziach kasztana. Tylko ich czarne, szkliste oczy zdradzały, że żyją. Też się gapiły. Coś wtedy w dziewczynie zawrzało, coś zatrzepotało, jakby chciało się wyrwać spomiędzy żeber.
– Głupcy! – wrzasnęła.
Ksiądz chwycił ją za łokieć, ale się wyrwała. Nie zważając na głębokie koleiny wypełnione ściętymi kałużami wbiegła pomiędzy mężczyzn. Poślizgnęła się, ale szybko złapała równowagę. Zadarła głowę, żeby widzieć ich oczy.
– Umieramy, a wy się bić chcecie?! – Opluła sobie dolną wargę. Szybko starła, ale i tak zauważyli.
Bracia równocześnie zamrugali, a Riczka pomyślała, że się zastanawiają. Stała tyłem do miejsca, gdzie było główne poidło bydła i gdzie pojawiła się Filomena, która ze złością kopnęła w żłób.
Grzyśnik szturchnął Kostasia. Kostaś rozdziawił gębę i zagapił się na hrabiankę.
– Licho – powiedział Kostaś.
– Licho – zawtórował mu Grzyśnik – tera je tutej? Myślołek, co ostało hen, hen.
– Musi przylazło s nami – jęknął Kostaś.
– Piekne je, ale piekne – powiedział Grzyśnik, któremu oczy się zaświeciły – ale przeciek rozumie, że diabelskiej natury.
– Dej no te fuzje. – Kostaś chciał mu wyrwać broń z ręki.
– Chłopy! – wmieszał się ksiądz. – Rozum wam odjęło? Toż to córka hrabiego Jedliczyńskiego we własnej osobie.
Znowu zamrugali. Spojrzeli na Jacentego, który postukał się palcem w czoło.
– Przywiózł ją jakoś tak z początkiem wojny. Na przechowanie, tak raczył się wyrazić – dodał Ambroży.
– Aaaa! – Obruszył się Kostaś. – Kiej my widzieli w chałupie u leśnego takie samo licho. Rycało ze złości jak dyjabeł. Kopło we wrota. Takie złe. Takiemu psepuścić to gzech. – Spróbował odebrać broń Grzyśnikowi.
– Wtedy przepuściliście i teraz przepuścicie – powiedział poważnie ksiądz.
Popatrzyli na siebie bezradnie.
Hrabianka usiadła na żłobie i machając nogami przyglądała się im, nie słysząc o czym rozmawiali.
– Ręka jednemu i drugiemu uschnie, jeśli dziewczynie spadnie włos z głowy – zagroził duchowny.
Przyjrzeli się swoim dłoniom. Rozprostowali palce i je zacisnęli w pięści, znowu rozprostowali i tak kilka razy.
– Umieramy, a wy do bitki idzieta?! – warknęła Riczka, biorąc się pod boki. Rzuciła okiem na hrabiankę, wzruszyła ramionami.
– Ja tylko urząd mam do zdania. Bitki żadnej nie zamiarowałem – powiedział zniecierpliwiony Gabryś.
Od razu źle się poczuł, kiedy usłyszał o lichach. Takie to potrafi za kołnierzem się ulęgnąć i człowieka odmienić zupełnie. I nie ma ratunku, zupełnie nie ma. Przynajmniej on nie znał. Popatrzył na Riczkę z pretensją. Trudna dziołcha. Nie bojąca, ale i nie do wszystkiego. Taka, co to kaszę zje, a skwarki zostawi psu. Kto to wie, co w takiej siedzi. Nie wiesz, dopóki nie wylezie, a wyłazi niechętnie.
Ksiądz spojrzał na Gabrysia i westchnął głośno. Pokręcił karcąco głową. Ten miał wrażenie, jakby go przejrzał. Źle się poczuł. No, gorzej niż wcześniej!
W tym momencie zza pleców Jacentego wychylił się następca wójta, Wilczewski, tak należało gdybać. Wyciągnął rękę po teczkę, w której Gabryś przez czterdzieści lat urzędowania przechowywał akty i rachunki. Szybko się uwinęli – pomyślał Gabryś i zrobiło się mu przykro. Mieli teraz wójta nielegalnego, ale takiego chcieli.
– Wstydź się cienia swego, kiej się nie boisz skarania – powiedział do niego głośno Gabryś, ale od razu poczuł się malutki i żałosny. – Kiej liter nie znasz, po co tobie dokumenta?
– Dej pokój, Gabryś. Aby ja był błazen do tej wody sam skakać?
– Nie mnie to ważyć. – Wyciągnął w jego stronę opasłą teczkę.
– Pisorza weźmiem, syćko objaśni. – Capnął teczkę tak szybko, jakby się bał, że ona dostanie nóg i ucieknie.
– Aboż ukryje. – Gabryś machnął ręką. – Nie mój koń, nie moja fura!
Gabryś już nieraz myślał, żeby się pozbyć tego urzędowania. Zwyczajnie już mu ciążyło. Jednak wiedział również, że nie była to taka prosta sprawa. Wybory gminne musiały być zatwierdzone przez starostwo, należało zdać urzędowanie nowej zwierzchności w sposób formalny. A tutaj niespodziewanie w przeciągu kilku chwil sąsiedzkiej awantury stało się zupełnie inaczej. W przeciągu chwili został nie tylko oswobodzony od obowiązku, to jeszcze zakiełkowała w nim żałość i przykrość ogromna. Tyle lat ciężaru znoszonego dzielnie, jak na chrześcijanina przystało, i taka wielka niewdzięczność. Nawet nie zauważył, kiedy się zrodziła. Jakby tego jeszcze było mało – czuł wyrzuty sumienia. Nie był pewien, czy nie dostanie nagany. Nie był pewien, jak zareaguje starosta, gdy się dowie, że zdezerterował ze swojego stanowiska tak szybko i to bez obicia pyska. Jednak cóż, lud wybiera, lud zrzuca. Potem się dowiedział, że w całym powiecie nie ostał się ani jeden wójt na stanowisku. Miał szczęście każdy, kogo parobcy nie obili pałami. Co prawda samego obicia się nie bał, bo jako właściciel potężnych i szybkich dłoni, do tego okazałej postury, wiedział, że nikt mu nie dostoi. Ale żałość w nim pozostała.
Mimo pozbawienia Gabrysia urzędu bracia Baryły nie zamierzali się zadowolić jego zmartwioną miną. No bo cóż to za przewrót bez awantury? Przyszli się bić i bez porządnej jatki nie zamierzali się rozejść. Choć Gabryś swoją posturą faktycznie budził w braciach respekt, to ich przecież było trzech, a co trzech to nie jeden, a poza tym to trochę podrośli od ostatniego aresztowania, dlatego czuli się bardziej pewni siebie.
– Te, Gabryś – zaczepił go Jacenty – pewnikiem łobraca ci się tera interes, he? – Wyzywająco spojrzał mu w oczy.
Gabryś mało się nie udławił haustem powietrza, a wielka prawica zaswędziała go. Ależ zaswędziała…
– Straśnie śmiały żeś się zrobił – odpowiedział. Błysnęły mu oczy. – Przódzi zawdy Boga żeś pochwalił, o zdrowie zapytał, a teraz wszyćkie wy łabserdakami się stali. – Pozwolił prawicy swędzieć, po cóż było czas przyśpieszać, wynik i tak był już wiadomy.
– Robotę mosz, nie? Przecie nie darmo strugasz.
Jacenty trochę stracił pewność siebie, gdy spostrzegł twarz Gabrysia. Ta twarz nie miała w sobie niczego miłego, ta twarz mówiła jeszcze, że jednym sierpowym położy ich trzech, a siódmym zmysłem poczuł, że może to być prawda. Tym bardziej, że ten siódmy co tylko się w nim uruchomił.
– Twoje zdrowie! – powiedział Gabryś spokojnie i błyskawicznie wyprowadził swoją piąchę w kierunku czerwonej, nalanej twarzy Jacentego.
Aż plasnęło.
Riczka krzyknęła, odskakując i ugrzęzła po kostki w błocie. A reszta mężczyzn z uznaniem pokiwała głowami, nawet ksiądz. Najgrubszy Baryła fiknął jak żydowski tobołek kopnięty przez osła. Nakrył się nogami. Krew w nim zagrała. Gabryś przypominał buhaja chodzącego wzdłuż ogrodzenia.
Bracia kamraci wykazali najmniej poruszenia. Jakby zamarzli. I kiedy właśnie najstarszy Baryła zdołał się podnieść, co prawda obłocony po same uszy, ale przypominający pełną ognia kulę, usłyszeli:
– Stać! Spokój!
– Jakie licho tego tutaj przywiodło – sarknął Gabryś zawiedziony i mściwie spojrzał w stronę hrabianki. Pomyślał, że może chłopy mieli rację.
Bracia równocześnie obejrzeli się za siebie. Zobaczyli komisarza wspartego na karle. Mokre od potu ciemne kosmyki miał smutno przyklejone do czoła. Niezapięty mundur pokazywał światu szczupły, biały tors pokryty kępą włosów.
– I do ciebie my się wybierali – zawołał Grzyśnik, niespodziewanie nabierając animuszu – aby my nie zdążyli tak od razu.
Fredek odbezpieczył karabin.
– To chodź – powiedział.
Ledwo żył, ale trzeba było mu przyznać, że była duża szansa, iż ustrzeli kogo trzeba, nim straci przytomność. Przez chwilę nawet samodzielnie ustał bez pomocy karła.
– Władza jest władza! – pisnął karzeł Jacek.
Padł strzał! Wrony poderwały się z drzew. Echo tego wystrzału przetoczyło się po niebie, przypominając grzmot wróżący zmianę pogody. Riczka zacisnęła pięści.
– No i masz ci los – wysapał komisarz, spoglądając na karła z pretensją.
Oto przed nimi w niewielkiej odległości stał Strojeń z dymiącą bronią – ten, co to niby miał tę broń na kołku. Bahan odkleił się od ściany. Lubił Strojenia i wiedział, że ten nigdy nie chybiał. Ani razu nie stracił towaru, dopiero na początku wojny przez niecnego Kozaryka.
– Sen miołem – z zakłopotaniem popatrzył po zebranych – kiedy społem. – Odchrząknął. – Po prawdzie to jawa była, nie społem. – Obrócił kilka razy rewolwer na kciuku.
Komisarz zachwiał się i ciężko wsparł się na karle. Baryły zachichotali, ale błyskawicznie zamilkli, kiedy w nich wycelował.
– Toś społ czy nie społ? – zirytował się Gabryś.
– Kaj nie społem, dokumentnie nie mogłem, przewracałem się na posłaniu. Lesia prześcieloła mnie muflony ze ćtyry razy.
– Na muflonach śpi, taki pan! – wysapał karzeł, z coraz większą trudnością utrzymując komisarza w pionie.
Nogi Fredka zaczynały się giąć w kolanach, a jego korpus wraz z ramionami przyciskał krępą sylwetkę karła do ziemi.
– Menczyzno mój, ty mów – szturchnęła Strojenia jego żona. Ten zaczerwienił się po nasadę grzywki. – Skazati, szo zacioleś. – Z czułością pogładziła swój wielki brzuch.
– Mówww… – wydyszał karzeł.
– Zjawa do mnie zaszła – powiedział szybko.
Baryły ryknęli śmiechem, karzeł zbladł, a wrony kolejny raz poderwały się z gałęzi i przysiadły na płocie.
– Poniechajcie, tchórze zatracone! – krzyknął Strojeń do braci, wyraźnie zdenerwowany. – Tyla wstydu trza się naźreć, nim dadzo pedzieć, z czym do ludzi cłowiek zaszedł!
Pośród chałup zrobił się rejwach. Dziad cicho zachichotał. Ciągle stał za drzewem i obserwował, co działo się na drodze. Zatarł dłonie. Ksiądz zmarszczył czoło.
Strojeń otarł pot ze skroni i spojrzał na Lesię. Słońce ślizgało się po jej potarganych lokach i migotało uwięzione w czarnych rzęsach – jaśniała w mroźnym poranku. Lubił na nią patrzeć. Moje śrybło, złoto! – mówiło jego spojrzenie. No słabość miał. Po sekundzie jednak otrząsnął się, a z oczu zniknęła mu łagodność. Skupił wzrok na błotnistej drodze i nie spojrzał już na nikogo, nim nie skończył.
– Zjawa mioła kaptur ćierwony i długą pelerynę. Smród od niej walił jak z chlewu świańskiego. Ziąb szczypał po gębie, a w brzuchu zamarzły mnie kiśki. Nie widziołek, co było pod kapturem, ale mnie się zdaje, że cosik śtraśnego, bo sapało toto jak tur w zimie. Wnetki pedziało, coby ćtyry krzyże postawić na ćtyrch krańcach wsi i połączyć je nicią ćierwoną. Kiej się nam to uda między dwoma wschodami słońca, mór minie.
Bracia Baryły przestali się śmiać. Karzeł runął na drogę przywalony komisarzem. Wrony zaczęły spacerować po ziemi, dziobiąc ostatni, gdzieniegdzie widoczny listek trawy. Miały oczy szkliste, jakby rozpalone gorączką. Bahan wszedł do szynku i wyszedł z niego. niosąc butelkę okowity wraz ze szklaną. Nalał do połowy.
– Nie ma na co czekoć – rzekł, podając Strojeniowi, a gdy ten wypił, to polał kolejno innym.
– Mosz przecie lepso – oburzył się Jacenty.
– Tamto wypijemy, kiej się uda!
– Czekojcie! – Riczka położyła dłoń na szklance. – Haw to coś było dobre? – Spojrzała na Strojenia.
– Kto je tam wie. – Wzruszył ramionami.
– Haw szkodzi posłucheć – wszedł mu w słowo Bahan. Przełknął swoją porcję. – Czart i tak żniwo zbiero. Kaj nam dochodzić, który diabeł gorszy.
– In nomine patris et filii et spirytus sancti – odezwał się oszołomiony ksiądz, robiąc w powietrzu znak krzyża.
– I tyle?! – zezłościła się Riczka. – Jeden już poszedł, a teraz mają iść oni? I ksiądz ich nie powstrzyma? – Poczerwieniała na twarzy, nozdrza rozdęły się jej jak u znarowionej klaczy, ale była bezsilna.
Jak chłop coś sobie wbije do głowy, to koniec. Nie odpuści, póki nie spróbuje.
Riczka stała na środku drogi na sztywnych, szeroko rozstawionych nogach, ale nie przypominała w tej chwili wojownika, a ludzika-zabawkę zrobionego z żołędzi i zapałek.
– Idźcie z Bogiem – powiedział duchowny.
– Stójta! Pomyślta, bez cóż wierzycie? Dobreńka dusa ślićna być powinna – Zastąpiła im drogę, rozkładając ramiona.
– Kaj by jo w ten czas kto słuchoł? – Bahan poklepał ją po plecach.
Riczka rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
– Nie idźta, więcy złego nam nie potrza – chwyciła go za rękaw – Gustaw wróci, lek przywiezie.
– Panienka Riczka, widzi mnie się, że nie zna legendy – wtrącił się karzeł.
Bahan przewrócił oczami i ostrożnie wyszarpnął rękaw z palców dziewczyny.
– Może i nie zna! – parsknęła.
– Z Dziadem Gustek mógł się nie dogadać. – Karzeł przełknął swoją porcję i wyciągnął szklankę po dolewkę. – Dziad to istota inna niż my, bo przekleństwo syna nosi w sobie i jego udrękę na siebie przyjął. Pokutuje i od tego oszalał. Z widmami gada. Mówią, że dzisiejszego dnia już nie rozróżnia. – Wypił i oddał szklankę Bahanowi. – Ja bym na Gustka nie czekał, może i on coś z medycyny liznął, ale nie zawsze nauka da radę. Ruszajmy, bo doba krótka!
– Pomódlmy się – powiedział ksiądz.
Mężczyźni zaczęli przestępować z nogi na nogę.
– Może Litanię Loretańską przed drogą się nam uda? – zaproponował.
– Karzeł mo racje, doba krótka – powiedział zniecierpliwiony Strojeń. – Kto nie pierdoła, a chłop śmiały, ten pódzie sa mną. Aby chłopy, mijcie na siebie pozior i na wśićko dookoła, dyć licho nie śpi. A te, co ostaną, niech się modlą. Módlta się, jeno żewnie, kiej by prosto do nieba poszło.
Ksiądz pokręcił głową. To ci przeniewierca! Inni chętnie ruszyli w stronę lasu. Baryły szli ramię w ramię, jeden przy drugim i byli wyjątkowo weseli. Zresztą oni wiecznie mieli pstro w głowach. Jeszcze nie wyrośli z płochych myśli. Mieli po siedemnaście lat i uważali się za dojrzałych mężczyzn. Gabryś Ochotny nie był przekonany do tej misji, wolałby wrócić do przerwanej roboty. Skłonny był też poświęcić czas na tę Litanię. Za to karzeł Jacek i Bahan szynkarz ruszyli, jakby wystrzeleni z procy. Do tego ich serca przepełniała wdzięczność ogromna dla Strojenia, że ich od straty czasu uratował.
Agnieszka Czachor
redakcja Monika Pertek-Koprowska
Rozdział pierwszy – część pierwsza
Rozdział pierwszy – część druga
Rozdział drugi – część pierwsza
Rozdział drugi – część trzecia
Czy zostanie ta powieść wydana w jednym egzemplarzu, albo papierowym albo elektronicznym, tak żeby można ją było przeczytać jednym ciągiem. Powieść mi się podoba, ale wolałabym się skupić nad nia jeszcze raz, w naturalnym moim rytmie czytania.
Postaramy się aby była dostępna także wersja papierowa 🙂
Przepraszam, nie podpisałam się.
Niesamowita atmosfera tej opowieści, ale bałbym się tam chyba mieszkać 🙂
Dziękuję 🙂
Zapominam, że tutaj trzeba się podpisać 🙂