Na surowym korzeniu  (zakończenie)

– Czekojcie! Wstrzymojcie swoje karzące ramiona! – krzyknęła stara Jagnieszka wbiegając na polanę.

– Za późno! – odpowiedziały chórem czarownice – widma już ruszyły!

Rozdział trzeci – część ósma

.

Bławatne, godzina 14.00

– Cicho, oboje umilknijcie, trzeba coś uradzić. Pomyśleć, ale roztropnie – powiedział ksiądz znużonym głosem i siłą odciągnął Riczkę od Dziewiątka.

– Nie ma caseńku na turbowanie głowy. Cza dzieciaka ratować! – zawołała Gabrysiowa. – Riczka, dziewcyno, dawaj no siekierę i haw w las! – Zrobiła z ust dziubek i zawiązała na drugiego guza chustkę pod brodą, grubymi dłońmi poprawiła ją na głowie. – No! – ponagliła.

– Kiej Bahan siekierę wzion. – Riczka przestąpiła z nogi na nogę.

– To sierpa dawaj, nie ma co casu mitrężyć!

– Jak to? Gdzie? – Ambroży złapał się za głowę. – Z czym iść chcecie, czekajcie, pomyślmy! Błażeju, zrób coś – jęknął.

Przy poidle zrobiło się cicho, ludzie rozeszli się do swoich zajęć, tylko wrony zostały, jakby zamierzały podsłuchiwać.

Ksiądz w licho nie wierzył, Dziewiątek za to nie tyle wierzył, co był przekonany o jego istnieniu. Co myślał Dziad, to wiedział tylko on sam, a zdaje się, że w tamtym momencie był myślami bardzo daleko. Za to popędliwa Riczka skoczyłaby samemu diabłu do oczu, gdyby w ten sposób mogła uratować dziecko. Należała do tych osób, które muszą mieć jasny cel i w tej chwili ten cel miała. Do tego jeszcze była zdecydowana na najsroższą walkę, byleby tylko nie doszło już do kolejnej śmierci bliskiej jej osoby.

Gabrysiowa lubiła rządzić. Była wójtową tak długo, że kiedy przestała nią być, to nadal była – tak w swoim umyśle, jak i w umysłach wieśniaków. A wójtowej to wszyscy słuchali bardziej niż wójta, dlatego i licho słuchać będzie – niech by spróbowało nie! W przeciwnym razie pasy zamierzała z niego drzeć, bo najbardziej na świecie denerwowało ją to, kiedy mężczyzna wchodził w rolę kobiety. Zaś takie licho to męskiego miotu musiało być bez dwóch zdań. I ważyło się rękę podnieść na nieboszczkę i noworodka?! Toż to o pomstę do nieba wołało! Skoro niebo niezbyt skłonne do pomsty było, to ona pomstą będzie, pomstą się stanie i żadne szwedzkie potopy jej nie powstrzymają. Dlatego hajda na licho! Hajda zaprowadzić sprawiedliwość, jeśli nie boską, to przynajmniej babską, bławatną! Nozdrza rozdęła jak klacz tuż przed rzuceniem się w pogoń, gdy poczuje zapach wiatru.

Dziewiątek na ten widok się skurczył i przestał lamentować. Ot, nie miał już nic. Jego Jewka… niech jej ziemia lekką będzie, dzieciaki z Panem Bogiem biesiadują, konia licho porwało i najpewniej zje do ostatniej kosteczki. Już nic, nic nie miał. Tylko grzebanie zmarłych, tylko pacierz pełen goryczy.

– Ludzie! – krzyknął Ambroży. – Otrzeźwiejcie! Gadacie, jakbyście byli w gorączce, jakby w chorobie śmiertelnej!

I wtedy go tknęło… Rozejrzał się po stojących przy nim osobach. Spojrzał w ich twarze i spostrzegł, że te twarze były odmienione. Oczy szklące, jakby faktycznie w gorączce, oddechy przyśpieszone, pot na skroniach, rosa pod nosem. Boże, pomyślał, to koniec? Sam się śmierci nie bał, żal mu tylko było, gdy inni umierali, zwłaszcza ci najlepsi, najsilniejsi i najtwardsi.

– Riczko, dziewczyno – złapał ją za ramię – przecież ja ciebie do pierwszej komunii przygotowywał, ochłoń, nie idź na zatracenie.

Riczka popatrzyła na niego oczami odległymi jak oczka wodne widziane z wysoka. Uśmiechnęła się słabo.

– Haw komu w drogę, temu sierp! – zakomenderowała Haźbieta Gabrysiowa.

– Błażeju! – Ambroży tupnął nogą.

Dziad gapił się przed siebie i nie reagował. Jakby go ktoś zahipnotyzował.

– Ambroźi? – powiedział Kiwa Bobik i to jego słowa przebudziły Dziada.

– Mam cię! – Dziad przyskoczył do Kiwy.

– Kiwa niciyj, Kiwa szam dla szamego siebie jest. Kiwa chciał się pokazać i Kiwa pokazał się. O co ciebie chodzi? – zwrócił się do Dziada, ale zdążył też mrugnąć do Riczki.

Riczka się naburmuszyła, a ksiądz, który to zauważył, głośno wciągnął powietrze.

– Po coś wyszedł, wołał cię kto? – Miał pretensję do Żyda. Teraz to już się z nikim nie dogada. Niemalże poczuł, jak mu wszystko przeciekało między palcami.

– Kiwa szam wie, co robicz ma. Chciał wychodzić, to i wyszedł. – Nie zamierzał się przyznać, że przez okno w mieszkaniu księdza spostrzegł Łotosza i to do niego popędził, ale spóźnił się paskudnie.

– Toż to widzę, ale po co? – Ksiądz zmarszczył brwi. Dawno nie czuł złości, ale w tym momencie targnął nim gniew.

Faktycznie dzień ten był jakiś inny, zły, nieszczęśliwy. Jakby czart siedział gdzieś w kącie i plątał ludziom myśli, a nawet kroki.

Ambroży nagle poczuł się osamotniony, niczym jedyny widzący pośród ślepców. Jeszcze tak nie było, żeby go ludzie nie słuchali i to wszyscy na raz. Boże, Boże, Boże! Nie opuszczaj mnie.

– Szukałem cię, Kiwo, od wczoraj. Myślałem, że nie żyjesz – odezwał się Dziad.

– To przechodzi wszelką wyobrażalność – nachmurzył się Kiwa Bobik – żeby ja nie uważałem na kompromitacje, to by ja ciebie, Dziadzie, nauczałem grzecznoszczi.

No każdy jakby stracił rozum, pomyślał ksiądz, jakby coś złego ich opętało. Nic tylko egzorcyzm trzeba odprawić, bo gotowi sobie do gardeł skoczyć z tak błahego powodu jak choćby użycie niestosownego słowa.

Dziad uśmiechnął się brzydko. Gładko przełknął słowa Żyda, choć wewnętrznie był gotowy go trzasnąć w policzek. Ale, jak to mówią, co nagle to po diable. Miał czas, jeszcze miał czas, aby go „lutnąć” z prawego sierpowego. Odkładał to, od kiedy się poznali, a raczej zwęszyli. Bez jednego słowa wiedzieli od razu, czym który śmierdział. Choć nie wchodzili sobie w drogę, to dobrze wiedzieli, że są przeciwnikami śmiertelnymi. Ale powodu nie znali. Tak po prostu nie znosili siebie wzajemnie i basta.

– Kiwa, idź do chałupy – powiedział ksiądz spokojnie. – Idź do chałupy i zaczekaj tam na mnie.

– O nie, Ambroźi, o nie! Kiwa nie po to wychodził, żeby od razu wracał.

Rozejrzał się uważnie, ale na rzece ani na drodze koło niej, ani pośród chałup nikogo obcego nie dostrzegł. Był pewien, że rozpoznał Łotosza, a skoro on się tutaj pojawił, to hrabia też musiał być niedaleko.

– Idź! – warknął ksiądz, przerywając mu.

Przytrzymał Dziada, który chciał iść za Żydem, bo, o dziwo, Kiwa skurczył się i poczłapał w stronę kościoła. Jednego mniej, pomyślał ksiądz.

– Później. – Spojrzał na Błażeja. – Teraz sprawy ważniejsze.

– Jego pilnować trzeba, bo chłopom w głowach namiesza! – zaprotestował stary.

– Już tam Matka Boska Puszczańska go upilnuje.

– No nie wiem, nie wiem. – Dziad zaplótł ramiona na piersi.

– Ja wiem – zniecierpliwił się Ambroży.

Musieli zatrutej wody się napili, że im rozum odebrało. W żaden sposób nie mógł nad wieśniakami zapanować. I kiedy już miał wygłosić kazanie o gniewie Bożym, jego spojrzenie spoczęło na Wandzie, która stała cichutko koło niego i dygotała z zima. Mokre niebożę, sine i drążące, wyglądało, jakby spadło z gwiazd i nie rozumiało tego, co się działo obok niej.

– Jeszcze i ty – stęknął ksiądz. Cóż mam z tobą zrobić? Pomyślał. Spojrzał na Wandę.

– Riczka, dawaj! Idziemy! – Gabrysiowa pociągnęła dziewczynę za ramię.

Ksiądz otworzył usta, ale nie wydał żadnego dźwięku. Poszły. Z sierpami. Przyglądał się, jak kroczyły zamaszyście, jak ramionami machały niczym skrzydłami mającymi im dodać potęgi. Szły ratować dziecko i tylko głupiec by im stanął na drodze. Z roztargnieniem kolejny raz spojrzał na Wandę. Jak się nie darzy, to się nie darzy.

Dziad poszedł za Kiwą. Widział jego majak przy kościele. Musiał się z nim rozmówić. Nie zwrócił uwagi na protesty księdza. Zacny z niego człowiek, ale nie do wszystkiego się nadawał, tymczasem myślał, że jest w stanie ogarnąć każde zdarzenie na świecie, a jeśli nie na świecie, to przynajmniej w tej wiosczynie. Pamiętał doskonale jeden z ustępów często powtarzany w księdze, którą studiował dawno, naprawdę dawno temu. Pamiętali z Ambrożym ten sam fragment, choć nie rozmawiali o nim. Ambroży lubił stać ponad wszystkim. Choć kochał swoich chłopów, to lubił występować jako moralizator, jako ten wiedzący lepiej i źle znosił sytuację, gdy jego słowo nie było traktowane poważnie. Dziad za to mówił, co myślał i nie dbał o poważanie, a jednak go doświadczał. Tak przewrotnie się układał człowiekowi los.

Fragment ów, o którym mowa, brzmiał tak: „Władają łukiem i oszczepem. Są okrutni i nie okażą miłosierdzia. Ich zgiełk przypomina wzburzone morze i będą dosiadać koni; ustawieni w szyku jak jeden mąż do wojny przeciw tobie (…)”. Błażej poczuł, że byli blisko i nie miało to nic wspólnego z wojną światową, która dogorywała. Nie, tutaj szło o coś więcej, o coś, czego słowami nikt nie potrafił wytłumaczyć, a ci, co by potrafili, to nie mieli odwagi. Tutaj szło o ich kawałek, o ten skrawek ziemi, który dla innych nic nie znaczył, a dla tubylców był wszystkim. O to chodziło, o to, że żaden z nich nie pozwoli sobie odebrać choćby szczapy drewna z chałupy. Nie chodziło już o politykę i sprawy, których prości ludzie nie rozumieli, ale za które musieli cierpieć. Nie, tutaj chodziło o lokalność. Doskonale to rozumiała Riczka, ale Riczka w tamtej chwili myślała tylko o noworodku, i dobrze. Gdyby pomyślała o Chochole nie dałaby rady nic zrobić, a tak? Mogła sporo.

Uporać się z nienawiścią nie jest łatwo, a nawet nie zawsze należy. Bławatne leżało w puszczy, tak dobrze ukryte, że jego mieszkańcy o złoczyńcach podpalających cudze chałupy wiedzieli z opowieści tych, którzy uciekając, chronili się w ich zagrodach. Nie zawsze im wierzyli. Choć często powtarzało się sformułowanie, że jeźdźcy o nieludzkich twarzach schodzili coraz niżej i podobni do wylewającej rzeki zagarniali wszystko i każdego. Nie brali jeńców. Prawdę znali tylko ci jeźdźcy. A może nie?

Dziewiątek już od kilku minut przestępował z nogi na nogę. Przestępował, chrząkał i tak co chwilę. W końcu ksiądz zwrócił na niego uwagę.

– Co?! – zawołał.

– Gore!

Faktycznie ponad lasem falował czarny dym. Mój Boże, pomyślał ksiądz, Strojeń nas zabije. Cóż tam płonąć mogło, tylko jego chałupa, może trochę krzaków, ale tak z odległości i na oko, to jak nic chałupa Strojenia. Ambroży głupi nie był, ale specjalnie lotny również nie, jednak dodał jedno do drugiego i suma mu wyszła straszliwa.

– Chodź, dziecko! – zwrócił się do Wandy. – Ty – wskazał na Dziewiątka – poczekaj!

Możliwe, że przyszedł czas na działanie konkretne, działanie, którego cały czas unikał, bo starał się być pośrodku. Dzisiaj pośrodku już nie wystarczało.

Ileż było bólu w tym skrzacie, jak ją nazwał w myślach. Pogładził ją po głowie. Ileż bólu, ileż bólu potrafi takie chucherko unieść. Napatrzył się na ten ból, oj, napatrzył. Rozumiał wyraz oczu każdego z ludzi. Rozumiał jak nikt. I cierpiał razem z nimi i potępić ich nie potrafił. Zazdrościł czasem swoim kolegom, kiedy słuchał ich kazań. Zazdrościł ostrych słów, ale kiedy na niego przychodziła kolej, to patrzył w oczy tym ludziom zgromadzonym przed ołtarzem. Patrzył w nie i nie miał śmiałości ich karcić. Napominał, przestrzegał, ale najczęściej przypominał o Boskiej miłości, o sile przebaczenia, o miłości do bliźniego. Z tą miłością trzeba się urodzić, jej nie da się nabyć jak pantofle na targu. Tak jak z podejściem do zwierzaków, jak z miłością do drzew, do kłosów i falującej na wietrze łąki. To dary przyniesione na świat. A jakie dary to przerażone stworzenie z sobą przyniosło? Oj, Boże! zawołał w myślach. Toż to przywiązanie. Przywiązanie do drugiego człowieka. Jakże taką istotkę od siebie odpędzić, psiny by nie potrafił, a co dopiero tego skrzacika. Pchnął drzwi do izby, to sprawiło, że Kiwa podskoczył na pniaku i zakrztusił się obwarzankiem. Wepchnął końcówkę do ust i mieląc desperacko, starał się go przełknąć jak najszybciej. Ambroży podał mu kubek z wodą, który ten przyjął z wdzięcznością, ale – co nie uszło uwagi księdza – z niepokojem spojrzał na Wandę.

– Nikt nie wiedział, żeś tutaj jest –powiedział ksiądz z wyrzutem do Kiwy.

– Nieścińście ty moje – jęknął Żyd, dopijając wodę – powiedzieć jego, Kiwy nie ma, to jak nic nie powiedzieć. – Wystrzelił rozcapierzonymi dłońmi w stronę dziewczyny, która z przestrachem zerknęła na księdza.

– Siedź! – Duchowny spiorunował Kiwę wzrokiem i zakasał rękawy. – Sam żeś wylazł i światu się pokazał.

Żyd uniósł się i otworzył usta, chcąc zaprotestować.

– Ty, Bobik, zdaje się mnie, żeś się zasiedział i nazbyt zadomowił – powiedział ksiądz ostro, jakby nie on mówił.

Kiwa momentalnie złagodniał. Klapnął na pień, twarz na pięści wsparł i prosząco popatrzył na Ambrożego.

– Wiesz, co ja ciebie powiem? – rozpoczął.

Ksiądz nie wiedział, ale wiedzieć nie chciał. Machnął ręką na jego gadanie, przerywając prawdopodobnie mądry wywód, czym Kiwę w konfuzję wprawił. Toż jego gadanie to była jego największa broń, największy atut. Kiedy mu gadać zabraniano, to on stawał się bezradny jak to stworzenie zmokłe, co koło pieca siedziało.

Ambroży złapał Kiwę za kapotę.

– Byś się przydał na coś, a nie siedzisz i okiem łypiesz. Koni byś poszukał, tych, co ukradli chłopom jeszcze latem. – Przystawił swoją bladą, pomarszczoną twarz do zarośniętej brodą twarzy Kiwy.

– Ambroźi, tyś jest aferzysta. – Bobik próbował się wyswobodzić z uścisku twardych palców. – Kiedy koni w lato zabrali, to koni już dawno nieziwi.

Ksiądz nie zelżył uścisku.

– Co Kiwa może robicz? Kiwa robi, co może, ale to nie Kiwy wina, że koni nieziwi.

– Jak to nieżywe? Skąd to wiesz? – Ambroży się zapowietrzył. – Tyle czasu tutaj siedzisz z taką nowiną i dopiero teraz mówisz?! – Zabrakło mu tchu, gwizdnęło w piersiach.

– Co Kiwa wie, nicz nie wie, po co Kiwie wiedzieć? To rzeć niedobra wiedzieć. Kiwa nicz nie wie, nicz nie wie. Nicz a nicz!

Wybałuszył blade oczy i zdało się księdzu, że wyblakły mu jeszcze bardziej. Ich kolor porównałby do koloru wody z pomyj. Puścił go. Palce mu zdrętwiały, roztarł je drugą dłonią. Starość. Nawet karku skręcić się nie da.

– A może to tyś je uprowadził? – Posłał mu złe spojrzenie. Nagle skojarzył moment, kiedy Kiwa do niego przybył.

– Ja? Jakie ja?! Kiwa nicz, co Kiwa moźe, nicz jak woda w studnie!

– Chleb – odezwała się Wanda.

Zdumieni rozejrzeli się wokół siebie.

– Głodna?

Ambroży podał jej niedojedzoną, suchą kromkę.

– Dziękuję. – Przywarła do niej ustami. – Chleb z kieszeni wystaje. – Wskazała na ubranie Kiwy.

Kiwa złapał się za poły swojego przyodziewku, chleb upchnął głębiej i zabierał się do wyjścia.

– Takiś głodny?

W księdza tego dnia wstąpiło coś, czego od dawna nie czuł. Wstąpiło i rozrastało się w zastraszającym tempie, które to tempo Kiwa od razu zauważył.

– Tyś nie po pomoc tutaj przybył, a przez interes! – huknął.

– Nie, nie, nie! Ambroźi nie być grandus. – Postąpił krok w stronę drzwi. – Kiwa dobry Źid i ziadne złe interesy nie robi. Ziadne! Kaźdy powie, że Kiwa dobry.

– Zapytaj bez wódki w ręku – powiedział ksiądz.

– Oj wódkie i wódkie, wy wiećnie o wódkie! Wszystkie wiećnie o wódkie. Jakie wódkie, ja pytam się? Ja wódkie w ziadne ręce nie mam. Ja biedny Źid, na którego już czas! – Przyskoczył do drzwi, ale Ambroży mu drogę zastąpił.

– Ty wiesz, że nasza królowa to Matka Boska Modrzewiowa?

– Kiwa nicz nie wie, po co Kiwa wiedzieć ma? Ziadne matkie, ja nicz nie winien jest. Ziadne, nawet swoje, a co dopiero twoje matkie? Co mnie do twoje matkie? Ty nicz nie rozpocinaj, bo nim ty rozpocinanie zrobisz, to ja wcześniej będę skończać takie rozmowę. Po co komu takie rozmowę? Kiwa osialejeć mozie od takie rozmowę! – Otarł pot z czoła. Wyraźnie się zdenerwował.

– Kto konie zabrał? – Ambroży wyczuł, że to doskonała okazja, aby się dowiedzieć czegoś, czego nawet nie planował się dowiadywać.

– O co ciebie chodzi? – wyjąkał Kiwa, chaotycznie gestykulując rękami. Głos miał proszący. – Jacy koni Kiwa ma znać?

– Nasze, wioskowe, chłopskie!

– Ooo, te koni mówić niedobźe – odpowiedział pośpiesznie. – Myszleć niedobźe. Sziukać niech cadyk broni. – Wytrzeszczył oczy na księdza. – O te koni zapomnieć.

– Aż tak? – Ksiądz się zmartwił. Usiadł przy stole.

Kiwa z ochotą przysiadł się obok.

– Kto je ukradł?

Żyd skulił ramiona i spojrzał w okno.

– Po co je kraść było?

– Ambroźi pyta i pyta, jakby nicz innego ciekawoszcią go nie zajęło. Pyta i pyta, ale nie myszli.

Ksiądz przyjrzał się mu uważnie. To ci mądrala. Wprost nie powie tylko zagadkami.

– Koni chlopskie, jakby nicije. Paśli się. – Wzruszył ramionami. Oczy miał ruchome, jakby spodziewał się z każdego kąta napaści. – Głupia chlopa! – warknął. – Ona się nie ukłoni z czapkiem, nie gada wielmożne panie do Kiwy. – Poderwał się z pniaka. – A ja nie jestem pospolity goj, co z gnojem jedzie i koniom czyszczy!

– Za długi im zabrałeś zwierzęta? – Ksiądz schował twarz w dłoniach.

– Co za słowa straśne! Słowa jak grubianin gadacie, tak bolą, że zabijają! – Chwycił się za serce.

– Poczekam, może skonasz – powiedział ksiądz zimno. Po chwili podniósł głowę i spojrzał na Kiwę. – Kto ukradł konie? – zapytał ponownie. Równocześnie zauważył, że Wanda pochwyciła kawał drewna, aby przywalić w głowę Żydowi, ale powstrzymał ją dłonią. – Za tobą by nie poszły, nie znasz się na koniach.

– Kiwa zna się na wsysztkie rzieci…

– Ale na koniach nie – przerwał mu.

– Jusuś – mruknął niechętnie, łapiąc się za głowę.

– Co, Józuś?

– Jusuś stwozienia wsielakie zna i lubia je, a one go lubiają – wytrzeszczył oczy na księdza.

– No gadajże, człowiecze!

Wanda odłożyła drewno i usiadła na skrawku pieńka, który jej wcześniej podsunął ksiądz. Miała sine dłonie, drżała, bo mokre ubranie przylgnęło do niej jak druga skóra. Rozumiała, że ksiądz nie ma damskich ciuchów, bo skąd by miał mieć. Nie musiał jej nawet tłumaczyć, że powinna wyschnąć w tym, co miała na sobie. Nie miała pojęcia, o co chodziło w rozmowie między księdzem a Kiwą, ale na tyle miała oleju w głowie, aby skojarzyć, że Żyd duchownemu podpadł.

Konie? Wiele rzeczy potrafiła ukraść, ale koni nigdy nie kradła. Po co kraść konie? Choć Łotosz opowiadał, że niektóre są cenne. Ale potrzebują jedzenia. Zdecydowanie lepiej było kraść to, co samemu można było zjeść i co jeść nie wołało.

– A gdzie Dziad? – Ksiądz Dopiero teraz się zainteresował.

– Nie ma i to całkiem dobra jest rzieć.

Właśnie, że to nie była dobra sprawa. Ksiądz wiedział, że Dziada, jak i Kiwę, najlepiej mieć na podorędziu, a tu jeden umknął. Niechby już ten dzień się skończył…

Dziad byłby za Kiwą do mieszkania księdza poszedł, gdyby nie zaczepiła go dziewczynka siedząca przy poidle. Siedziała w bardzo podobnej pozie jak wcześniej hrabianka. Błażej przypomniał sobie jak jeszcze pięć godzin wcześniej z radością wciągał poranne powietrze i z sentymentem patrzył na budzące się do życia Bławatne. Jak był zadowolony z fortelu, którym zajął umysły największych rozrabiaków we wsi. Zacierał ręce i winszował sam sobie przebiegłości i znajomości ludzkiej natury. Ileż się przez te pięć godzin zmieniło. Zrobiło się mu przykro. Kolejny raz musiał sobie uświadomić, że jest pewna siła, której przechytrzyć nie sposób, która działa wbrew działaniom człowieka albo mimo jego działań i zmienia, tworzy nowe szlaki, ostre zakręty, zaskakuje, jest lotniejsza niż myśl mędrca. W chaosie tych pięciu godzin nie pomyślał o tym, co mu w tej chwili przyszło do głowy. Czyli już? Teraz, w tej chwili? Tak nagle, nieoczekiwanie miało się skończyć jego życie? Nic tego nie zapowiadało.

Dziewczynka zeskoczyła ze żłobu i wyciągnęła do niego rękę.

– Poczekaj, nie chcesz się chwilę pobawić? – Przełknął ślinę.

Roześmiała się.

– Nie – odpowiedziała.

– Ale masz moją zgodę. Baw się.

Spostrzegł, że jej twarz nie przypominała już twarzy dziecka. Ciągle była piękna, ale poważniejsza, choć cały czas łagodna. Patrzyli sobie w oczy, wymieniając się własnym bólem, tyle że cierpienie dziewczyny było zabliźnione, zaś jego rozpacz cały czas krwawiąca. Stała naprzeciw niego z wyciągniętą dłonią. Słyszał pracę na podwórkach, nawoływania, czasem odzywały się psy czy wrony, ale czuł, że to już jego nie dotyczy. Były to dźwięki dla niego przebrzmiałe i kolejny raz zrobiło się mu przykro. Nawet się trochę zdziwił, że pragnąc śmierci, nie był na nią gotowy. Jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś… Może jutro? Przecież jeszcze nie zakończył wielu spraw. Nie znalazł nowego właściciela dla książki, którą zdobył do księgarni Jadwisi, nie ulokował w bezpiecznym miejscu Józusia…

– Jeszcze nie pora!

Usłyszeli głos.

Dziad obejrzał się zaskoczony. Został wyrwany z letargu. Słowa te przywróciły go światu. Mimo płonącego czoła i rosy na skroniach poczuł wdzięczność, choć kiedy spostrzegł, kto słowa wypowiedział, serce zabiło w nim szybciej.

Dziewczyna spochmurniała, opuściła dłoń, ale posłała przybyszowi wściekłe spojrzenie.

– Spóźniłeś się – odrzekła.

– Musi rozwiązać zagadkę, którą mu zadałem cztery lata temu. – Tofil wyglądał strasznie. Mimo że po prostu siedział na koniu i nawet nie miał przygotowanego do strzału łuku, wyglądał strasznie.

– Hrabia Jedliczyński przyjął na siebie jego dług – powiedziała spokojnie, choć jej głos brzmiał zimno i mógł się skojarzyć z dźwiękiem, jaki wydają sople pstryknięte paznokciami.

Sople lodu pokrojone w koraliki, zgromadzone w kanwach.

Dziad zamrugał, bo nie zrozumiał.

– Nie ma nikt takiej siły ani prawa, by mogło dojść do czegoś podobnego. – Oczy Tofila jarzyły się pomiędzy kudłatym zarostem.

– Więzy krwi dają takie prawo – Dziewczynka nie ustępowała.

– Jakie więzy, jaki dług? – zapytał Tofil.

Błażej poczuł, że żołądek podszedł mu do gardła.

– Wszak hrabiego siostrzeńca ten starzec uratował – powiedziała lekko i zrobiła piruet, choć bez poprzedniej radości.

Jedliczyński nic o tej sprawie nie wiedział, bo z Gustawem nie rozmawiał. Zresztą takie sprawy go nie interesowały, choć powinny były. Zadowolony był, że Trihozi siedzą w lesie, tak przypuszczał. Nie sądził, że tak bardzo się pospieszą. Jednak miał o nich lepsze mniemanie, niż na to zasługiwali. Jedliczyński nie wiedział, a Tofil nie wiedział, że on nie wie. A więzi międzyludzkie były paskudną bronią, chyba jedyną, która jego ludowi wyrywała dzidy z rąk. Wobec której byli bezradni.

– Jeszcze zobaczymy, jak z tym długiem będzie!

Być może Tofil by w tej chwili nie zrezygnował, jednak w głębi lasu zagrał róg – to jego ludzie dali umówiony sygnał. Zawrócił konia i ruszył galopem. 

Trihozi lubili przychodzić z pomocą bez zaproszenia. Lubili wkraczać na cudzy teren w momencie nieszczęścia, ale gdy nieboraka wyswobodzili, nie wystarczała im jego wdzięczność. W ramach zapłaty chcieli, aby rozwiązał zagadkę, której najczęściej rozwiązać się nie dało.

Gdy ksiądz spojrzał w okno, zobaczył odjeżdżającego Trihoza i Dziada stojącego bezradnie koło wodopoju. Coś w tej scenie było nie tak. Podobnie jak na identycznych obrazkach, na których należało znaleźć jedną różnicę. Czegoś w niej brakowało, albo czegoś było za dużo, jednak ksiądz nie potrafił powiedzieć, co to było. Przeżegnał się, ale nie odczuł ulgi. Bezradnie spojrzał na Wandę, która coś pisała na pożółkłych kartkach. Wcześniej poprosiła go o ołówek. Zdumiała go tą prośbą, ale spełnił ją i z zadowoleniem przyglądał się jej, jak z językiem wyciągniętym na brodę, mozoliła się nad zdaniami. Przynajmniej tej nie musiał pilnować.

Odetchnął z ulgą i ponownie spojrzał przez okno – Dziad stał dziwnie pochylony, jakby patrzył na krasnoludka. Zaniepokoiło to Ambrożego, dlatego wyskoczył na zewnątrz i pognał w stronę Dziada.

Jaki dziwny dzień. Wszyscy biegali. Sam duchowny nie pamiętał, kiedy ostatni raz tyle biegał. Gdy pojawił się w miejscu, gdzie widział Dziada, starca już tam nie było, za to ku niemu wybiegł Dziewiątek.

– Ziandar zemrze – powiedział cicho.

Ksiądz złapał się za głowę, całkiem zapomniał o tym nieboraku.

– Po wiatyk muszę! – Zrobił w tył zwrot.

Woźnica pochwycił go za ramię.

– On ledwo dycho, nic nie rozumi.

Weszli razem do szynku.

.

Bławatne, las, godzina 15.00

– Prrr! – krzyknęła Filomena i mocno pociągnęła za lejce.

Chabecie nie przyszło do głowy się temu sprzeciwić, dlatego zatrzymała się od razu. Dziewczyna zeskoczyła z kozła i spojrzała do wewnątrz wozu, a gdy to zrobiła, zbladła, jakby jej ktoś utoczył z żył litr krwi. Zagryzła wargi. Że też nie spojrzała tam wcześniej, nim ukradła konia, że też nie spojrzała! Głupia, głupia, głupia! Martwa kobieta leżała z dzieckiem przy piersi. Leżała pośród słomy. Maluch żył. Mlaskał, kwilił, ale ciągle ustami miętolił brodawkę piersi. Co będzie, kiedy zacznie wrzeszczeć? A zacznie. Kłopot. Przecież nie miała pojęcia o dzieciach, a co dopiero o takich dzieciach całkiem nowych. Takie nic nie rozumie. Nawet, gdyby rozumiało, nie potrafiłaby się z nim dogadać. Ze złością kopnęła w koło. Koń łypnął na nią zdumiony. Gdzie ta cholerna kapliczka? Rozejrzała się. Rzeka syczała po prawej, pędziła gdzieś po tamtej stronie przysłonięta gęstwiną krzaków. Fifi nie pamiętała, w którym miejscu kapliczka stała, bo wtedy, kiedy z ojcem obok niej przejeżdżali, nie przykładała do tego wagi. Zresztą do niczego nie przykładała, do słów ojca również nie. Wszak to wszystko – ludzie i ich słowa – jest tak nietrwałe, że szkoda zaprzątać sobie nimi pamięć.

Chmury zgromadziły się nad czubkami sosen. Filomena usłyszała krakanie. Obejrzała się energicznie. Chodź no, chodź, ptaszysko wstrętne! Już ja cię urządzę! Ale nie potrafiła zorientować się, gdzie gawron siedział. A ten, cwany, ukryty gdzieś, krakał, jakby z niej drwił! Z wściekłości w kącikach ust pojawiła się jej piana. Ach! Gdybyż jej złość potrafiła truć, wytrułaby już pół świata. Ale nie potrafiła. Poczuła w ustach słony smak. To od zgrzytania zębami i z przygryzionych warg. Nieprzyjemna mgła i tutaj się pojawiła, i do tego w błyskawicznym tempie zaczęła się rozrastać. Wyłoniła się od strony rzeki spośród wilgotnych drzew.

Słony smak i słone policzki. Czy sól wygląda tak samo jak cukier? Nie znosiła cukru. Mdlił ją, za to bez soli nie wyobrażała sobie życia i miała jej w nadmiarze. Nie zauważyła, kiedy łzy zaczęły się toczyć po jej twarzy. Wraz z nimi ulatywała z niej złość. Nie pamiętała, kiedy płakała ostatni raz. Czy kiedykolwiek? Noworodek stęknął, zamlaskał, skrzywił się i już myślała, że się rozbeczy, ale mlaskanie go uspokoiło. Dlaczego nie potrafiła się wydostać z tej matni, skąd tyle kłopotów? Nie rozumiała. Co się sprzeciwiła, to dostawała kolejny raz w twarz. Tak jakby ją ktoś przeklął!

„Ciebie zabijać trzeba przekleństwami”, powiedział jej w głowie ślepy Derwid, który był już tylko niedołęgą, ale o hardym sercu. Złamać takiego serca nie sposób przekleństwem czy złą godziną. Takiemu strach nawet spojrzeć w wydarte dłutem oczy. W martwe oczodoły, puste i straszne, a jednak gardzące jej wściekłością i nieustającym gniewem. Nad Derwidem płakała jej siostra, to ona o nim mówiła, tymczasem to wzruszenie głupiej Hanki w Filomenie stworzyło jedynie parsknięcie. Też coś! Derwid w jej głowie czasem stawał się Dziadem, który też z niej kpił. Nie miała pojęcia, skąd tutaj, w tej podłej krainie bez cywilizacji, tylu hardych ludzi Tak jakby wszyscy żywili się czymś, co jej było nie dane, co dla niej było nieosiągalne. Jednak skoro oni to posiadali, to jakim prawem ona tego nie miała?! Wszak ona była ponad nimi, a jednak czuła się odtrącona, zlekceważona i usadzona za szklaną ścianą. Przecież to oni powinni pożądać jej części, tej części za szybą. Tymczasem bezczelnie jej samotnię ignorowali. Nie obchodziła ich. Mieli swój świat, który jakimś cudem im wystarczał. Świat z błota i cuchnących zwierząt, świat z suchego chleba i bimbru, świat pełen zdziczałych historii i zabobonnych rytuałów odprawianych przed obrazem Świętej.

Gdzież ten ojciec! Znowu się zezłościła. Zawsze obiecuje, a potem zmienia zdanie! Właśnie, jeszcze jej ojciec – jakby z tej krainy stworzony. Zastanowiła się. Ona odstawała, jej matka odstawała, ale ojciec mimo bogatego ubioru był jak stąd. Zdumiona przyłożyła dłoń do ust. Wstrząśnięta odkryciem nie zauważyła, że wokół niej pojawiło się wiele więcej wron i już się nie kryły. Nie zauważyła, że niebezpiecznie zbliżyły się do wozu i zmarłej.

Brzydziła się ludzi, brzydziła się wsi, biedy i zależności. Brzydziła się mnóstwa stworzeń, rzeczy i spraw – aż dziw, że wytrzymała tyle czasu w wiosce utopionej w głuchej puszczy. Ojciec nie odstawał w Paryżu ani w teatrze i nie odstawał w tej podłej społeczności. A skoro tak było, to należało sobie zadać pytanie, kim jest jej ojciec? Hrabią. Hrabią jest. A co to znaczy? Och, głupia głowo! Hrabia to hrabia i nic więcej mówić o tym nie potrzeba.

Wrony, najpierw jedna, potem kolejne wskoczyły na wóz. Nerwowo zaciskając pazury na deskach, kołysały się niezgrabnie. Od strony rzeki doleciały ją głosy. Filomena obejrzała się raptownie i wtedy spostrzegła ptaki. Wrzasnęła. Postrącała je dłońmi na ziemię. Chciała podnieść dziecko, ale zawahała się, zamarła nad nim. Spało, przy niej spać nie będzie. Złapała pierwszą lepszą gałąź i zaczęła odganiać czarne straszydła. Odskakiwały na kilka kroków, ale po chwili wracały na poprzednie miejsca. Odganiała je kolejny raz i kolejny, a te, jak zaklęte, ponownie wskakiwały na wóz. Kiedy jedna z nich dziobnęła nieboszczkę w ramię, Filomena z krzykiem zaczęła bić gałęzią na przepadło tak intensywnie, że trzy wrony spadły z wozu i mocno kulejąc, odeszły kilka kroków dalej. Dziewczyna szlochała sucho. Z katarem pod nosem porwała dziecko na ręce. To rozkrzyczało się na całe gardło. Przytuliła je do piersi, a drugą ręką skórę, w którą otulono nieboszczkę, naciągnęła na jej twarz.

Krzyk dziecka rozszedł się po lesie, wiatr porwał go w głąb boru, a rzeka poniosła w kierunku, w którym płynęła. Baryły znieruchomieli, kobiety nacierające od wsi zaczęły biec. Krakanie wron wplotło się w ten płacz, stwarzając wrażenie, że przeczuta tragedia musi się wydarzyć. Hrabianka bezradnie huśtała noworodkiem, ale ten krzyczał, ile miał siły w płucach.

Dziad również usłyszał ten krzyk, podobnie jak Ambroży razem z Dziewiątkiem. Tylko oni, kiedy zobaczyli czarne ptaki zataczające koła nad czubkami drzew, początkowo skojarzyli go z umierającym światem. Nie było strzałów ani przekleństw, jedyne, co unosił wiatr, to krakanie wron i rozpaczliwy płacz dziecka, które niczym Nowy Rok malowany na kartkach z pozdrowieniami żegnało kogoś, kogo nie znało, ale jego odejście sprawiało mu ból. Umierał świat stary, co prawda nie rozpadały się kontynenty, nie trzęsła się ziemia, ale umierał dawny porządek i wszystko, co było wcześniej. Nowe nadchodziło, ale jego kontury były jeszcze niewyraźne. Nowe nadchodziło, ale tylko dwóch starców potrafiło to zrozumieć, bo mieli wystarczająco dużo lat, aby zauważyć nieuniknioną zmianę.

Ambroży się przeżegnał i pomyślał, że chyba nic nie będzie z obiecanych krzyży.

Dziad tylko spojrzał za siebie i zatęsknił, ale ponaglony przez swoją przewodniczkę ruszył za nią. On należał do tego starego świata, którego nadszedł kres. Najpierw zatęsknił, ale po chwili poczuł ulgę, że nie musi poznawać tego nowego, że to już nie jego sprawa. On szedł hen, hen prowadzony za rękę przez swoją nieżyjącą córkę, która znała lepiej niż on to, co krył horyzont. I był jej wdzięczny, że po niego wróciła, że nie pozwoliła, aby się błąkał po Hadesie czy piekle. Jakże wspaniale pachniało powietrze, jakże piękne zdały się mu te ciemne chmury i krzyk życia rozbrzmiewający dookoła. Ileż w tym świecie kipiącym w tej chwili śmiercią paradoksalnie było witalności i nadziei, cudowności i przestrzeni dla życia, które przecież w końcu się obronić musi. Wszak za kilka miesięcy przyroda obudzi się na nowo, rozkwitnie radośnie, choć już w nowym świecie, i narodzą się kolejne dzieci. Jednakże to wszystko wydarzy się już bez niego.

Kiwa na ten krzyk noworodka spocił się niczym bura suczka, którą gospodarz postanowił zbić. Skulił się i pojął, że na niego już czas. Przyznał w myślach rację księdzu, że się zasiedział. Wymknął się na zewnątrz i chyłkiem przebiegł między chałupami. Prawie nie oddychał, bo spostrzegł, że coraz więcej wieśniaków wychodziło na drogę. Każdego zatrwożył ten płacz. Dlatego Kiwa bezszelestnie dostał się do stajni, gdzie stał jego bułanek. Zaprzągł go do swojej biedki i ruszył. Byle jak najdalej od tej wroniej krainy, ale… jak pech to pech!

W tym samym czasie płacz dziecka usłyszał Strojeń. Usłyszał go w momencie, kiedy drugi raz chciał przyłożyć pięścią owłosionemu potworowi. Usłyszał go i od razu się przestraszył. Zrozumiał, że stało się coś złego, ale hrabia go przytrzymał za ramię.

– Musimy wygrać – syknął, nim Tofil siekierą roztrzaskał mu głowę.

Gdy Jedliczyński padł zalany krwią, Łotosz z wrzaskiem rzucił się na Tofila. Twarz miał straszną. Przeczuwał. Od dawna przeczuwał, że nadejdzie taki dzień, gdy podąży czarną drogą. Wolałby czerwoną albo zieloną, ale czuł, że to będzie droga czarna, bo hrabia nią szedł. Droga, którą pokrywał cień. Cień góry. Tej góry, która niewinnie wznosiła się ponad chałupą Strojenia. Wszystko może się nagle skończyć, każde życie i każda opowieść. Ciach i już. Dokładnie tak zrobił, skręcając Tofilowi kark. Gdy chrupnęły chrząstki w szyi potwora, nikogo nie obchodziło, że któryś z jego krewnych występował w cyrku, że był sławny i podziwiany mimo dziwnej fizjonomii. Nikogo nie obchodziło, że miał rozwinięty umysł i mówił jak filozof. Nikogo. Za to każdego zainteresował ten dźwięk. Dźwięk skręcanego karku.

Kozaryk zamarł. Przestał dusić Gabrysia. Rzucił nim w błoto i znieruchomiał. Spojrzał Łotoszowi w oczy, ale spojrzenie Łotosza paliło niczym kwas. Cofnął się kilka kroków. Nigdy do tej pory nie doświadczył strachu. Nigdy. Teraz się przeraził. Oto jego ojciec padł tylko dlatego, że sługa hrabiego użył kilku wprawnych ruchów. Bez wahania. Padł, bo nie wierzył, że ci z nizin potrafią się nie wahać. Kozaryk nie słyszał, aby którykolwiek z jego braci zginął w walce. Mieli tajemnice, czarne sprawy, nocne wyjazdy, ale Kozaryk w nich nie uczestniczył. A teraz kończył się stary świat. Jednak Kozaryk tego nie zauważył. Kończył się stary świat, a umierając, zabierał ze sobą tych, co żyli na nim najdłużej. Nie tych najmilszych, a tych najgorszych.

Gdy hrabia dostał obuchem w głowę, Filomenę zabolało serce, ale nie, że zakłuło, zabolało ją tak, jakby ktoś jej to serce wyrwał z piersi. Prawie upuściła dziecko. Wrony coraz liczniej gromadziły się przy wozie, a ta stanęła jak sparaliżowana. Spostrzegła pędzące kobiety, które wywijały sierpami. Z szuwar wypełzli mokrzy i zziajani bracia Baryły, a ona wiedziała, że musi biec w las. Gdy z dzieckiem pod pachą puściła się biegiem w stronę bagna, pomyślała o matce. O tym, że jej nie pożałowała, że jej nie współczuła, ale tego dnia, kiedy ważyły się losy wsi, jeszcze tego dnia nie zapłakała. Zapłakała dużo później: gdy nawet Kiwa płakał, choć było jej wstyd, że on zapłakał pierwszy.

Kobiety dobiegły do wozu, a Baryły usadzili się na koźle, zaś Kiwa, „shaltowany” przez księdza, ominął ich, zgrabnie manewrując swoim bułankiem – dopiero wtedy rozpętało się piekło. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego – zagrzmiało. Potem błysnęło, a po chwili piorun strzelił w ziemię, a to był dopiero początek burzy. W listopadzie burza wróżyła wszystko, co najgorsze, wszystko, co najpodlejsze, ale skoro przyszła, to co mieli zrobić? Gdy grzmot zagłuszył płacz dziecka, wieśniacy, ci co wcześniej wyszli na drogę, najpierw się zatrwożyli, przeżegnali się kilka razy, ale po chwili, ujrzawszy księdza jadącego na biedce Żyda, złapali za siekiery i ruszyli w las do bagna. Uznali, że diabła czas zatłuc.

Pioruny trzaskały, jakby z nieba spadały szklane kule z petardami. Gustaw dotarł do miejsca, w którym stał Józuś. Jeszcze nie lało, młody mierzył z procy. Gustaw zerknął na drugi brzeg i włosy stanęły mu dęba. Nie wierzył, że Józuś dostrzeli za rzekę, ale przystanął i czekał. Bo gdyby dostrzelił…

Jednak to, co się za rzeką działo, sprawiło, że Gustaw z większą ciekawością zaczął obserwować bijatykę. Zdumiał się, kiedy pojął, że przemytnicy walczą z ludźmi lwami. Nie sądził, że jest ich więcej, nie sądził, że są tak barbarzyńscy. Pamiętał jednego z nich, nazywał się Stefan Bibrowski i występował w cyrku. Wspaniale deklamował i był świetnym akrobatą, ale jako chłopiec Gustaw nie przykładał do tego wagi. Z jego występu we Wrocławiu zapamiętał głównie twarz porośniętą długimi włosami koloru piasku. Mówił jak człowiek, zachowywał się jak człowiek, a miał postać zwierzęcia. Mówiono o nim, że jego piękną duszę uwięziono w ciele bestii. Dopiero na studiach dowiedział się, że jest taka choroba, ale nie przypuszczał, że spotka tylu jej nosicieli.

– Do kogo mierzysz? – Spojrzał na młodego. – I skąd masz tę pelerynę? Sam biskup pewnie takiej nie ma!

– To moja ojcowizna – odrzekł Józuś wyraźnie, po czym już zarzęził: – hrabiemu pisana śmierć.

– Zwariowałeś?! Po co ci taki ciężar?

Przytrzymał go za ramię, jednak młody się wyrwał. Bez kciuka Gustaw nie miał tak mocnego chwytu jak dawniej.

– On i tak już martwy – splunął.

Józuś spojrzał mu w oczy. Popatrzył z takim bólem, że nawet dawnego żołnierza ścisnęło w sercu. Czyli ten chłopiec już nosił w sobie ciężar, tylko zemsty pragnął. A może odkupienia?

– Z tym – Gustaw wskazał oczami serce, odchrząknął – to do księdza, a nie do procy. Pokaż. Celna?

Józuś skinął.

– Pokaż.

Józuś niechętnie podał procę Gustawowi, a ten schował ją do kieszeni. Chłopcu oczy błysnęły gniewnie. Piorun rozerwał niebo, huknęło tak mocno, że aż im zęby zagrzechotały.

– Chodź, trzeba im pomóc. – Gustaw pociągnął Józusia za rękaw, ale ten gwałtownie pokręcił głową. – Nie? Dlaczego?

Chłopiec spuścił oczy.

Cóż mógł Gustawowi powiedzieć? W jaki sposób wytłumaczyć swoją rozpacz? Nie dość, że ból nie mijał, to nie potrafił zapomnieć ostatniego dnia, kiedy widział Mariannę. Widział ją z hrabią, właśnie gdy pod dębem tuliła się do niego, a on wplatał szczupłe palce w jej włosy. Pachniała ziemia i mech. Najpierw zabolało go w piersi, a potem poczuł wściekłość. Gniew tak potężny, że aż straszny, gniewał się na nią i na niego, nie sądził, że bardziej na nią. Dowiedział się o tym, gdy rankiem dnia następnego zastał ją przy studni, pochylała się wyciągając wiadro z wodą. Zrobił to. Popchnął ją z całej siły, a ona wpadła do środka. Nigdy swojego czynu nie wybaczył hrabiemu. Nigdy. Gdyby nie on, nic by się nie stało. Nic. Na pewno nic!

Po drugiej stronie rzeki ciągle się kotłowało. Pucowali się jak należy z całych sił i z ogromnym zaangażowaniem. Płacz dziecka się zbliżał jak ciemne chmury, choć burza już trwała. Ciągle nie padało, za to pioruny biły w ziemię niczym dzidy Trihozów celujące w ciała wrogów. Filomena biegła, ile siły miała w nogach, a krzyk noworodka przestał ją denerwować. Kiedy zrównała się z nią biedka Kiwy, ksiądz krzyknął:

– Panienka tam nie idzie!

– Muszę! – wydyszała.

– Proszę. – Ksiądz załamał ręce.

– Jak do szciany – mruknął Kiwa.

– Tam się stało coś złego – powiedziała, wytrzeszczając oczy.

Wtedy lunęło, ale tak z całej mocy, jakby niebo wyzbierało deszcz ze wszystkich chmur. Deszcz był lodowaty, tak lodowaty, że maleństwo zamilkło. Dziewczyna ściągnęła żakiet i okryła je nim. Nawet Kiwa wydobył jakieś stare szmaty i pomógł dziecko w nie opatulić. Błoto pod wpływem deszczu odżyło, momentalnie zrobiło się go drugie tyle. Ambroży zszedł z biedki.

– Proszę wsiadać, ja pójdę. – powiedział.

Kiwa zagryzł wargi, rzucił księdzu niechętne spojrzenie.

Biedka zajechała tam, gdzie się udało dojechać, resztę drogi wzdłuż bagna musieli przebyć na piechotę. Na polanę dotarli w momencie, kiedy nadbiegł tam również Gustaw, ciągnąc za sobą Józusia, a Trihozi, jak i przemytnicy nadal się okładali pięściami i nie tylko. Strojeń zauważył hrabiankę z dzieckiem i od razu go tknęło. Wyszarpnął półprzytomnego karła spod wroga, ocucił, dał mu w garść sakiewkę i kazał wracać do wsi. Co prawda Jacek słuchać Strojenia nie musiał, ale tak się przeląkł kudłatych bestii, że z chęcią na to przystał. Kiedy pędził na oślep pośród ulewy, myślał o tych straszydłach, a równocześnie nie potrafił przestać się dziwić ich istnieniu.

W karczmie u Bahana Jacek słuchał najróżniejszych chłopskich opowieści. Pomiędzy nimi przewijały się i te o podobnych dziwadłach, ale uważał je za bajki. Co prawda z Kozarykiem zawarł znajomość, ale nie przypuszczał, że przyjdzie mu z nim walczyć. Nie wierzył w istnienie owych monstrów, bo skąd by się miały wziąć? Chłopi tłumaczyli to błyskawicznie. Kiedy Pan Bóg stworzył dzień, diabeł noc, kiedy Bóg rzeki i morza, to diabeł bagna i moczary. Gdy Pan usta, to zły sprawił, że mowa potrafiła kaleczyć, kiedy pszczoły, to pojawiły się i szerszenie. Tyle tylko, że co do Trihozów mieli różne wersje. Jedni twierdzili, że to skrzywiony obraz wsiowych ludzi, inni, iż to przemienieni mieszkańcy puszczy, którzy nie bali się gniewu Bożego i uważali się za równych Bogu. Kruki ich zdaniem były przemienionymi łajdakami, a czarne łabędzie dziewicami skrzywdzonymi przez ukochanych; białe zaś miały być córkami czarodziejki i króla stawów i rzek puszczańskich. Przychodziły na świat ze złotymi naszyjnikami na szyjach i potrafiły zmieniać się w te piękne ptaki, a potem na powrót przybierać postacie kobiet. Białe łabędzie były uosobieniem czystości i piękna, dlatego nie godziło się do tych ptaków strzelać. Pojawiały się nieoczekiwanie i pomagały zwaśnionym. Pojawiały się, kiedy słowa już nie miały mocy, aby ludzie mogli się dogadać, gdy lała się krew niewinnych. Zawsze wtedy, gdy już stracono nadzieję, a niesprawiedliwość triumfowała.

Trihozom wrony towarzyszyły niczym psy pasterzom. Sami zaś Trihozi mieli być przeklęci jak Judasz, za zdradę bowiem taka była kara w puszczy. I dla ludu tubylczego byli oni ludem Judaszy. Przez długi czas żyli obok siebie, nie wchodząc sobie w drogę, ale starzy ludzie ostrzegali młodszych, że nadejdzie czas, gdy Judaszowe plemię sięgnie po więcej – sięgnie, bo będzie mogło i nikt mu nie przeszkodzi.

Trihozi żyli z dala od mieszkańców wsi. Nie przeszkadzali im. Byli odlegli i obcy. Dlaczego postanowili zaatakować? Tego karzeł nie był w stanie zrozumieć. A czemu dobry pies nagle gryzie właściciela, zaś koń staje dęba i zrzuca swojego jeźdźca, którego doskonale zna? Każdy może oszaleć na sekundę, dlatego starzy ludzie mówią, że psu ani koniowi się nie wierzy, a jak Bóg człowieka chce pokarać, to mu rozum odbierze.

Co się musi wydarzyć, aby zerwać niepisany sojusz? Cóż, wystarczy, że ktoś poczuje się silny, a w swojej bucie nie pomyśli nawet o tym, iż inni również są silni.

Trihozi mieli tylko jedną opowieść. Historię, którą znali tylko oni. No dobra! Nie tylko oni, bo kiedy któremuś puściły nerwy, to opowiadał i opowiadał. Choć jego słowa nikogo nie obchodziły, to gadał. Tak się wygadał Kozaryk. Ten odważny i bystry, który potrafił zdradzać bez mrugnięcia okiem. Jednak czym była jedna opowieść w porównaniu z setką opowieści wieśniaków?

.

Godzina 16.00

Lało tak mocno, że przestali się bić, bo niewiele widzieli. Dyszeli ciężko ci, co potrafili stać na własnych nogach, i co chwilę przecierali oczy. Bo reszta leżała pokotem. Kiedy nadbiegł ksiądz, załamał ręce. Biegał od jednego do drugiego, próbował cucić nawet przytomnych, Bahana z błota wydobył, Gabrysia do porządku doprowadził, chlaszcząc go po gębie, tylko przy Strojeniu zamarł.

Kiwa nadbiegł zaraz po księdzu. Zawisł nad brzegiem bagna i z desperacją wyciągnął ręce do beczek raźno kołyszących się w kotłującym się bagnie, które pod wpływem ulewy wyglądało, jakby się gotowało.

– Nie boi – mruknął Kozaryk, szturchając go pod żebro – drugi raz nie zatoną.

Wymienili spojrzenia. Zmięta twarz Kiwy zmarszczyła czoło i brwi uniosła do góry. Zmęczony Kozaryk dyszał ciężko, z ust i nosa sączyła się mu krew, ale zdawał się być pełen energii.

– Kiwa! – wrzasnął ksiądz, co Bobika ocuciło – ty trzymaj jego!

Trihozi popodnosili się i stali chwiejnie na nogach, konie spokojnie skubały trawę. Strojeń dostrzegł wóz, który teraz nadjechał. Jak w letargu minął Filomenę, która próbowała mu oddać dziecko. Deszcz ciągle lał. Baryły ze spuszczonymi głowami zeszli z kozła. Riczka z Gabrysiową opuściły sierpy. Strojeń przypadł do zwłok żony. Nie krzyczał, nie płakał, tylko milczał z takim bólem, że aż deszcz ustał. Wtulony w jej gors zacisnął pięści. Kiedy się podniósł, popatrzył dookoła.

– Gdzieżeś karle – powiedział ochryple.

Jacek przyskoczył do niego. Wyglądał, jakby chciał się wcisnąć do butelki.

– Niepotrzebne mi te pieniądze – powiedział karzeł, oddając sakiewkę – nie spełnię twojego polecenia.

– Dosz rade. Dzieciaka trza zaopatrzyć.

– A ty?

– Mnie żałoba tero, jeno kij i droga bioła.

– Nie! – krzyknął Ambroży. – Wracaj, Lesia odeszła, ale zostawiła część siebie, nawet nie spojrzysz na syna? – Ksiądz przypadł do Strojenia, ale ten miał nieprzytomne oczy, dokładnie takie same, jakie widział u Dziada, kiedy po raz pierwszy się spotkali. – O mój Boże – złapał go za ramię – człowieku, ty naprawdę zamierzasz… – Zabrakło mu słowa.

Kiedy deszcz nieco ustał, mężczyźni wrócili do przerwanej walki i machania pięściami, a spłoszone konie pognały dalej w las. Na to nadbiegli wieśniacy z zadartymi do góry siekierami, a widząc, co się dzieje, z okrzykiem huuura! rzucili się na Trihozów. Młocka rozpoczęła się na nowo! Jeden z Trihozów poderwał się z błota i zadął w róg, jednak nim dobiegł do konia, dostał z pięści w twarz. Osunął się na kolana, ale nie zamierzał się poddać. Nagle skoczył do twarzy wieśniaka i ugryzł go w nos, za co dostał raz jeszcze, tyle że serdeczniej.

– A kysz! – wrzeszczał Bahan, roztrzaskując butem błoto. – Poszły wy, sobacze syny! – darł się rozjuszony i pucował każdego Trihoza, który podszedł mu pod rękę.

Na dźwięk rogu nie przybyła odsiecz, to znaczy podobno przybyła, ale gdy zobaczyła, ilu mają przeciw sobie, to cichaczem się wycofała tym samym mostem, którym Gustaw wraz z Józusiem przedostali się na ten brzeg. A most, trzeba wiedzieć, budowany był przez Trihozów od września i choć rzeka mosty niszczyła wszystkie, to nikomu z tego powodu przykro nie było. Most ten miał przetrwać jedynie do dnia ataku.

W końcu Kozaryk z trzema towarzyszami dali nura w las, na co wieśniacy zaczęli wiwatować i z zachłannością spoglądać na beczki w bagnie.

– Ambroźi, ty zrób poźiądek z ten chlopa, bo ja palpitacje od razu mam!

– Wójcie, a wójt co? – Ksiądz szturchnął Gabrysia. – Tak nic, kiedy rewolta prawdziwa? – powiedział roztargniony.

Nie patrzył na byłego wójta, a na Strojenia, który minął już bagno, a jego postać zniknęła pośród drzew.

– Ja jus nie wójt. Głowa mnie boli, a te to by może pnie do wsi zaciągli, to by my te krzyże poskładali.

Ksiądz przytaknął.

– Dobry pomysł – powiedział zdławionym głosem. W myślach pobłogosławił Strojenia.

Hrabianka oddała dziecko Riczce, a może lepiej powiedzieć, że ta jej z rąk niemowlę wyrwała. Gustaw przyglądał się wszystkiemu z roztargnieniem. Z wahaniem podszedł do Filomeny.

– Twój ojciec – spojrzał jej w oczy; były fiołkowe, takie same jak Hanki – nie żyje.

Drgnęła. Przecież wiedziała. A jednak zabrzmiało to tak dziwnie. Stała przy tej nieszczęsnej biedce jak skamieniała i gapiła się na szczątki człowieka, które leżały w błocie. Ciała matki nie widziała. Ksiądz razem z ludźmi grzebali zmarłych szybko i to często we wspólnej mogile.

– Zawsze byłam sama – powiedziała przez zaciśnięte gardło – ale miałam kogo o to obwiniać, a teraz?

Gustaw objął ją i przytulił. Pozwoliła mu na to. Dochodziły ją dźwięki, słowa i okrzyki, kiedy chłopi ładowali zmarłych na wóz. Potem ciągnęli pnie. W ciągu kilku dni świat się zmienił. Ten, z którym tak walczyła, którego tak nienawidziła, równocześnie pożądając, zniknął. I co teraz? Cały czas stała w objęciach Gustawa, aż Riczka zaczęła się niecierpliwić. Co teraz? Wyjedzie do Paryża! Ale sama? A tak! Dlaczego nie? Jednak tak przykro samemu. Co tam, zapłaci za towarzystwo.

– Pojedziesz ze mną do Paryża? – Fifi oderwała głowę od piersi Gustawa i spojrzała na niego.

Nieogolony, smagły o zielonych oczach.

Riczka mało nie połknęła swojego języka. Gabrysiowa wzięła ją pod ramię i odciągnęła w stronę wsi. Wzrokiem wskazała na niemowlaka, że głodne i niebezpiecznie spokojne.

– Współczuję ci, ale nigdy w życiu – odpowiedział lekko Gustaw.

– A z Hanką to byś pojechał! – naburmuszyła się.

– Dzisiaj nawet z Hanką bym nie pojechał. Chodź, zmierzcha się.

Ruszyli za Riczką i Gabrysiową.

Chłopi, sapiąc i pokrzykując, ciągnęli pnie do wsi. Nim zapadł zmrok, wszyscy słyszeli stukanie młotków. Przy blasku pochodni budowali krzyże, prawie jak wtedy dla Chrystusa… I to przestraszyło księdza: to skojarzenie, kiedy patrzył na pękające drewno, na wybuchające w górę szczapy, na kurz unoszący się spod młotków, na parę, która ulatywała z ust robotników.

Nim wzeszło słońce, koło poideł leżały cztery krzyże. Była czwarta rano. Leżały, jakby czekały na Zbawiciela, ale ileż razy można krzyżować tego samego człowieka? Boga. Ambroży ciągle się modlił, a im więcej odmawiał zdrowasiek, tym większy czuł niepokój – jak nigdy dotąd.

„Ustawcie je na czterech stronach wsi”, powiedział poprzedniego dnia Strojeń. Bahan nie pomagał, ani Gabryś, każdy miał swoje zmartwienie. Nie pomagał też karzeł, bo gryzł się wewnętrznie nad tym, jak też ma zapewnić opiekę dziecku. Kiwa myślał tylko, w jaki sposób wydobyć beczki. Trochę może podpadł ludziom za „tych koni”, ale oni przecież jeszcze o niczym nie mieli pojęcia. Mimo to gadać z nim nie chcieli! Głupia chlopa!

Kopali pośpiesznie, aby się zmieścić w dobie, choć tak na dobrą sprawę nie wiedzieli, od której godziny zaczął się wyścig. Ziemia gliniasta, lepka przyklejała się do łopat. Woda zbierała się w dołkach, ale wiedzieli, że kiedy się zassie, gdy słońce ją sparzy, to trzymać będzie te krzyże w sobie jak cement.

Filomena z początku przyglądała się ich pracy, kpiła z niej, ale nic nie mówiła. Znowu siedziała zmoknięta na żłobie do pojenia. Nie musiała się oglądać za siebie, aby wiedzieć, kiedy przywieźli jej ojca. Rozejrzała się za Dziadem. Chciała porozmawiać z kimś mądrym. Ech! Nigdy takiego nie ma, kiedy go potrzeba.

Gustaw wraz z innymi ciągnął za liny, pomagał. Ksiądz biegał między wozem ze zmarłymi, a miejscami, gdzie stawiano krzyże. Dym z ognisk unosił się tuż nad ziemią. Cuchnęło ziołami i nie tylko. Dziewiątek usiadł obok hrabianki. Szlochał. Ta odsunęła się od niego ze wstrętem. Już z niej nie drwił, nie brzęczał monetami. Tylko płakał. Oni wszyscy potrafili płakać na potęgę, powie kiedyś Filomena. Bo byli słabi, ona nigdy nie płakała. Nigdy! Prawie.

Ciągnąc za liny, ustawili krzyże w dołach. Niebo robiło się coraz jaśniejsze, czerwone zorze zanikały. Chłopi przyłożyli korzenie krzyży kamieniami i gliną.

– Proszę księdza, może herbaty? – zapytała Riczka. Była tak jak i on szara na twarzy.

Pokręcił głową. Pobiegł do kościoła.

– To może panienka? – powiedziała najgrzeczniej, jak potrafiła, choć serdecznie hrabianki nie znosiła.

Filomena na nią spojrzała. Najchętniej by ją obraziła, ale po tym wszystkim napić się czegoś ciepłego było dość istotne. Kiwnęła.

Ksiądz szedł z monstrancją. Ludzie dołączali, co wyglądało, jakby kora odrywała się od pnia drzewa. Od krzyża do krzyża dzieliły ich kałuże i błoto. Nie byli już waleczni. Przypominali zeschnięte rodzynki. Skruszone istotki, które chciałby się ukryć w mankiecie Guliwera. Ambroży zaintonował suplikacje. Pośród mgły i mdłych promieni słonecznych, pośród przymrozku i pary ulatującej z ust – był to poranek straszny – tym bardziej że nikt we wsi nie spał. Wieśniacy o błękitnych oczach poszli za nim. Śpiewali, choć ten śpiew brzmiał jak wycie, jak zawodzenie, jak hymn klęski.

Kiwa siedział w kanciapie kapłana i zatykał uszy. Wanda odważyła się wyjść, bo obecność Bobika ją przerażała. Dopędziła księdza i uchwyciła się jego sutanny, jeszcze nie wiedziała, że na wozie leżało ciało Łotosza. Szła koło kapłana, potykając się o kamienie na drodze. Spłoszona rozglądała się dookoła, żeby przewidzieć, skąd przybędzie niebezpieczeństwo. Mżyło, słońce uciekło za chmury, niebo jakby zeszło niżej, ku ludziom. Potykała się, ale dotrzymywała dostojnego kroku Ambrożemu. Ściskając w szczupłej piąstce jego rękaw, czuła się raźniej.

Kiedy skończyli procesję, Gustaw podszedł do Ambrożego i wręczył mu zwitek czerwonych nici.

– Takie lekarstwo dał mi Dziad – powiedział znużonym głosem.

Ksiądz pokiwał smutno. Wziął zwitek i zamknął go w dłoni.

– To tylko symbol – rzekł – żebyś nie pomyślał, że był obojętny. – Rozpłakał się.

.

GÓRA CZARNA

Przypomina kreci kopiec, tyle że wielki – sięgający wprost do nieba. Ludzie gadali, że została usypana specjalnie, ale dawno temu, kiedy po świecie chodziły jeszcze olbrzymy. Mówili, że te olbrzymy zaczęły umierać na mór i wtedy jakiś mędrzec im podpowiedział, aby zebrali złoto – ile kto miał – i z tego złota ulali sochę, a potem tę sochę zakopali pod górą, którą powinni sami usypać. I tak się stało. Kiedy uczynili, co im starzec kazał, zaraza zniknęła. Olbrzymy z biegiem czasu zaczęły karleć, aż stały się takie jak ludzie, ale góra pozostała.

Od strony puszczy góra była zacieniona i wszystko wokół niej pogrążone bywało w chłodzie. Zaś od strony drugiej przypominała złote miejsce, bo od momentu, kiedy wstało słońce, zalana była jego promieniami, dlatego Trihozi nazywali ją Górą Złotą. Rzeka Miła opływała górę, „udając”, że z niej wypływa, tymczasem jej źródło biło hen, hen daleko, wiele dalej niż karczma Łotosza.

Wieśniacy wierzyli, że diabeł lubił brudną wodę, że na suchym nie potrafił usiedzieć, dlatego natworzył bagien i mokradeł. Kiedy Pan Bóg zajęty był wydobywaniem z ziemi gór, on zarażał tę samą ziemię zgnilizną i cuchnącymi oparami. Przysłaniał ją cieniem i mrokiem. Sprowadzał muchy i komary. Gdy ręka boska stworzyła konia, diabeł od razu na jego podobieństwo stworzył osła, gdy karła – diabeł krasnoludka, a kiedy przyszedł czas na człowieka, diabeł powołał do życia Trihoza. I tak się stało, że każda istota miała swoje krzywe odbicie w innej istocie. Bogu nie spodobały się twory diabła, ale pozwolił im żyć obok tego, co było Jego dziełem. Pozwolił im żyć, choć diabła strącił w czeluści.

Kiedy Pan Bóg stworzył żołądek, diabeł dorzucił ślepą kiszkę, która była niepotrzebna, ale lubiła chorować. Pan Bóg usta, żeby człowiek mógł jeść i mówić, a diabeł wsunął migdały, które teraz wielu ludziom trzeba wycinać, bo przez nie tracą zdrowie. Diabeł zdrową istotę zarażał przez plucie, dlatego chłopi z Bławatnych wystrzegali się plucia. Wierzyli, że przynosiło ono ziemi truciznę. W ogóle wszystko, co małe, brzydkie i dokuczliwe, to na ziemi stworzył diabeł. Oset stworzył, kozę, słabość, lenistwo, osę i muchę, ale przede wszystkim bagna i mokradła, których każdy uczciwy człowiek unikał.

Wieśniacy unikali Czarnej Góry, bo poza bajką o olbrzymach częściej, choć ciszej, opowiadali o tym, że na tę górę splunął diabeł, kiedy niósł Bogu trzy jabłka, a będąc ciekawym ich smaku, jedno z nich nadgryzł. Kradziony kęs zapalił się mu w ustach i wypluł go na tę górę, z której pewnego dnia wybuchnie płomień i ognista lawa. Tak prorokowali. Poza tym mówili, że od tamtej pory ta góra stała się siedliskiem diabłów i niegodziwych ludzi. Ileż już na niej samobójstw popełniono, to tylko jeden Pan Bóg wiedział. Jeżeli gdzie mordercy szukać, to pośród lasu na tej górze, jeżeli zdrajców i złodziei, również tam. Uczciwy człowiek bowiem trzymał się od niej z daleka, a ile razy przyszło mu ją mijać, to wzrok odwracał i znak krzyża czynił, prosząc Anioła Stróża o wsparcie. Mówili między sobą, że nie zna nikt wyroków boskich, ale skoro Bóg Trihozom żyć pozwolił, to i wieśniacy na nich ręki podnosić nie powinni. To i nie podnosili. Tyle że Trihozi nie mieli obowiązku trzymać się tej samej zasady. No i się nie trzymali.

Ludzki los był osadzony na psiej i kociej doli, bo kiedy kłosy były wielkie, to ludzie nie szanowali chleba. Działo się to jeszcze wtedy, kiedy pan Jezus po świecie chodził. Zaszedł do jednej gospodyni, która zamiatała izbę miotłą z kłosów pszenicy. Poprosił o jedzenie, a ta dała mu brudny placek. Rozgniewał się Jezus i strzelając z bicza, ściął wszystkie kłosy. Na widok tego psy i koty poczęły jęczeć, więc zostawił im ziarenko, aby miały czym się pożywić. Dlatego człowiek musi je karmić, bo dzięki nim ma z czego żyć, bo to one owo ziarenko wyprosiły.

O Trihozach mówiono sporo, ale nikt na sto procent nie potrafił powiedzieć, czy istnieją. Niby ich niektórzy widzieli, ale nigdy nie wiedzieli, czy wtedy nie przysnęli, czy się im coś nie zwidziało. Najczęściej mówili o nich ci, co cierpieli na gorączkę. Wtedy z nimi się spotykali.

Góra Czarna była ich domem. Tak mówiono, a kiedy padały te słowa, robiło się cicho i nieprzyjemnie.

Ciekawe, że Trihozi twierdzili, że to ich Bóg stworzył jako pierwszych, a diabeł wieśniaków, jako ich brzydsze odbicie, że to oni byli ci wielcy i wspaniali, a wieśniacy tylko ich namiastką. Nie znosili opowieści. W przeciwieństwie do wieśniaków, którzy snuli je przy posiłku, podczas zimowych wieczorów, przy robocie w polu i podczas weselnych zabaw. Trihozi opowieścią gardzili. Woleli milczeć niż gadać po próżnicy. Jeśli się odzywali, to tylko po to, aby stwierdzić fakty, ale po co znowu opowiadać o czymś, co wszyscy widzą. Opowieść w ich rozumieniu była szkodliwa, bo dzieliła plemię, bo wprowadzała zamęt. Mogła kłamać, przerażać i rozśmieszać, ale mogła również wprowadzać niepewność. A oni, aby przeżyć, nie mogli się różnić. Ich siłą było działanie – jak jeden mąż, jeden ruch, jedna myśl, jeden cel. Dlatego byli niezwyciężeni, bo nie interesowali się drobnostkami. Byli nieodgadnięci, bo nie plotkowali, nie snuli przypuszczeń. Nie odłączali się od siebie, jakby spinał ich jeden krwiobieg. Nawet Kozaryk, który funkcjonował nieco inaczej, cały czas był połączony ze swoją macierzą. Pozwolili mu na życie między wieśniakami, bo raz na jakiś czas rodził się pośród nich ktoś wyjątkowy, ktoś, kto miał zastąpić przywódcę. Tak kiedyś narodził się Tofil, który spędził długi czas pośród ludzi, występując w cyrkach. Tak niebawem Kozaryk, bogatszy od swych ziomków w wiedzę, zajmie jego miejsce. Wróci do plemienia, kiedy przyjdzie na to pora – a kiedy przyjdzie, będzie to wiedział od razu.

Trihozi nie śpiewali, nie słuchali muzyki i jej nie tworzyli. Nawet trele ptaków były im obojętne. Nawet podczas spławu nie śpiewali – w przeciwieństwie do innych flisaków, których słychać było za siódmą górą. Byli jak ta góra: milczący, ale pełni tajemnic. Jeśli się odzywali, to tylko po to, aby obcym zadać pytanie. Pytanie szczególne, nie pierwsze z brzegu i nieważne. Kiedy pytali, robili to zawsze na poważnie. Mieli konie ciche jak duchy, skupione na swoich jeźdźcach, posłuszne niczym psy, bez własnej woli. Wrony i kruki były ich maskotkami, ptakami, które im towarzyszyły i wskazywały miejsca, gdzie doszło do tragicznych zdarzeń. Zapach krwi czuli na kilometr. Krew ich nęciła za każdym razem. Jej woń miała nad nimi dziwną władzę. Wtedy stawali się jak zahipnotyzowani, bezwolni, zauroczeni i robili rzeczy niegodne, ale nigdy krwi nie pili. Za to w takim amoku chętnie ją rozlewali.

Tego dnia, gdy stawiano krzyże, Józuś przyszedł do góry i wspiął się na nią.

Od strony słońca las został już dawno wykarczowany. I tam skierował swoje kroki chłopak. Ruszył ku szczytowi. Wspinał się niezgrabnie, co chwilę chudymi palcami łapał za liche gałązki.

Wrony siedziały nieruchomo na gałęziach, mgła znowu zgęstniała, w powietrzu czuć było przymrozek, rozszalała rzeka pędziła z mocą, nagryzając brzeg. W chacie za górą u Strojenia komin nie dymił.

Chłopi lubili zbierać nawet orzechy leszczyny, a potem sprzedawać na korce. Uwijali się jak mrówki, jak robaki na łajnie i zawsze śpiewali, i śmiali się. Trihozi często obserwowali ich nie z ciekawością, a z politowaniem. Z podobnym politowaniem – jak teraz – patrzyli na nerwowe ruchy Józusia. Nie sądzili, że dotrze na szczyt. Ale dotarł. Kiedy to się stało, patrzyli ku górze, długo tak patrzyli, licząc na to, że zejdzie. Ale nie zszedł.

POTEM, DZISIAJ, JUTRO

Walizki i buciki, rękawiczki i paznokcie, pukle włosów wraz z cebulkami. Nici, igły, kolce, cierniowe korony, gwoździe i szkarłatne płaszcze, medaliki, łańcuszki, nieruchome postacie na pożółkłych fotografiach. Poważne spojrzenia, oczy w słup, zacięte usta, odświętne spódnice, zapaski haftowane w czerwone wzory, grube, płowe warkocze w krwawe floresy niczym oplecione wstążkami. Krzyk jak wybuch, jak grzmot, ale bez głosu. Ziemia spuchnięta od oddechu śmierci. Milczące ptaki. Zamarłe strumienie. Skuta lodem Miła. Nieruchoma, stojąca woda pełna rozkładających się szczątków. Cuchnąca. Zatruta. Oto świat – świat po wojnie, przed wojną, po zarazie, przed zarazą i w trakcie. Życie pomiędzy słowami, pomiędzy prawdą i kłamstwem, manipulacją i drwiną. Pośród odwróconych twarzy, pośród zamkniętych oczu, zatkanych uszu.

Kiwa i Wanda przesuwają się pomiędzy tymi słowami, dostrzegamy ich twarze w twarzach przechodniów, na starych filmach, we wspomnieniach starców. Przemykają jak duchy, ocierając się czasem o nasze policzki – gdy z jedną walizką ruszają w świat, gdy bogaci w dwa obwarzanki kierują się ku kolejnej wojnie, a potem ich dzieci i dzieci ich dzieci maszerują w objęcia bomb i kolejnych grobów. Kolejnych chorób z morowego powietrza, miliona trumien, mobilnych krematoriów. Umierają wielokrotnie, umierają do dzisiaj. Każdego dnia wybuchają krwią. A świat patrzy i bije brawo, a świat patrzy i wręcza im kwiaty, stawia pomniki, składa wieńce, przypina pośmiertne ordery, ale nie słyszy wołania o pomoc, ale omija spojrzeniem udręczone oczy ofiar. Gdy nawet kamienie płaczą, świat syty i zachłanny pomnaża zyski z ich śmierci, zamieniając ją w sztabki złota. Jednak pamiętaj, świecie, że ziemia, choć wszystkich przyjmuje, nie dla wszystkich jest jednakowo lekka.

– Zatrzymaj ich!

– Za późno, widma już ruszyły.

Agnieszka Czachor

redakcja Monika Pertek-Koprowska

4
0

8 komentarzy

  1. Droga Pani Agnieszko właśnie doczytałam do końca, bardzo mi się dobrze czytało i szkoda że się skończyło, miałam wrażenie że teraz nastąpi dopiero rozwinięcie, bardzo mi się podobała Pani opowieść. Dziękuję.

    Ela Wiszis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *