Na surowym korzeniu  (powieść w odcinkach)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

.

Rozdział trzeci – część czwarta

.

Końcówki rozmowy między mężczyznami nad rzeką Dziad nie usłyszał, bo mu się zdało, że Kiwa Bobik mignął koło Gabrysiowej chałupy, więc czym prędzej ruszył w tamtą stronę. Jednak licho jakieś zaczęło plątać jego los, bo nim tam dotarł, zauważył czarną myckę koło wodopoju, więc z piskiem zelówek zawrócił i popędził w tamtą stronę.

Kiwa jak zawsze miał szczęście i wyczucie czasu, dlatego błyskawicznie zorientował się, że Dziad go śledził. Nie wiedział tylko, o co tamtemu mogło chodzić, jednak ciekawy zbytnio nie był, dlatego dał nura między chałupy. Spostrzegł wieśniaków przyczajonych z bydłem za domami, ale nie zainteresowało go, czemu tak robili. Harmider był potężny, dzwoniły łańcuchy, zwierzęta muczały i beczały, ludzie nawoływali się, pokrzykując. Tak po prawdzie to trudno było się zorientować, na kogo krzyczeli – na siebie wzajemnie czy na bydło. W biegu mijając podwórko Gabrysia i jego warsztat, zauważył jeszcze Strojenia i resztę maszerujących w stronę lasu. Nim złapał zadyszkę, wpadł do księżowskiej izby i zaryglował drzwi.

To tak… – pomyślał. Dobrego miał nosa, poszli chłopy po jego towar, psubraty parszywe, łobuzy i grandusy. Jak nic zechcą okraść go z zarobku, ale nie tędy droga, oj, nie. Kiwy Bobika jeszcze nikt nie przechytrzył i nie przechytrzy! Spojrzał na krzyżyk pod powałą i się wzdrygnął, po czym machnął lekceważąco. Wszak nie było w tych stronach pracowitszego od niego człowieka. Nie było umysłu błyskotliwszego. Tylko musiał zebrać myśli, tylko zebrać. Siekiery im na co? A tak, tratwę zechcą rychtować, czyli rzeką uciekną i nawet ich nie dostrzeże, nawet nie zauważy kiedy. Sprytne, bardzo sprytne jak na chłopskie głowy. Nie może im na to pozwolić, bo zaraz się Kwiatek dowie albo inny handlarz zbożem i jego schedę przejmie. Mimo że chłopi są koślawi na umyśle, to zebrać się w kupę potrafią. Ale to jego kawałek – jego i na nim zarobić nie pozwoli nawet Kwiatkowi. Gadają, że on – Kiwa stracił karczmę. Jakie stracił?! Hrabia rozpuścił wieść o tym, że Jedliczyńskiego diabły do piekła porwały, ale Żydzi piekła nie mają, więc jakie porwały. Który by się odważył? Raz dwa by piekło przehandlował i Żyda za arendarza w nim obsadził. Teraz jego karczmą była jego biedka i to mu całkowicie wystarczało jak na wojenne czasy. Koszty niskie, zarobki wysokie!

Potrzebował tylko swoją delikatną głowę w ruch puścić. Zatem puścił… i nic. Stanął na środku izby, dłonie rozcapierzył i puścił raz jeszcze niczym zielonego bączka po podłodze. Bez skutku. Może głodny? Spojrzał na swój zapadnięty brzuch schowany pod chałatem. Może z sił opadł, że głowa zamknięta na trzy spusty? Nie może być! Przecież w nim siedzi nie pół doktora, a cały doktor i to doskonały diagnosta. Ileż on się nabadał hipotek majątkowych, wpisów hipotecznych, ostrzeżeń i referencji swoich pacjentów, toż nie podobna, aby swój dar teraz stracił. Znał wysokość posagów, a nawet zadłużeń. Wiedział o wszystkich przypuszczalnych sukcesjach, o chorobach i mocnej lub słabej głowie, a nawet o fantazjach sennych tak szlachciców, jak i chłopów. Wszak miał poważne pachciarskie źródła porozrzucane po całym swoim regionie. Rejestry z przychodu wiosek miał w głowie, wiedział co do morga, ile czego zasiano na każdym folwarku, ba! wiedział nawet, które zboże najpierw będzie młócone i w jakiej stodole je się złoży, jaki gatunek na wierzchu, a jaki na spodzie. Wiedział do tego, kiedy Jedliczyński ma wpłacić ratę bankową i w jakiej wysokości, kiedy jego kuzyn ma płacić matce dożywocie i rzecz jasna ta kwota nie była mu obca. Wiedział o wszystkich imieninach, weselach i chrzcinach, choć już od dawna nie uczestniczył w takich zabawach – ale umiał je wykorzystać ekonomicznie do cna. Cóż, wojna niejednemu skomplikowała sytuację życiową, ale nie jemu! Znał wszystkie bolączki swoich pacjentów i z niezwykłą precyzją wypisywał im recepty, nieraz dogadzał lekami na zaś, czyli na procent. Za każdym razem opiekował się nimi z dobroci serca i przystawał z tej samej dobroci na ich warunki, tak żeby tylko krew zdrowo w żyłach krążyła i chorobę precz jak najrychlej przepędziła, choć nie wzdrygał się przed żadnym nowym zarazkiem. Wszystko, co nowe, kochał, bo niosło ze sobą możliwości powiększania kapitału, ale co najważniejsze: niesienia pomocy strapionym.

A jak się wspaniale sprawiał jako chemik, albo raczej alchemik, zamieniając pszenicę w owies, a owies w wódkę, i to kolorową, by sprzedać ją jako „fajn wódkie” lub mocniejsze piwo. Nie wspominając już o zamianie pszenicy w rzepak, a rzepaku w groch. Wachlarz możliwości miał ogromny i czego się tknął, wszystko zamieniało się w złoto. Jeśli pszenica zrosła, Kiwa „musiał” brać, co było, idąc na rękę gospodarzowi, ale skoro zrosła, to zapłacił jak za jęczmień, jednak po głębszym zastanowieniu okazało się, że jęczmień „nie płacił”, zatem zamienił się w owies, aż koniec końców kupiona została okowita w cenie jęczmienia, ale zrośniętego. Najbardziej lubił kupować to, czego nie było, czyli braki, a potem czekać. Cierpliwy był jak mało kto. Spokojny i zawsze idący na rękę swoim pacjentom. Jakże miał siebie nie kochać? Gdy swojego pacjenta raczył jajecznicą, zawsze ją rozrzedził mlekiem, aby sprzedać jako „fajn jajśnice”. Czy można by mu było odmówić pracowitości? Ależ skąd, byłoby to wręcz nie po Bożemu!

Jeśli jednak trafił się mu szlachcic „twardy”, jak na ten przykład Jedliczyński, który stare zboże lubił zachować i poczekać na lepszą cenę, wtedy Kiwa się potrafił strapić, wargi pogryźć, pejsa na palcu zakręcić, ale i sposób znaleźć. Dobywał wówczas broń ostateczną i niezawodną, zaczynał straszyć niewiadomą przyszłością i jeszcze większym spadkiem cen. Opowiadał, że w Ameryce urodzaj potężny, że Niemce cło podniosą na zboże, które i tak już za granicę nie idzie, że stratny będzie, bo mu zrośnie i na gnój trzeba będzie wyrzucić. Co prawda wieści, które przynosił, nie miały pokrycia w treści, którą drukowały gazety, ale nie tak łatwo było nie wierzyć poczcie pantoflowej i informacjom szeptanym na ucho. W taki sposób (bo rata jedna i druga, bo podatki) Jedliczyński pozbył się lasu, dworu, młyna i gorzelni. Za taki obrót sprawy nie należy obwiniać samego hrabiego, że był kiepskim gospodarzem (choć był) ani jego zarządców, że o słabych charakterach (choć o słabych), ale jedynie siłę wyższą. Ot, czasy ciężkie, ceny niskie, a Kiwa jak nikt inny najlepiej poinformowany i chętnie idący na rękę. Targi jednak trwały długo. Jedliczyński nim skapitulował, to się stawiał, Kiwa wychodził na podwórko kilka razy, raz nawet już na bryczkę siadał, by po chwili wołany do kancelarii na powrót zaczynać pertraktacje. Pot zalewał mu czoło, bo kupiec, mimo że z ryzykiem obeznany, to jednak wiecznie w stresie, bo kiedy się innych straszy, trudno samemu nie zacząć się bać.

Na takim zajęciu Kiwie mijało życie, trochę robił za faktora, trochę za arendarza, wielu zajęć się imał, choć nie wszystkich. Nigdy nie rwał zębów jak jego kuzyni, nie trzymał sklepu ani nie stawiał baniek. Nie strzygł, nie golił i zdrowiem albo jego brakiem u swoich klientów się nie interesował, no chyba że… śmierć się napatoczyła – to jak najbardziej, błyskawicznie pojawiał się w gospodarstwie.

Pierwszą wojnę światową jego kuzyni przeczekali w urzędach, w garnizonach, a bardzo rzadko w okopach. Sam głowy nie wychylał i choć na początku wojny, gdy jechał z hrabianką, był bardzo siebie pewny, to z zadowoleniem ukrył się w puszczy galicyjskiej. Dowoził żołnierzom to i owo, czasem stręczył kobiety, czasem handlował końmi. Nie schodził ze swojego wózka, ciągle podróżując. Skupował, sprzedawał, zamawiał, uzgadniał. Swojej rodziny nie widział już długi czas, ale gdyby czasu wojennego nie wykorzystał do zarobku, to miałby ciężki grzech zaniedbania i kara boska by go nie ominęła.

Do Bławatnego przybył niedawno, ksiądz mu schronienie dał, ale Kiwie nie chodziło o wieśniaków ani nawet o ich konie, których los dobrze znał, a o tę okowitę utopioną w bagnie. Wiadomo nie od dzisiaj, że co bagno połknie, to i wypluje. Nie wiadomo tylko, kiedy tak dokładnie wypluje, ale Bagno Czarcie było łatwiejsze w rozeznaniu, bo wypluwało regularnie po dwóch, czterech latach. Ważne w tym wszystkim było to, aby domysł, który nie był za późny, nie stał się za wczesny. Ale z drugiej strony, jak prawił rabin: kto wie, czy to, co dziś wydaje się nam zawczesnem, nie będzie jutro zapóźnem?

Dlatego się Kiwa trapił, ale tylko trochę, tak dla zachowania czujności, żeby się lenistwo w kości nie wgryzło.

Zerknął przez niewielkie okienko. Spostrzegł Dziada biegnącego w stronę drogi przy rzece. Czyżby go zaniechał? Starca trudno było oszukać, szczwany lis, ale widocznie co innego przykuło jego uwagę. Ambroży na pewno Kiwy nie wydał, jednak coś za długo nie wracał. Nim ruszy do lasu, Kiwa miał jeszcze w planach odwiedziny Riczki. Och! Cóż to była za dziołcha, co za temperament, jaki ogień! Ile razy o niej pomyślał, od razu krew się w nim rozgrzewała, a serce kołatało, jakby się w dzwon zamieniło.

Zobaczył, że dziewczyna wbiegła do karczmy. Wieśniacy ciągle siłowali się z bydłem, które chciało iść do wodopoju, ale hrabianka zajmowała przy nim miejsce. Roześmiał się bezgłośnie. Takiej złośnicy to nikt nie dostoi.

Ksiądz wiele razy pytał go o konszachty z Dziadem. Ani razu nie udzielił mu odpowiedzi, bo cóż było rzec. Starzec tak samo kręcił się po kraju, jak i Kiwa. Tak samo rozmawiał z ludźmi, jak i Kiwa. Opowiadał im historie o niestworzonych rzeczach, jak i Kiwa. Byli prawie tacy sami, choć po prawdzie to jak ogień i woda. Mijali się, choć dobrze siebie nawzajem pamiętali. Czasem Kiwę przechodził zimny dreszcz, gdy ten spojrzał mu w oczy. To spojrzenie mówiło, że coś wie; coś, za co Kiwa odpokutuje, ale jeszcze nie teraz, ale odpokutuje na pewno. Dlatego Kiwa zaczął się dowiadywać, słuchać i pytać, jednak nikt mu nic o starcu powiedzieć nie chciał. Ot, Dziad jak Dziad, każdy widzi. Tylko Jedliczyńskiemu drgnęła brew, kiedy Kiwa o starcu wspomniał. Jednak hrabia go zbył. Powiedział mu, że już nazbyt wiele stracił, że pewne historie zachowa dla siebie, czym Kiwę, zamiast uspokoić, to przestraszył, bo nie wszystko, co się pomyśli, może się stać. Do tego dobrze wiedział, że to przeszłość, a nie przyszłość uczy rozpoznawać znaki przeznaczenia.

Jednak, żeby mieć pełny obraz życiowej udręki Kiwy Bobika, należy wyjawić jego sekret, który znał tylko Jedliczyński. Kiwa nie wiedział, że tamten wie i co gorsze – nie miał pojęcia, dlaczego hrabia wie coś, co Kiwa skrywał na dnie serca. Jakim cudem się to stało, że przyczyna owa nie wypłynęła na wierzch, trudno orzec. Koniec końców nie wypłynęła. Rzecz była przykra, a nawet tragiczna.

Dawno temu Kiwa miał pierwszą żonę o imieniu Miriam. Dziewczyna młodziutka, gibka i przepiękna, a taka usłuchliwa i chętna do pracy, że serce się radowało od samego patrzenia na nią. Jednak nie każdemu wystarczyło patrzenie. Zbałamucił ją jakiś łobuz zatracony, a stało się to jeszcze w czasach, gdy Kiwa pogrywał na skrzypcach przy weselach i chrzcinach. Nie dość, że zbałamucił, to doprowadził do nieszczęścia, bo dziewczyna życie sobie odebrała. Kiwa zemstę poprzysiągł, ale na tym poprzestał, bo ślad się urwał. Mimo jego ruchliwego wzroku i przenikliwych oczu nie wyśledził przestępcy, właściwie to mógłby pomyśleć, że łobuz nie istniał, tylko jego turkaweczka rozum straciła, ale czuł w kościach, jak pies gończy czuje zwierzynę w nozdrzach, że tak nie było. Wierzył, że przeznaczenie wiarołomcy na niego czatuje i wcześniej czy później bój z nim stoczy, a Kiwa nogę z rozkoszą mu podłoży. Temu łobuzowi, nie przeznaczeniu – rzecz jasna. Choć czasem, podczas bezsennych nocy, gdy oczekiwał przy świeczce Strojenia i innych, rozmyślał z drżeniem serca o możliwości, której się obawiał, a która niestety istniała. Mogło się tak zdarzyć, iż to siła ducha łobuza o jego losie zadecyduje, dając raz jeszcze w kość samemu Kiwie. Gryzł się tym, lecz w milczeniu. Gryzł się w samotności, ale gryzł się boleśnie. Chociaż dobrze znał miarę wysokości, do jakiej zemsta znieważonego Kiwy dorosnąć powinna, to się trapił. Mimo że miał już drugą żonę i dziecków kupę, to widma zranionej duszy nieraz mu dokuczały.

Nadal poniedziałek, 16 listopada, godzina 8.30

Prowadził Gabryś Ochotny. Szedł energicznie. Wyraźnie był zły, burczał coś pod nosem i co się obejrzał na Baryły, to z urazą. Ci szli za nim. Robili miny, chichotali i szturchając się łokciami, przedrzeźniali go. Pochód zamykali Bahan, Strojeń i karzeł. Żaden nie chciał mieć drugiego za plecami, więc szli razem, chociaż ścieżka robiła się coraz węższa. Szli blisko siebie, ramię w ramię. Szynkarz ciągle gryzł badylek, co chwilę spluwał i gryzł, spluwał i gryzł. Rzeka towarzyszyła im cały czas po prawej stronie. Mimo że się od niej oddalali, a jej brzeg zasłaniały gołe pnie i gałęzie, to ciągle ją słyszeli. Zmierzali na zachód.

– Rzeknijcie słówko, Jocku – zagadnął Strojeń – o robocie w mieście. Przecie wy miastowy byli kiejś? – Splunął.

Karzeł przyjrzał się mu uważnie, czy aby nie robi sobie z niego żartów, bo chłopi to tak lubili. Podpuścić, a potem huzia! Jakiego chłopa by tam miasto ciekawiło, toż oni uważali, że ich życie to najlepsze na świecie. Zwłaszcza chłopi z Bławatnego. Jednak Strojeń nie wyglądał na żartownisia. Szedł sobie dziarsko, pogwizdywał cichutko, siekierkę pewnie trzymał w prawej dłoni.

– Był, był – wtrącił się Bahan ze śmiechem – ale literów zaczon się bojać, a przy literach robił.

Karzeł skurczył się, bo faktycznie pracował w gazecie codziennej. Redagował i redagował, aż pewnego dnia już nie mógł, bo nagle litery, zwłaszcza drukowane, zaczęły na niego patrzeć. Głównie „i”, „j”, „ż”, „e”, „o”. Straszyły go, jakby miały oczy wiedźmy. Wytrzeszczały te swoje kropki, sprawiając, że musiał zamykać oczy, by ich nie widzieć. Jakby wychodziły z tekstu i zostawiały resztę wyrazów i całą społeczność alfabetyczną z tyłu w rozmazanym tle. Milczące i agresywne, nieczułe, ale wściekłe. Niczym puste okna piwniczne, jak „e”, czy wielkie, burżuazyjne, jak „o”.

Kojarzyły mu się te litery z rozwartymi na oścież drzwiami, których nikt nie zamykał, kiedy uciekał. Z porozrzucanymi w pośpiechu drobiazgami, z wybitymi szybami, ptasimi gniazdami i gównami we framugach. Były one jak milczące rzeźby wojowników z okrągłymi otworami zamiast ust. Milczące, ale jakież głośne. Tak głośne, że chciały mu pulsy rozsadzić zamiast bębenków w uszach.

– Wódka język rozwiązuje za bardzo – mruknął niezadowolony karzeł.

– Literów? – zdumiał się Strojeń. – Kaj one poczebne?

– A po co komu pieniądze, he? – Karzeł przełknął zniewagę. – Rachować umiesz? Umiesz, bo byś nie handlował, a i tak nie wiesz, ile ci Kiwa urywa. Gabryś litery zna i sobie chwali. Lżej mu na urzędzie było.

– Dzięki literom? – Strojeń rozumiał, że w jego robocie to lżej mu dzięki fuzji (porządnie zaprawionej jeszcze z rabsictwa) i rewolwerowi, szybka pięść też się przydaje, ale jakby mu miały pomóc litery, nie potrafił sobie wyobrazić.

– Jeśli sam sobie pismo przeczytasz, to żeś pan. – Karłowi nie w smak była ta rozmowa.

– E… wpierwej trza by takie pisma skondyś mieć. – Wzruszył ramionami Strojeń. Noż panie, niby on mądry, a głupi, pomyślał o karle.

Las zbliżał się do nich, choć to oni przecież robili kroki. Jednak mieli wrażenie, że ta ciemnozielona gęstwina patrzyła na nich, jak patrzy złodziej schowany za rogiem domu, gdy obserwuje swoje ofiary. Gdyby to nie było głupie, uznaliby, że mimo ich kroków ten las ku nim podążał. Słońce początkowo iskrzyło wśród wysokich koron, ale niebawem schowało się za chmury, które ciężko osiadły nad tymiż koronami; sprawiały wrażenie, że ich wierzchołki wbiły się w nie niczym sople. W powietrzu czuli zapach szronu. Szyszki chrzęściły im pod butami. I doskonale czuli, że coś było nie tak. Im głębiej wchodzili w las, tym więcej wokół nich krążyło wron. Siedziały przyczajone na gałęziach. Podrywały się, ale po chwili obsiadały kolejne konary. Nadlatywały z głębi lasu i siadały na ziemi. Przypominały czarne kretowiska.

– Żeby tylko jakie topielce nie wylazły – szepnął karzeł, kiedy weszli w gęstwinę. Miał ściśnięte gardło.

– Trzymajta się prawy strony – powiedział Strojeń do mężczyzn z przodu.

Momentalnie zrobił się czujny, zapomniał o literach. Teraz przypominał dzikie zwierzę, które weszło na swój teren. Jednak teren niebezpieczny. Ostrożnie ominął kałużę, wokół której siedziały wrony. Nie poruszyły się. Tylko ich szklące się oczy zdradzały, że żyją.

– Co z nimi jest? – zapytał karzeł.

– Nie chcesz wiedzieć – odszepnął Bahan.

– Kiejby pójść środkiem – krzyknął do nich Gabryś.

Wrony uniosły głowy, strzepnęły rosę ze skrzydeł.

– Cicho! – zezłościł się Strojeń. Wstrzymał oddech. Rozejrzał się z uwagą.

– Ale kiejby pójść środkiem, to…– ponowił głośnym szeptem Gabryś i urwał, widząc napięcie na twarzy przemytnika.

– Trzymajta się prawy – warknął z błyskiem w oku. Nie znosił sprzeciwu i to w takim momencie. Ze świstem wciągnął powietrze, ale rewolweru nie wyciągnął.

Nie wchodził w dyskusje ani interesy z szarakami, bo takiemu musisz wszystko wytłumaczyć. Wszystko! Nawet to, że ogień parzy. Jak nie wytłumaczysz, to łapę wsadzi do ogniska i z tą gorejąca łapą do ciebie przyleci i twoją strzechę podpali.

– Nadkładamy drogi – syknął Gabryś, wytrzeszczając oczy na Strojenia.

– Haw ten las znam dobrze – zaczął spokojnie, ale coś złowrogiego brzęknęło w tonie jego głosu. – Kaj mnie posłuchacie, wrócimy bezpiecznie. Kaj zaczniecie stroszyć włosy na dupie, poźre was wnetki mech. Rozumiesz, szaraku? – Splunął.

Baryły zachichotali.

– Przecie żem niegłupi – mruknął.

– Idziemy gęsiego i mo być sza. – Strojeń spojrzał na trojaczki. – Nie czkać i nie pierdzieć. Za sto kroków jest polana, kaj rosną brzóski, co się nadadzo. Lepi dali w las nie wchodzić. Rusamy!

– Gabryś, licz kroćki! – zawołał, śmiejąc się, Kostaś.

– Pewnikiem nie umi – zarechotał Jacenty – literów zna, to więcy do łba nie wsadzioł.

Ryknęli śmiechem.

– Stać! – rozsierdził się Strojeń. Co za, psia krew, wrzody na dupie, pomyślał.

Bracia zdumieni obejrzeli się na niego.

– Pójdzieta nazad po konia – rozkazał.

– My? – oburzyli się chórem.

– Wy!

– Kajże, tyle drogi my jus zrobili – nadąsali się.

– Zaczekajta haw, na skraju lasa, z koniem.

Rzucili siekierami w błoto. Strojeń wycelował w nich z rewolweru.

– Poszli mnie won! – warknął.

Na takie dictum nie było apelacji. Podnieśli siekiery z błota i z pochylonymi głowami ruszyli ku wiosce.

Wiatr poruszał gałęziami. Napięcie Strojenia udzieliło się wszystkim. Wszak on ten i inne lasy znał najlepiej. Wójt, były co prawda, ale wójt, nie pamiętał już, kiedy ostatni raz był w lesie. No może na obrzeżu, ale żeby wchodzić w ten głęboki, czarny bór, to nie przypominał sobie, aby się odważył. Jego Haźbieta jak najbardziej, za grzybami i jagodami chodziła, ale to wszystkie baby chodziły. Miały swoje miejsca i nie bały się. Jednak Gabryś się bał, a teraz bał się cztery razy bardziej niż normalnie. Bo to była ta strona lasu, którą każdy człowiek przy zdrowych zmysłach omijał.

Trzymali się prawej – i dobrze, bo za niedługo, po lewej i hen dalej w las, ukazało się im mokradło. Czyli Diabelskie Bagno, jak o nim mawiano. Tutaj w nocy jęczało, wyło, chlupotało. Ognie wybuchały. Światełka przedziwne migotały, migotały i gasły, ale nie każdego wieczoru. Raz na jakiś czas, dlatego nie wiadomo było, kiedy palić się będą, a kiedy nie i dlaczego.

– Idźcie, idźcie! – Karzeł wypchnął przed siebie Strojenia i Bahana. – Lubię mieć wiatr za plecami – powiedział, ale szybko tego pożałował.

Gdy się obejrzał, spotkał się ze spojrzeniem wronich oczu. Spojrzeniem ptaków, które pozostały przy kałużach, ale ich wzrok powędrował za nimi. Ciarki przebiegły mu wzdłuż kręgosłupa i najchętniej wróciłby do wsi. Ich czarne oczy przypomniały mu straszny wieczór tuż przed wypłynięciem „Nerpy”. Nie był w ich załodze, ale znał Pałtusa, chłopaczka, który u nich robił za kucharczyka. „Nerpa” poszła od przystani Sołombalskiej w górę rzeki i stanęła na kotwicy w rejdzie Archangielska, dokładnie naprzeciw rybnej przystani. Dźwina mocno falowała. Przeładunek był trudny, bo tamto miejsce otwarte dla wiatrów północnych dawało bardzo złe schronienie dla okrętów. Kiedy załoga zeszła się w lawizie i oczekiwała posiłku, co chwilę wybuchały kłótnie. Niecierpliwili się, bo nie chciało się palić w piecu, wiatr zamiast dym unosić, to go cofał. Mżyło, a wichura wzmagała swoją siłę, chwilami przypominając sztorm. Tego wieczoru statek miotał się na kotwicy jak wilk na łańcuchu. Karzeł przypłynął do nich z rana, lubili go, bo już swoje na morzu przeżył i zawsze miał najlepszy tytoń. Wściekli z głodu mówili między sobą, że „Nerpa” skarży się, że jęczy wyjątkowo głośno, po ludzku. I wtedy, akurat w momencie, gdy karzeł dobijał targu z Czerwinem, do środka wpadł blady jak trup człowiek z okrzykiem, że na bukszprycie siedzi diabeł. Przerazili się, a Jacek najbardziej. Jednak ruszyli na pokład. Deszcz chlustał ich po gębach. Na czuja przeszli przez łańcuchy kotwiczne rozrzucone po pokładzie i przytulając się do burty, spojrzeli na dziób okrętu. No, siedział. Tyle że nie diabeł, a bakłan, czarny albatros, ptak wróżący śmierć. Takich wróżb się nie lekceważyło. Morskie dusze dobrze wiedziały, co oznaczało takie ostrzeżenie.

Jednak mimo buntu załogi „Nerpa” wypłynęła następnego dnia. Mimo przerażenia popłynęli ku przeznaczeniu, bo byli niewypłacalnymi dłużnikami wioskowych potentatów, dla których rachunki zawsze brały górę nad sumieniem.

Po tygodniu znaleziono szczątki „Nerpy” i ciała załogi wyrzucone na brzeg. Pośród nich był strzępek ciała Pałtusa.

Dlatego karzeł najchętniej by zawrócił. Bliskość czarnych ptaków i ich ociężałość przeraziły go do ostatniego nerwu. Tym bardziej że żywiły się padliną. Czyli były tak pewne posiłku, że nie dawały się odpędzić.

– Te! – zawołał Strojeń, obracając się w stronę karła – kiej ty bułanek, co to se brzucha pod wierzbiną pasie?

Karzeł podskoczył jak ukłuty szpilką i dogonił towarzyszy.

Buty jeździły im po zmarzniętej grani. Szron lepił się do podeszew. Szli bardzo ostrożnie. W lesie cuchnęło zbutwiałymi liśćmi utopionymi w zamarzniętym błocie. Było zimno i mrocznie, jakby ktoś światło dnia schował pod kamień. Nieuwaga groziła ześlizgnięciem się w bagno. A ono, jak to bagno, przychylnie nie wyglądało. Zdało się im, że żyło. Być może przez mgłę, która falowała nad nim, przybierając kształt różnych postaci. Falowała, przesuwała się, gęstniała i rzedła. Jak dym z komina rozwiewany przez wiatr. Wisiała między drzewami podobna do muślinowych wstążek. Im głębiej wchodzili w las, tym było chłodniej i ciemniej. Mgła wychodziła ku nim, rozrastała się w szerz. Czuli wilgoć na karkach i ramionach. Płótniane kapoty szybko zawilgotniały.

Karzeł miał taką nerwową przypadłość, że w chwili napięcia przed oczami przesuwały się mu obrazy niczym wspomnienia, tyle tylko że nigdy to nie były miłe wspomnienia. Inni w momencie strachu mają pustkę w głowie i tym łatwiej się potrafią skoncentrować, ale u karła pod czupryną w takich chwilach odbywał się zlot czarownic, istny szabat. Kolejny raz zadrżał, bo przypomniał sobie piękną dziewczynę, która, nim rzucił pracę w redakcji, weszła do jego biura i położyła przed nim rękopis. Wzdrygnął się wtedy na samą myśl o czekającej go pracy. Miała cudne, złote loki, a ubrana była w błękitną, przepyszną sukienkę. Pismo jej było piękne, co oznaczało, że spędziła sporo czasu w szkole. Powiedziała, że to opowieści o tym, co było, ale bardziej o tym, co będzie. Westchnął, niech jeszcze i to. Pokręcił głową. Nie wierzył w przepowiednie, nie lubił cyganek ani wróżbitów, ale żeby być szczerym, musiałby przyznać, że się ich bał. Uważał, że przepowiednia spełnia się nie dlatego, iż ten, kto ją opowiada, ma faktycznie dar widzenia przyszłości, a dlatego, że ten, kto ją słyszy, zaczyna w nią wierzyć. Przyjął rękopis, choć sceptycznie podchodził do dziewczęcych wynurzeń. Nim wyszła, powiedziała, że najpierw chciała się tutaj tylko pobawić, ale teraz wystarczy jej, że przeczyta jej opowiadania. No i chwalić Boga, pomyślał, wrzucając kartki do szuflady. Na drugi dzień wojsko z Krakowa ruszyło do Borku. Wyruszył i karzeł, a że nie był żołnierzem, skierował się w inną stronę niż wojsko.

– Jezusie! Maryjo! – wrzasnął Gabryś i jak wystrzelony z procy odskoczył w prawo. Uderzył ramieniem w pień, odbił się od niego i klapnął na mokry mech.

Karzeł stanął jak wryty.

– Tsyt – Strojeń pokręcił głową – zaśby to tylko Kozaryk.

– O żesz! – Bahanowi ścierpła skóra na karku. Widział już kiedyś kogoś podobnego. Zapomniał o badylku w ustach. Rozdziawił je i byłby badylek stracił, gdyby w ostatniej chwili ich nie zamknął.

– Strach na licha – mruknął Strojeń, obcierając podeszwę buta o mech.

– Na ludzi tyż. – Ochotny masował siniaka na ramieniu.

– Nie musita ślepiów wytrzeszczać!

– Wygląda jak żywy – odezwał się Jacek.

– Bo żyw – Strojeń się zniecierpliwił.

Szkliste, wielkie, niebieskie oczy dziwnej istoty, podobne do przeźroczystych kulek, wrogo patrzyły na mężczyzn. Umięśnione ramiona w całości pokryte brązową, jedwabistą sierścią były przywiązane do dwóch wbitych w ziemię pali. Więzy wżarły się mu w nadgarstki. Krwawiły, kiedy się szarpał. Zbudowany był jak człowiek, ale od czubka głowy po zapadnięte w błocie stopy jego ciało porastała długa sierść. Teraz brudna, postrączkowana z zaklejkami na łydkach. W okolicy głowy i szyi wiła się mu niczym gęste loki.

– Młody – szepnął karzeł. – Chyba – poprawił się. Widział w swoim życiu niejedną dziwną istotę, wszak poznał różne porty. Widział ludzi o różnych kolorach skóry, gadających w różnych językach, sprzedających najdziwniejsze rzeczy, ale taki okaz widział po raz pierwszy. Choć wieśniacy coś wspominali, ale to tak jak gadać o czterolistnej koniczynie albo złotym runie. Choć w złote runo uwierzył z miejsca.

– Nie współczuj – rozgniewał się Strojeń – to teran. Potopił w tyj smole siła nasych. Od kiej tak styrcy, haw miło do lasa wleźć.

– Ja tam ani ochoty, ani tej przyjemności u siebie nie obserwuję – powiedział karzeł.

– Nawet łogień mniej z bagna bucha. – Strojeń surowo spojrzał w oczy Kozarykowi i nieznacznie pokręcił głową.

– Żebyś ty tylko bagna nie ozgniewał! – Gabryś przytkał palcem jedną dziurkę w nosie, a drugą smarknął katarem na runo leśne.

– U ciebie sierce lepkie, babskie – odgryzł się Strojeń.

– Żal tylko tak żywego cłowieka. – Wskazał dłonią pale. – To nie po Bożemu.

– Ale po mojemu! – burknął.

– Może wdzięczny by był, gdyby mu wolność zwrócić? – odezwał się karzeł.

– Głupiś, uźrałby ty jego wdzięczność, kiejby cię za tę krótką łapę do sadzawki wciągnął. To nie cłowiek, nie chrześcijanin. Idziemy! Nie gapić się. Gabryś, rusaj. Jesce ze ćtyrdzieści kroków i zaczynamy!

– Gapi się. – Strużki potu spłynęły karłowi po skroniach.

– Od gapienia gwiazdy nie spadajo! – Strojeń długim krokiem ruszył za Gabrysiem, obejrzał się na karła, ale ten stał jak wryty. – Bo cię omami. Dołącz!

– Omami?

– Udławi spojrzeniem – powiedział lekko Bahan. Przerzucił badylek z jednego kącika ust do drugiego i ruszył za Strojeniem.

– Jakże to? – Jacek przykleił się do jego pleców.

– Takiemu do czarta blisko, stucki zno, ale pomyślunku nijakiego nie ma, zwodzić umi. Czart mądrzejszy – ziewnął, udając znudzenie, puścił oko do karła. Jednak nie mógł zapomnieć tej istoty. Od dnia, gdy ktoś podobny nadał mu nowe imię, nie widział już Trihozów. Słyszał o nich i to nawet często. Obejrzał się na Kozaryka.

– Ty! – Strojeń gwizdnął na palcach. – Do siekier, doba krótko!

Bahan się ocknął.

Uderzyli równocześnie. Potem na zmianę. Jeden z prawej, drugi z lewej. Kora podobna do skóry starca szeleściła i płatami odchodziła od pnia. Białe wióry spadały na brunatny mech. Siekiery uderzały rytmicznie. Echo niosło ich dźwięk w głąb lasu i powracało z nowym brzmieniem, jakby czkawki.

– Nie słuchojta lasu! – wydyszał Strojeń – ejże, chłopy!

– Co się dzesz. – Gabryś wbił siekierę w „swoje” drzewo. – Napite, piekne, soki ido – powiedział do siebie.

Dookoła rozniósł się wspaniały zapach. Mówiono, że w woni brzozy jest zapach drewna i powietrza. Nie można było piękniej określić tego zapachu.

Dopiero po chwili Ochotny rozejrzał się za karłem, ale prócz gęstej mgły, nic więcej nie dostrzegł. Machnął ręką, bo Strojeń z Bahanem już kończyli.

Tymczasem karzeł zbliżył się do Kozaryka. Nieraz ciekawość prowadziła go do kłopotów, ale nie potrafił nad nią zapanować. Idąc w jego kierunku, przypomniał sobie to, co wieśniacy mu opowiadali przez te cztery wojenne lata.

Były to różne historie, każdy z chłopów lubił gawędzić. Każdy. Wymieniali się tymi opowieściami jak walutą. Flisacy opowiadali o Wiśle i Gdańsku, pasterze o leśnych rusałkach, które pośród ługów miały swoje domy zamknięte w kroplach rosy, kobiety o zwodniczych lichach, które objawiały się w różny sposób: czasem jako małe dzieci, krasnale w zielonych czapeczkach albo niscy starcy z ogromnymi garbami na plecach. Kłusownicy doskonale znali podstępne jelenie, których kule się nie imały, ale widmo zwierzaka potrafiło wprowadzić śmiałka w straszne moczary. Jeden Bóg wie, co jeszcze mieszkało w tym lesie; i dobre to było, i złe, tylko nie zawsze wiedzieli, które jest które. Bo las miał dwie twarze, tak jak księżyc dwie strony. Tak jak i tutejsi mieszkańcy: wieśniacy i Trihozi. Niby ludzie, ale jakby z dwóch różnych stron księżyca pochodzący. Gadali też, że na bagnie słychać muzykę i śmiechy, że na jego powierzchni płoną okna jakby budynku. A kto to zobaczy, straci wzrok albo postrada zmysły. Zwłaszcza opowieści o maleńkich ludzikach tutejsi lubili. O drobinkach kocących się niczym muchy po deszczu, a gdy ktoś sobie usiadł pod dębem albo położył się na drzemkę, słyszał od razu pisk podobny do cieniutkiego skomlenia, a nieraz i białą krew potrafił dostrzec.

Krążyły przeróżne opowieści o Dziadzie. Jedni nazywali go znachorem, inni szarlatanem, jedni cenili jego wiedzę, inni pluli przez ramię, gdy go spotkali na polnej drodze.

Miejsce to było poza czasem i poza okiem Bożym, wszędzie tylko las, a za lasem piach, a za piachem kolejny las. A obok rozgniewana rzeka, sycząca i spieniona cały czas. Rzeka, a na niej tratwy walczące z wirami. Wieśniacy szarzy na twarzach z sinymi dłońmi i nosami.

Kiedy Jacek przybył do Bławatnych, poczuł się, jakby wskoczył do króliczej nory. Przybył tutaj z flisakami, których spotkał przy Wiśle. Mówili, że idą haw, do swoich. On swoich nie miał. Nawet nie pragnął mieć. Jeszcze był dzieckiem, gdy kupił go w Amsterdamie polski kapitan. Jak małpkę czy papugę, które na statkach miały przynosić szczęście. Może przez swój maleńki wzrost tak bardzo polubił opowieść o krasnoludkach, że słuchał jej wielu wersji, ile razy tylko miał okazję.

Nim Strojeń z resztą zrobili odpoczynek, mgła oplotła kostki karła. Nim pojął, co się dzieje, został oddzielony od towarzyszy mleczną zawiesiną. Spojrzał wprost w jarzące się oczy Kozaryka. W ślepiach tych płonął ogień, ale nie żółty, a zimny, lodowaty, biały.

– Uwaga! – usłyszał jeszcze krzyk Strojenia, ale już nie zobaczył tego, jak smukła brzoza zakołysała koroną, a z jej wierzchołka sypnęły kryształki lodu, by po chwili runąć na ziemię.

Oczy Kozaryka niczym gorejące spirale wślizgnęły się w oczy karła i tak powiązani niewidzialnymi pętami stali naprzeciwko siebie.

– Rozwiąż mnie – powiedział stwór grubym głosem.

Jacek wybałuszył oczy i spocił się.

– Skąd ty gadać potrafisz?

– A ty skąd?

– Morze mnie nauczyło.

– A ja z mlekiem matki mowę żem wypiół.

– O, patrzcie go!

– Tyś z narodu maluśkiego, co to giewołt czyni, gdy się drzewa rąbie – splunął – tylkoś ciut większy, ale nie wielgi – zakpił.

– Ja jestem panem siebie!

– Takiś pan, jak i te piskliwe, śliskie i wrzaskliwe stworzenia. – Puścił do niego oko. – Gdy tylko drwal w drzewo uderzy zaraz słychać pisk, płacz, stękanie, a pod siekierką jęki i desperację prawdziwą. Co też się dzieje, gdy drzewo pada!

– Co?

– Jeden krzyk spod butów się wydobywa. Jeden lament i wrzask niedołężny. W nogach toto krótkie, uciekać potrafi jeno duchem, bo reszta nijak nie nadąża za głową. Wszędzie tego: po mchach, po rudem igliwiu widać tysiące maleńkich czerwonych, żółtych i zielonych czopecek. Legną się na miliony i szkody robią, aleć nie mnie. Bo ja drwal, a drwale je w strach wpędzają. Co mnie tam z tego, że zboże podgryzą, że plewy z ziemniaków wywleką na gościniec, że kamykami wielkości łzy nogi obrzucą. – Zaśmiał się chrapliwie. – Rozwiązuj! – Oczy mu zapłonęły. – Kiej ty wies, skąd muchomory po lasach?

Karzeł słuchał go z uwagą, a wcześniejsza litość szybko z niego uleciała. Narastała zaś wściekłość. Od razu stanęła mu przed oczami dawniejsza sytuacja, jeszcze sprzed Krakowa, słona jak morskie powietrze. Znowu poczuł, że otacza go przestrzeń bez granic. Zacisnął pięści, bezwiednie zgrzytnął zębami. Czasem marynarze mówili, że czują się oderwani jak jesienne liście od gałęzi. Przerzucani przez fale, jakby bez władzy nad swoim losem, a jednak w tej bezwoli odnajdujący sens. Znowu poczuł się jak wtedy, gdy płynęli przez Ocean Indyjski i kolejny raz na niebie tuż przed jego oczami wzeszedł Krzyż Południa. Wszędzie daleko, ale w świadomości tej odległości odnalazł swoją siłę.

Pierwszej nocy, gdy odbijali od brzegu, kapitan powiedział mu, że załoga chce go zabić. Zrobił z nimi zakład, że to im się nie uda, dlatego powinien wygrać. I tyle. Rzucił się na kojkę i od razu zasnął. A karzeł siedział skulony. Schował się w najciemniejszym kącie jego kajuty i nasłuchiwał. Nasłuchiwał i obserwował kręgi rzucane przez dopalający się płomień świecy obsadzonej w mosiężnym lichtarzu zawieszonym na ścianie. Kręgi biegały po suficie w takt kołyszącego się statku: to się wydłużały, to ginęły w kącie. Maleńkie okienko wypełniała wtedy noc. Kajuta była biedna, jakby opuszczona. Mimo głośnego chrapania zdawała się pozbawiona czyjejkolwiek obecności.

Przekleństwo karłów polega na tym, że są niscy, a więksi traktują ich jak żywe lalki. Rozumiał wściekłość leśnych krasnoludków. Nie rozumiał lęku marynarzy przed karłami i zupełnie nie wiedział, czemu ich kapitan tak bardzo im dopiekł, wprowadzając Jacka na pokład. Dowiedział się tego później, wiele później, wtedy gdy dla załogi było już za późno.

Byli słabi, wszyscy – wraz z kapitanem – bo tęsknili. On nie znał tego uczucia, bo w swoim umyśle miał tylko horyzont, nie patrzył za siebie. Nie wszyscy tęsknili za tym samym. Najgorszą tęsknotą była ta za przeszłością. Nie za kobietami, rodziną czy lądem, a za tym, co umarło, bo takiej tęsknoty nie można było zgubić. Wlokła się za człekiem wszędzie, nie znała odległości. Dla kapitana odległość i przestrzeń nie były wybawieniem. To, co najbardziej bolesne, miał zawsze przy sobie.

Gdy załodze wilgotniały oczy, karzeł czuł w sobie wzrastającą siłę. Tak było, gdy przebijali się przez lody podbiegunowe i śnieżycę, otoczeni mgłą jak śmietana. Gdy śmierć zasiadała na rufie, on czuł się wszechmocny. Gdy inni wspominali bliskich, on miał w nosie rozpacz. Nie miał do kogo wracać, nie czuł się również więźniem miłości. Nikt po nim nie płakał, on też płakać nie miał po kim. Albo podczas okropnej nocy koło Strażniczego Przylądka na Białym Morzu załoga żegnała się ze swymi widmami, bo fale przelewały się ponad ich głowami na całą długość okrętu, albo podczas tajfunu na morzu Japońskim, które znosiło statek ku kamiennym brzegom, ku zagładzie, ku śmierci. Nawet wtedy patrzył ze śmiało otwartymi oczami prosto w rozszalałe ściany wody. I czuł szacunek do tych odmętów, do żywiołu, którego nie sposób było okiełznać. Mógł tylko patrzeć i godzić się z tym, co się działo. Morze nie matka – nic nie daje, ale zabiera, wydziera, niszczy, grzebie.

Karzeł był niczyj, zdążył do tego przywyknąć. Co prawda długo należał do swojego kapitana, który w końcu zrobił z niego nie tylko maskotkę, a powiernika. Inne okręty miały na pokładach małpki, niedźwiadki, papugi. Oni mieli karła. Nie mogli go zabić tamtej nocy ani żadnej innej, kapitan przestraszył go złośliwie. Dopóki karzeł przebywał na pokładzie, okrętowi nic nie groziło. Dlatego dbano o niego. Skoro już się pojawił, to każdy członek załogi robił wszystko, aby mu życie ułatwić. W końcu przywykli do siebie. Tak jak człowiek przyzwyczaja się do lęku.

Jacek ocknął się z zadumy i spojrzał Kozarykowi prosto w oczy.

– Kim jesteś? – zapytał.

– Rozwiąż mnie! – Kozaryk szarpnął ramionami.

Karzeł ziewnął. Był zaprawiony w obojętności.

– Opowiedz mi jakąś historię, a zrobię to – odezwał się do Kozaryka – ale to musi być dobra historia.

Usłyszał, że go wołają, jednak mgła oddzieliła go od mężczyzn na dobre. Właściwie to nic nikomu tutaj nie był winien.

– Pańska fantazja – prychnął Kozaryk. – Mówiłem o maluczkich ludkach, nie zamiaruję nic więcy. – Dookoła było sinobiało. Jakby ktoś otworzył groby. Zapach powietrza też przypominał woń z krypty. – To my zadajemy zagadki – mruknął.

– Jeśli zrobicie komuś przysługę – zawołał z zadowoleniem karzeł – a ja żądam zapłaty, nim pomogę.

– Głupiś?

– Opowiadasz?

– Ja słowo, ty węzeł.

– Nie. Ty całość, a węzły rozetnę dwoma cięciami.

– No… – gwizdnął. Zmrużył oczy, choć słońca nie było.

Stwór najwyraźniej kpił sobie z karła.

– Rozetnij więzy i więcy się nie obaczymy.

Bagno zabulgotało.

Karzeł ruszył w stronę, skąd dolatywały uderzenia siekier.

– Stój! – Kozaryk szarpnął ramionami. – Trihozi to drwale – powiedział pośpiesznie – mieszkamy w środku puszczy. Jesteśmy ludem brodzącym w ciągłej mgle!

– To co robisz tutaj? Z dala od swoich?

– Czasem się przypatruję, zwłaszcza latem, jak chłop z babą żną pszenicę.

– Co? To nie czas żniw.

– Chłop spluwa w garść, puszcza w ruch kosę. Ta błyska w słońcu. Tnie półkoliście, mocno zapierając się kulasami w ziemię. A zboże z głośnym chrzęstem pada mu do stóp. Baba idzie za nim, podbiera sierpem nacięte wiechcie i kładzie w poprzek zagonu. – Między jednym słowem, a drugim zgubił gwarę.

Czyli potrafił mówić i tak, i tak, co nie uszło uwadze karła. Nie wiedział tylko, dlaczego Kozaryk tak miesza mowę.

– Chciałbyś tak? – zapytał karzeł z zaciekawieniem.

– E… – zarechotał. – One niewolniki, my wolne. My pany swego żywota. – Wrócił do gwary. – One, tfu! – Splunął. – Chrobocki liche i wiecnie głodne. Zapracowane. Ale piekny to widok, zwłaszcza w wieczornym słońcu, gdy złego słowa sobie nie rzekną.

– To po co patrzysz?

– Bo to piękne.

– Siejecie?

– Nie! To pogaństwo rozorywać ziemię. Spławiamy rzeką do Wisły. Na tratwach, te drzewa. – Skinął głową w kierunku otaczających ich sosen.

– Dalej nie?

– Nie.

– Dlaczego?

– Rozwiązuj! – powiedział zirytowany.

– Skąd wyście się wzięli? – Karzeł przysiadł na zwalonym drzewie.

Morze miało swoje opowieści. Oceany i wyspy swoje, nie wspominając o statkach widmach i lodowych górach. W każdym z tych miejsc były śmierci i ocalenia.

– Musicie mieć jakieś swoje legendy. – Jacek znowu zmiękł.

Stwór zgrzytnął zębami.

– Nie pojmiesz nas – warknął – nikt nas nie pojmie, bo lud mało pojąć potrafi. Niby rozumny, ale rozum u niego krótki. Kiedyś święty Pieter chodził po gościńcach i po lasach.

– Wy wierzący? – prychnął karzeł z rozbawieniem.

– Chodził ten Pieter i widzioł, że lud nijakiego nie ma zwierciadła, a każde stworzenie lustro mieć musi, aby w innych stworzeniach mógł się przeglądać. Ptaki i kury. Wszystko one ptaki, ale jedne latajo, a drugie jeno skaczo, choć skrzydła majo. Pies i wilk. Koń i łosioł.

– Co ty gadasz?

– Taki koń, patrząc na łosioła wie, że mu lepiej niż łosiołowi, a łosioł wie, że gdyby się postarał, byłby koniem. Taka kura mogłaby być sokołem, a sokół, patrząc na kurę, wie, ile ma szczęścia. Tylko cłowiek nie miał takowego zwierciadła i Pieter poszedł do nieba, i Pan Jezus stworzył nas. My so tym koniem i tym sokołem, a ludek patrzą na nas jak na swe odbicie i wiedzą, gdzie je ich miejsce – odetchnął. – Kiej ty wiesz, skąd muchomory po lasach?

– Skąd? – Karzeł złapał się za głowę, bo Kozaryk przeskakiwał z tematu na temat w taki sposób, jakby chciał go zmęczyć.

– Kiedy Pieter…

– Wiem! Chodził po ziemi!

– Te psiekrwie krasnoludki gryzły go po kostkach, nie zważając, że on święty i wtedy zostały zamienione w muchomory.

– Czyli są muchomory, a nie ma krasnoludków?

– Gdzie tam! So i muchomory, i krasnoludki, mnoży się to jak robaki pod kamieniem…

– Dość! – Karzeł podniósł się raptownie. Wyciągnął nóż i podszedł do Kozaryka. – To znaczy, że co?

– My są tacy, jacy oni by chcieli być, ale nie majo odwagi – powiedział z dumą Kozaryk.

– To niedorzeczne. – Jacek spojrzał mu w oczy i jak obiecał dwoma ciachnięciami przeciął więzy.

Tamten się zaśmiał, roztarł poranione przeguby i czmychnął.

– To niedorzeczne – powtórzył karzeł sam do siebie.

Ale stwora już nie było. Za to mgła rozrzedziła się i jego towarzysze z siekierami w rękach stanęli naprzeciwko niego. Strojeń zrobił się czerwony na twarzy i z zaciśniętą pięścią ruszył ku karłowi.

– Coś zrobiół! Ty nędzna pokrako! – wrzasnął i ruszył pędem w jego stronę.

Zadarł siekierę ostrzem do góry, przeskoczył niewielki rów, dał susa nad kałużą, otrzaskał sosny błotem i sapiąc głośno, przypadł do Jacka. Ten ani drgnął niby wrosły w ziemię. Splunął, zadarł głowę do góry i bez mrugnięcia patrzył w jego bystre, rabsickie oczy. To Strojenia zaskoczyło i nieco ocuciło z wściekłości. Zamarł nad nim z siekierą gotową do rąbania. Mierzyli się spojrzeniami, ale im dłużej to trwało, tym bardziej złość ze Strojenia ulatywała. W końcu rzucił siekierę na ziemię między błoto i gałęzie i grzmotnął karła pięścią w nos. Ten zrobił fikołka do tyłu. Strojeń postąpił za nim i wyprowadził kolejny cios, i kolejny. Karzeł bezradnie odpychał się dłońmi, chcąc uniknąć ciosów i oddalić się od chłopa, ale na niewiele się to zdało.

– Sukinsynu. – Strojeń w końcu zmęczony oparł się o drzewo. Kopnął karła w udo. – Obaczysz ty jego wdzienczność. – Odetchnął głęboko. – On se tam dobrze wykalkulował, jus ci zrychtuje błogosławieństwo, oj, zrychtuje. – Splunął obficie. – Ścierwo!

– Pofolgujże mu! – zawołał Gabryś i otarł pot z czoła. Spojrzał na Bahana, szukając w nim sprzymierzeńca, ale ten odwrócił głowę. – Nienauczny, to przez niewiedzę nabroił, choć i miękkie serce przyczynić się mogło.

– Gupiś! – warknął Strojeń – obaj żeśta gupie! – Znowu splunął. Ruszył z powrotem na miejsce wyrębu. – Ino czekać, jak się opatrzy i przyniesie na własnych barach nieszczeście, a przy niem ten wasz mór bedzie jeno niemiłem snem.

– Jego ród szlachetny, znałem kilku – odezwał się Bahan, ciągle żując badylek.

– I ty? – Strojeń pokręcił głową. – One so zaciekłe jak najdziksze diobły. Kaj ty wiesz, kto twojech rodzicielów pomordował?

– Bom widzioł. – Przerzucił badylek do lewego kącika.

– Widzioł! – prychnął Strojeń. – Tyla żeś widzioł, co nic. Co ty ta wiesz, coś widzioł. No? Powisz, coś widzioł?

– Jeźdźców na koniach z zapartymi licami – odpowiedział Bahan niepewnie.

– Ano… – Strojeń pokiwał głową. – Złóż se do kupy. Nasze ludzie nie so jeźdźcy.

– Moje tak – powiedział smutno – my na koniach rodzeni. – Przykucnął przy brzozie, oparł się o nią plecami i zapalił papierosa. Spojrzał w pamięci na majak z przeszłości.

Faktycznie, nie bardzo wiedział, kto ich wtedy zaatakował. Nie byli to swoi, chyba że przebrani. Nie byli to też Trihozi, choć na podobnych karych koniach. A może to, co za chustkę uznał, było włosami? Przecież nigdy wcześniej ich nie widział. Pamiętał ich oczy i wielkie, błyszczące białka.

– A my na własnych kulasach po ziemi chodzim, nikto nas nosić nie musi – Strojeń zakpił.

– Ale wozy się przydajo, co? – odgryzł się Bahan. Badylek mu wypadł z ust. Utonął w błocie, co go zezłościło.

Kiedy nie masz czego gryźć możesz zacząć gadać bez pamięci, ostrzegał go Tofil, a w twoim wypadku to najgorsza z rzeczy, jaką możesz zrobić. I tak już za wiele osób wiedziało o historii Riczki i Bahana.

Karzeł przyszedł do siebie. Gabryś postawił go na nogi, troskliwie otrzepał z igliwia i brudu. W końcu klepnął w plecy i mrugnął do niego po przyjacielsku, choć musiał w myślach przyznać, że nos miał rozkrwawiony paskudnie. Sam lepiej by nie potrafił. Krew już zastygła, a nozdrza spuchły. Popchnął go w stronę ściętych drzew. I zamarł, bo bagno zabulgotało.

– O cie Florek! – zawołał.

Wszyscy raptownie odwrócili się w stronę bulgotu i gdyby żuli badylki, toby je stracili, bo gęby rozdziawili jak młode jaskółki otwierające dziubki, gdy nadlatywała ich matka z posiłkiem.

Morze oddaje szczątki, choć nie zawsze. Podobnie jak bagno, tyle że bagno oddaje całość, choć nieżywą, ale nie wiadomo, kiedy to zrobi. Mówią, że mordercy i diabły, nim zatopią ciało w bagnie, rozcinają ofierze brzuch, aby nieboszczyk nie wypłynął. Jeśli sam utonął, to nieraz pokazywał swoje napuchnięte lico światu, strasząc wędrowców. Wszyscy, poza Strojeniem, przeżegnali się.

– Co to ma być?! – wyjąkał Bahan.

Nikt mu nie odpowiedział.

Tymczasem na wierzchu bagna kołysało się kilka beczek. Słyszeli bulgotanie, jakby bagno puszczało bąki. Jakby gęsta, torfowa maź miała czkawkę. W coraz to różnych miejscach pojawiały się kaszlnięcia. I hyc! Kolejna beczka wyskakiwała na powierzchnię i kolejna. Jakby nagle zrobiło się im na dnie za ciasno albo czarcia siła je wypychała.

– Stójta! – Gabryś rozłożył ramiona, zatrzymując Strojenia i Bahana. – Dobrze karzeł gadał, żeśta bagno ozgniewali i mota!

Mężczyźni chcieli go ominąć, złapał ich jednak za ramiona.

– Stójta! Toż to czart pewnikiem chce nas zbałamucić.

– Aboż to pirszy ros. – Wzruszył ramionami Strojeń i potrącił ramieniem Gabrysia, idąc ku beczkom.

Bahan przyjrzał się mu z uwagą. Zwłaszcza jego twarzy i spokojowi, jaki na niej się malował. Nie był zaskoczony. Jakimż cudem nie był?

Tuż przy bagnie Strojeń zatarł dłonie.

– Tyś wiedzioł – syknął Bahan, doganiając go. – Tyś wszystko zmyśloł? 

– Nie – powiedział przez zęby.

– Było widmo?

– Jest i teros – wskazał głową na drugi brzeg.

Karzeł wybałuszył oczy. Gabryś zacisnął pięści i zakrztusił się śliną, a Bahan zmarszczył brwi. Faktycznie, po drugiej stronie kaszlącego bagna stała postać w kapturze. Spowijała ją szkarłatna peleryna, a twarz ginęła w obszernym kapturze. Spod kaptura wiała czerń – jak z otwartego starego grobu albo zapomnianej studni. Wrony kołysały się na bezlistnych gałęziach. Słońce, jeśli świeciło, zatrzymało się nad czubkami drzew. Drzewa znieruchomiały, mgła opadła na ziemię. Tylko smród bagna i siarki unosił się w powietrzu. Postać stała nieruchomo i zdało się im, że patrzyła na nich. Patrzyła wzrokiem, który tylko czuli.

– Co robimy? – szepnął karzeł.

Gabryś nie odwracając głowy od widma ostrożnie zrobił kilka kroków w tył.

– Jak który da nogę, odstrzelę mu łeb – warknął Strojeń, również nie spuszczając wzroku z widma.

– Czego chce? – Bahan oblizał usta i rozejrzał się za nowym badylkiem.

– Czort je wie. – Strojeń smarknął w rękę i otarł ją o najbliższe drzewo. – Baryły by się zdały to akurat ich nie ma.

Widmo ciągle stało. Beczki przestały wyskakiwać. Zrobiło się zimniej i ciemniej. Wszyscy czterej mieli roziskrzone spojrzenia, jakby płonęły w nich lampy. Najbardziej pocił się Gabryś i największe miał dreszcze.

– Wyrychtujemy becki na wyrębisko – zdecydował Strojeń.

Nikt nie odpowiedział. Postać po drugiej stronie bagna nie poruszyła się. Widma są czkawką wieczności, mawiał Dziad. Snują swoje opowieści milcząco. Przychodzą i są. Stoją nieopodal, roztaczając wokół zatrważający chłód, ale nikt nie ma pojęcia, czego chcą.

– Może nas pilnuje? – powiedział cienkim głosem karzeł. – Chce mieć pewność, czy go posłuchałeś. – Spojrzał na Strojenia przekrwionymi oczami. Schylił się i zebrał z mchu drobiny szronu i przyłożył je do nosa.

– Boże dopomós – szepnął Gabryś.

Strojeń spoliczkował go wściekłym wzrokiem.

– Pan Bóg wysoko, a bieda blisko – warknął, po czym splunął. – Do roboty! Tylko patczeć, jak się zrobi na odwieczerz! – Popatrzył po chłopach. Ci jednak mieli miny niewyraźne, a ochoty do pracy nijakiej. – Hej, chłopy! Duse w wos liche? To ja wom pokaze, co to je odwaga. – Wyciągnął rewolwer, błyskawicznie obrócił się na pięcie i wycelował do widma.

Gabryś jęknął, Bahan podbił Strojeniowi dłoń.

– Za Wisłą – powiedział drżącym głosem Gabryś – pewnego razu święty Stanisław, co se po dróskach łaził, urwał grochu, za co go chłopy zbili i wtenczas – usta mu zadrżały – za kare nie było trzy miesiące dysca. Nieba nie gniewoj.

– Kaj wy bojacie! – zezłościł się Strojeń. Schował rewolwer. – Roboty huk, a wy bojacie! – Kopnął w podłoże. – Głupiś, Gabryś, jak te wół, co rycy, sam nie wie po co. Psiawiara! Co oździerasz gębę. Kaj święty, kaj my. Święty w kaplicce se siedzi, a nie po ściszkach łazi. Siedzi i cegłów na kościół pilnuje, coby niewierne nie pokradły. To tam – wskazał na widmo – tyla ma wspólnego ze świętym, co ja abo ty.

– Mojem zdaniem, najpirw urąbmy pnie na krzyże, a potem pomyślimy o beckach – odezwał się Bahan.

Od razu w wyobraźni zobaczył zapas okowity na cały rok i aż zatarł ręce. Ależ by to była wielka sprawa, ależ wspaniała i bogata. Spłaciłby Kiwę, Riczke wydał za mąż, a sam pomyślałby o przyszłości. Już od dawna pragnął wrócić w rodzinne strony, aby sprawdzić, czy choćby mała ruinka pozostała z domostwa rodziców. Aby obejrzeć za dnia ślady, może jeszcze jakieś pozostały, jakieś maleńkie niewidoczne dla zwykłego oka.

– Nie moze to być! – Strojeń zaczerwienił się, a po chwili zbladł. – Bo z nerw wyjde i obok stane, jak Bóg na niebie. Najpirw becki, potem reśta.

Tu cię mam, ptaszku, pomyślał od razu, bo nie uszło jego uwadze to, jak się oczy zaświeciły Bahanowi. Dobrze wiedział, czemu tak mu się zaświeciły. Taki galantny zarobek pływający w bagnie, to jak znalezienie skarbu. A skarb? wiadomo, że bez właściciela, choć obaj dobrze wiedzieli, że właściciela jednak posiadał! Kto pierwszy, ten lepszy. Jakie uparte psiekrwie! Tego się spodziewał, dlatego wprost im nic nie mówił. Choć miał nadzieję, że sprawa tak szybko się nie wyda. Widma się nie tyle przestraszył, co dzięki niemu wpadł na pomysł, w jaki sposób chłopów na bagno zwabić i do pomocy nakłonić. Płacić im nie chciał, ale wyglądało na to, że będzie musiał. Nie bał się widma, bo wiedział, że widmem nie było. Józuś niedojda, jak sądził, miał jeden ze swoich dzikich stanów, kiedy się przebierał. Widział go nieraz, jak się w szkarłacie po lesie szwendał. Ot, dzieciak chory, niegroźny. Nikomu o tym nie mówił, bo też nie było po co. Nieszczęśliwy człowiek i tyle. Kiedy pod jego okno przyszedł, od razu go rozpoznał i czuł w tym fortelu zapach Dziada, ale zupełnie go to nie obeszło. Dobry pomysł wart dobrej wódki. Pomysłu szukał, pomysł dostał. A teraz wszystko zaczynało brać w łeb. Po co szczeniak stał na drugiej stronie bagna, nie miał pojęcia, choć tak po prawdzie, to czuł w kościach, że kogoś oczekiwał. Dlatego musieli się śpieszyć!

– Ja to bym se odmówił dziesiątecek, coby Panna Najświetsza nami się opiekowała – zaskomlał były wójt. Wytarł spocone dłonie o kapotę.

Reszta spiorunowała go spojrzeniami, a Strojeń o mały włos faktycznie nie wyskoczył z siebie. Karzeł nauczony doświadczeniem nie zamierzał ignorować wróżby śmierci, ale widma nie kojarzył ze swoim życiem, dlatego rozluźnił się i nawet przestał mieć pretensję do Strojenia.

– Dobra – zawołał – rąbmy – zawahał się – a jeślibyśmy z tych pni tratewkę zrobili, to daleko od wsi byśmy odpłynęli? – Popatrzył Strojeniowi w oczy.

– Hen, hen, choć dla becek to by dobre było.

– To co? Becki czy krzyże? – Bahan cały się palił do roboty.

Gabryś wymownie spojrzał w niebo, a karzeł przetarł paznokcie o kufajkę. Wszyscy trzej już się porozumieli, wymienili ze sobą uśmiechy, tylko ten Gabryś…

– To rąbmy! – zawołał Strojeń i ruszyli z większą niż wcześniej werwą.

Karzeł zainteresował się beczkami bardziej niż Strojeń chciał, co go zaniepokoiło. Zresztą przy beczkach z okowitą niepokoiło go wszystko, nawet nagły wiatr, choć tego akurat nie było. Za to ciągle rozciągała się gęstsza mgła. Strojeń mgłę lubił, bo nieraz w niej się ukrywał, ale karzeł akurat do onej miał, powiedzmy łagodnie, dystans.

Jak by nie było karzeł większą część swojego życia spędził na statku i to nie statku żeglującym po rzekach, a po morzach i oceanach. Dlatego mgła dla niego samego niczego dobrego nie wróżyła, choć przecież na pokładzie nie przebywał, ale instynktownie chciał z niej się jak najszybciej wyswobodzić. Rąbał nerwowo, pośpiesznie, co chwilę oglądając się na boki, jakby spodziewał się ataku.

Strojeń uważnie obserwował jego ruchy. Nie lubił, no nie lubił takich płochych osób. Nie lubił, bo zwykle sprawiały kłopoty. To znaczy wpędzały go w nie. Nie wiedział jednak, skąd u karła to napięcie i wzrok szklany, bo skąd miał wiedzieć, czym jest cisza na morzu. Czym jest brak horyzontu, który został zakryty niby białym powietrzem, a tak natarczywym, że chciałoby się je pokroić nożem.

Karzeł Jacek, mimo wcześniejszego zapału do przewożenia beczek, z wolna zaczął ten zapał tracić, bo nierzednąca mgła uruchomiła w jego głowie niebezpieczne wspomnienie złego czasu – gdy płótna żagli zwisły ciężko, mokre, jakby zlane deszczem, wilgoć i niby biały dym wypełzały zewsząd i wpełzały wszędzie, nawet do oczu i uszu, a woda zbierała się w sztywnych załomach materiału i wielkimi kroplami ściekała po linach na pokład. Ani jednego podmuchu wiatru, tylko ta mgła, jak teraz, zimna i lepka niczym dłoń suchotnika. Ludzie przy siekierach przypomnieli mu marynarzy ze szkunera „Nerpa”, którzy w ceratowych płaszczach przesuwali się po pokładzie jak zjawy. To się wyłaniali nagle, to, oddalając się na kilka kroków, w milczeniu rozpływali się w powietrzu. Prawie nie mówili, bo ich głosy zdawały się ciężkie. Wraz z gęstniejącą mgłą sprawiały wrażenie, że nabierają ciężaru i chcą przygnieść statek do dna oceanu. Dudniły kroki po pokładzie, jak teraz siekiery rozrywające słoje drzew. Znowu dźwięki stawały się głuche, pozbawione melodii. Mgła na oceanie niczym się nie różniła od tej tutaj, tak samo była napastliwa, jakby chciała wydziobać oczy. Mimo twardego gruntu pod stopami karzeł pozwolił, aby strach stworzony przed laty zawładnął nim właśnie teraz – listopadowego przedpołudnia w sam poniedziałek.

Bahan krzyknął, brzoza runęła na ziemię, tworząc sztuczny powiew, który chwilowo rozgonił białą zawiesinę. We dwóch ze Strojeniem ruszyli do obciosywania gałęzi. Mieli mokre czapki i kapoty, strużki ciekły im po skroniach. Może był to pot, a może woda. Oddychali ciężko przez półotwarte usta, pozwalając, aby para z wydechu mieszała się z mgłą.

– Te! Karlinka! – krzyknął zasapany Gabryś – czekasz aż cię który do tańca ucapi? – Wyraźnie był zły. Narobił się już jak głupi, a karzeł, jak przed chwilą rąbał niczym szalony, to teraz zastygł, jakby go ktoś zamienił w kamień. – Pchamy!

Ich drzewo również huknęło o ziemię, a bezlistna korona na moment rozproszyła białe opary. Palce im grabiały. Mimo że dzień był już „duży”, słońce do nich nie docierało. Zmarznięte dłonie łatwo kaleczyły się na korze. Jacka opanowało złe przeczucie, bardzo złe przeczucie – jak wtedy, kiedy zmuszono jego znajomych do wypłynięcia na rozwścieczone morze.

– Lepiej najpierw krzyże, a potem tratwę – wydyszał.

No i masz! zezłościł się w myślach Strojeń. Wiedział, od razu wiedział, kiedy tylko dostrzegł u niego to ptasie spojrzenie. Takie zamglone, jakby nieobecne. Raz tak, a raz tak. Z takim to by było dobrze ślub brać, nigdy by się nie zdecydował. A ile by razy spod ołtarza zwiał!

– Kajsi czas weźmiesz – wycedził Strojeń przez zęby. – Nie ma czasu.

– Taka mgła na rzece to nie jest dobra sprawa. – Karzeł obstawał przy swoim. Nie po to z ostatniego okrętu dał nogę, żeby teraz utonąć na tratwie. Wyobrażona beczka wódki, która jeszcze kilka minut temu uśmiechała się do niego i zaprawiła go zapałem do roboty, teraz pogroziła mu palcem jak Jezus z obrazów sercowych.

– Przecie ty literów się bojasz, a nie mgły – Bahan przerzucił badylek do drugiego kącika ust. – A tutej literów brak, za to pełne garnce są. – Puścił do niego oko, ale od razu zauważył, że nic to nie dało.

„Płyńcie na Nord-West”, znowu, tak jak przed laty, zadudniły karłowi w głowie te słowa. „Płyńcie na Nord-West…” Na samą myśl zadrżał. Wtedy ich nie zrozumiał, ale teraz już wiedział, co oznaczały. Nie zrozumiał, jednak tchnięty przeczuciem uprosił kapitana, aby zmienili kurs. Słowa te wypowiedział Amerykanin, którego spotkał w porcie. Właściwie wpadł na niego, śpiesząc się z gazetami dla kapitana. Miał twarz bladą i sine podkowy pod oczami, ale ładny kapelusz i porządny, brązowy płaszcz z postawionym dziarsko kołnierzem. Złapał Jakcka za ramiona, ratując przed upadkiem, i powiedział z napięciem w głosie: „Płyńcie na Nord–West”. Po czym odszedł.

Marynarze nie lubili takich zdarzeń, we wszystkim upatrywali jakiegoś znaku, proroctwa czy wróżby i Jacek zdjęty trwogą ten znak również dostrzegł. Dlatego stracił cały swój spokój i przestał się cieszyć nową wyprawą. Gdyby popłynęli od południa, być może nie natknęliby się na mgłę, ale i nie znaleźliby tonącego parostatku załadowanego sypanym ziarnem. „Dzisiaj ja, jutro ty” – gadali między sobą marynarze. Kto pomaga może pójść na dno, ale grzech nie pomóc, bo dzisiaj ja tonę, a jutro możesz tonąć ty. Czasem zwyczajnie się nie wiedzie i wtedy najlepiej by było z podróży zrezygnować. Jednak mało kto mógł się poszczycić takim komfortem. Teraz Jacek miał ten komfort. Teraz nie musiał brnąć w przedsięwzięcie tak ryzykowne. Poczuł się, jakby miał déjà vu. Każdy popełnia błędy, ale tylko głupiec się na nich nie uczy.

Wtedy, gdy spotkali ten tonący parowiec, ostrożnie zsunięli szalupę, a załoga z parowca błyskawicznie zjechała po linach na jej dno, po czym marynarze gorączkowo zaczęli wiosłować, aby jak najszybciej dotrzeć do ratującego ich statku. Blaszany kolos leżał na boku i wolno, ale konsekwentnie tonął. Może nie byłoby w całej akcji niczego dziwnego, gdyby nie to, że jako ostatni z szalupy wyszedł i stanął na okręcie ratunkowym, na którym służył karzeł – Amerykanin spotkany przez niego w porcie. Nie był to duch, bo człowiek z krwi i kości, ale tak przeraził karła, że biedaczysko się pochorował. Jonasz, pomyślał, nim stracił przytomność. Kiedy mgła opadła, a wiatr się ruszył i zaczął dmuchać w żagle, marynarze odetchnęli z ulgą, ufając, że kłopoty się skończyły.

Teraz w jego głowie dudniły słowa podobne, choć nieco zmienione: nie płyńcie na Nort-West, a kierunek, w którym pędziła rzeka, tak należałoby nazwać.

– Co?! – huknął Strojeń, patrząc na markotnego karła. – Ścierpieć nie mogę zajęcego sierca. Żeby nawet wódka cłeka nie przekonała, to już koniec świata. A może tobie chce sie haw żydowskiego targu? – Zacisnął pięść bardzo sugestywnie, a jeszcze sugestywniej uniósł siekierę.

Karzeł ocknął się z zamyślenia, ale oczy ciągle miał zamglone.

– Na kwaterkę mam – powiedział cicho – mnie tam życie droższe nad tę wódkę. – Podszedł do kolejnego drzewa.

Mieli już cztery, na krzyże potrzebowali jeszcze dwóch.

– Kaj ty chłopie rozum zgubił?! – Strojeń wybałuszył oczy, bo każdego by o taką wstrzemięźliwość posądził, ale nie tego wódożłopa!

Bahan gwizdnął z podziwem, bo tego się po karle nie spodziewał. Choć sam z beczek rezygnować nie zamierzał. Gabryś znowu smarknął, tylko z drugiej dziurki. Całą sytuacją zainteresowany był najmniej, za to lęk Jacka udzielał się mu coraz bardziej.

– Nieszczęśliwie będzie płynąć w takiej mgle – odrzekł karzeł.

– Zalęgli ci się we łbie jakie diobły cy inne licha? Samżeś pomysł dał. – Strojeń nie rezygnował. – Mgła nos chroni – przerwał – urok na ciebie zuciła, cy jak? Zaniechaj ciupania!

Karzeł rąbał drzewo z zapamiętaniem.

– Stój, kiej godam do ciebie! – Odtrącił go od skaleczonego pnia.

Jacek się wyprostował, otarł pot z czoła i krew, choć już zastygłą, spod nosa, splunął. Gabryś dłubał w zębie.

– Kiedy mgła żółta i gęsta, to na morzu znak oczywisty, że niebawem nadejdzie huragan – wydyszał karzeł i chciał wrócić do rąbania.

Strojeń go powstrzymał, łapiąc szeroką dłonią za rękaw przyodziewku.

– Na nasych zekach tera spokój, u nas burze tylko latem, dej pokój i nie psuj krwi, co pieni się we mnie jak w źrebicy ciecz! Słuchoj! W nasy karcmie rok piół bedzies bez piniendzy.

Karzeł roześmiał się cicho, pokręcił głową i chciał wrócić do rąbania.

– Dwa lata!

– Ej, no! Haw se własne dudki trać! – Bahan zmarszczył czoło.

– Dwa lata – powtórzył Strojeń i mrugnął do szynkarza. – Co ty na to?

Jacek wyszarpnął ramię i splunął. Oparł się dłonią o pień drzewa i patrząc już całkiem przytomnie, zaczął mówić spokojnym, mocnym głosem:

– Mam to w dupie. – Znowu splunął, skrzywił się, bo nos ciągle go bolał, a usta cały czas miał pokaleczone. – Dwadzieścia lat pływałem na różnych statkach z kapitanem, który szukał dla tych okrętów śmierci. Najpierw w niego wierzyłem, ale potem zacząłem podejrzewać, że coś nie gra, aż w końcu go znienawidziłem. Pakował nas na skały, pakował na góry lodowe, na rafy. Zatopił w ten sposób kilkadziesiąt okrętów i wziął za to jeszcze obfitą zapłatę. W sferach przedsiębiorców zaczął być poszukiwany niczym lekarz przynoszący ukojenie ciężko chorym. Niczym cudotwórca.

Strojeń przewrócił oczami.

– Każdy miał coś do zatopienia, a nazywali to różnie: „stare kalosze”, „harmonijki”, „pływające trumny”, „babcie na wydaniu”. Przeprowadzał to tak, aby zachować pozory katastrofy, ale siebie i załogę ocalić. Choć nie zawsze całej załodze przeżyć się udało, bo morze to nie matka, a macocha i sentymentów nie zna.

– O, ty gupi! – Tupnął nogą Strojeń – Tera na gadanie cię wzieno? Ani się opatrzymy a wieczór przydzie! 

Bahan go przytrzymał.

– Czekoj, niech mówi, cosik mie się zdaje, że koniec najciekawsy – powiedział zimno. – Dyć ty nas jus raz oszukoł – Popatrzył mu poważnie w twarz. Takie spojrzenie każdy mężczyzna rozumie od razu. Kiedy żarty się kończą, a kamrat zaczyna być wrogi, jest to moment, którego żaden roztropny nie waży się przeoczyć. – Godaj, karle! Jeno prędko, bo doba krótka.

– Widziałem ludzi biegających po pokładzie, widziałem, jak ster obwiązali łańcuchami, a stalowymi linami wzmocnili maszty. Na przednich sztagach rozpostarli płótna zdolne wytrzymać najdzikszą furię huraganu. Widziałem, jak z zaciekłością rąbali burty, aby woda nie gromadziła się na pokładzie. Widziałem jeszcze, jak morze zrywało liny i te łańcuchy, jak wyrywało je z omdlałych dłoni. Patrzyłem, jak żagle niczym postrzelone łabędzie tonęły w odmętach. Widziałem w oczach swoich towarzyszy, że stracili nadzieję, już wiedzieli, że tym razem się nie uda. Zrobili wszystko, co mogli, ale przegrali. Wiedzieli to, choć tylko ja znałem tajemnicę, że to nasz kapitan przerzucił się podczas gry z losem, przy okazji gubiąc wszystkich.

– Ich? Cego nie ciebie? – Bahan wypuścił z kościstych palców ramię Strojenia.

– Mój los, podobny do małpy czy papugi, był w rękach innych bóstw.

– Jak to moze być, żeś nie postradał zycia?

Karzeł wrócił do rąbania pnia, jednak po chwili przerwał, spojrzał na Strojenia i rzekł pewnym głosem:

– W taką mgłę się nie pływa. – Pociągnął nosem i skoncentrował się na swojej robocie.

Mgła tak bardzo zgęstniała, że nawet ten pień widział niewyraźnie, nawet siekierę i własne dłonie przysłaniała biała powłoka. Chwilami odnosił wrażenie, że brakuje mu powietrza, jakby coś to powietrze spośród mgły wysysało.

– Chciołeś nas utopić?! – Bahan szturchnął Strojenia policzkiem siekiery.

– Kaj tobie do łba przysło! – Ze złością odtrącił narzędzie, aż mężczyzna cofnął się o dwa kroki.

Mimo tego Bahan po sekundzie przyskoczył do niego jak żbik do ofiary, wczepił się palcami lewej dłoni w jego kołnierzyk, chcąc go przydusić, a z drugiej strony przytulił mu do twarzy siekierę. Fakt, że był od niego wiele skromniejszy w budowie, ale zadziorność i nieustępliwość miał koguta.

– Panie wójcie – wydyszał karzeł – pomógłbyś pan!

Gabryś akurat nadal dłubał w nosie. Jednak na wezwanie zareagował błyskawicznie, kozę otarł o najbliższe drzewo, dłonie o spodnie i ostrożnie omijając zwartych we wrogim uścisku towarzyszy, podbiegł do karła. Nawet był zadowolony z obrotu sprawy. No bo co? Po drzewo na krzyże przyszli i z takim drzewem wyjść powinni, a nie męczyć się z beczkami trującymi. Do trunków skłonny nie był. Ot, czasem przy okazji, ale okazji wielu nie było. Mówili, że zniewieściały. Może i trochę tak, ale co komu szkodzi uli pilnować, trumny budować i ptaków słuchać? Zniewieściały, nie zniewieściały, ale w gębę przyrżnąć potrafił i to jak należy, nawet lubił, kiedy się należało, a należało się zawsze, kiedy swoją prawicę wyprowadził w stronę gęby drugiego. I nie musiał się do tego napić, na trzeźwo pucował, że aż na piątej wsi słyszeli. Nie powiem, bo dumny był z siebie.

Strojeń oganiał się od natręta jak od osy, ale ten nie dawał za wygraną, dlatego w końcu chlasnął go w policzek z otwartej dłoni, ale tak z rozmachem, serdecznie. Zęby Bahanowi zadzwoniły, a oczy, zdało się chłopom, że zagrzechotały jak w plastikowej zabawce. Skoro nie pomogło, chlasnął znowu, tylko z drugiej strony, i powtórzył to jeszcze kilka razy. Policzki Bahanowi płonęły, badylka zgubił już po raz drugi, lecz mimo gotującej się w nim krwi, nie mógł dosięgnąć Strojenia, a ten nawet się nie spocił. Uważał tylko, żeby młody nie dorwał się mu drugi raz do kołnierzyka, bo wtedy to musiałby go sprać na kwaśne jabłko.

Gabryś młócił siekierą z zapamiętaniem, bo miał już dość tego miejsca i jak najszybciej chciał wrócić do wsi. Co chwilę jednak zerkał przez ramię na tego kogucika czy aby mu nie przyjść z pomocą, choć wiedział, że wdzięczny by mu nie był. Jednak ze Strojeniem nie miał żadnych szans. Młode to zawsze zadziorne i mało rozumne, choć Bahan rzadko tracił cierpliwość, co należało mu przyznać, i to, że nie dawał sobie dmuchać w kaszę. Swoich pięści też nie nadwyrężał zbyt często to i doświadczenia nie miał. W końcu z wargi poszła mu krew, język przygryzł sobie już dawno, ale nie dawał za wygraną. Gabryś pokręcił głową, ale im dłużej się im przyglądał tym bardziej prawica go swędziała, a możliwość spucowania gęby przemytnikowi zaczynała go coraz bardziej nęcić. To byłby miły koniec tego dnia, w którym już tak wiele wycierpiał. Całkiem zacny byłby. Karzeł sapał, jakby siedział w garnku z gotującą się wodą. Grube dłonie już dawno pokaleczył i poobcierał, ale trzeba było mu przyznać, że rąbał siekierą, jakby z nią przyszedł na świat.

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

Rozdział pierwszy – część pierwsza

Rozdział pierwszy – część druga

Rozdział drugi – część pierwsza

Rozdział drugi – część druga

Rozdział drugi – część trzecia

Rozdział trzeci – część pierwsza

Rozdział trzeci – część druga

Rozdział trzeci – część trzecia

1
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *