
.
Nic więcej ponad to, co się zdarzyło.
Wojenne losy ołtarza Wita Stwosza.
.
Kalendarz Krakowski tak pisze o tym wydarzeniu: „Roku pańskiego 1443 w czasie trwania soboru bazylejskiego, 5 czerwca o godzinie trzynastej stało się wielkie trzęsienie ziemi w pośród strasznych grzmotów, tak że w mieście Krakowie wszystkie mury od trzęsienia jakby zwalić się miały i straszny sprawiały łoskot, a w wielu miejscach na murach i sklepieniach pokazały się nie małe szpary i pęknięcia, leciały cegły i kamienie. (…) Wówczas to spadło sklepienie u św. Katarzyny”.
Pośród zniszczonych budynków jest także Kościół Mariacki, w którym spadło sklepienie nad prezbiterium. Zniszczony został także ołtarz.
Kraków długo podnosi się ze zniszczeń, równie długo legendarny kościół funkcjonuje bez ołtarza. Prawdopodobnie dopiero około roku 1475 zostaje wezwany do Krakowa Wit Stwosz w celu zbudowania nowego ołtarza. W tamtym czasie w Krakowie nie ma rzeźbiarzy a rajcom chodzi o to, aby Fara Mariacka miała ołtarz zgodny z najnowszą modą czyli wyrzeźbiony a nie tylko namalowany.
Prace nad ołtarzem ruszają w roku 1477. Trzydziestometrowe figury Stwosz wyrzeźbi z kloców pięciusetletnich lip, ramę szafy ołtarzowej z dębu a jej plecy z modrzewia. Ołtarz składał się będzie z pięciu części: z centralnej i czterech skrzydeł. Dwa wewnętrzne będą zamykane, a dwa zewnętrzne otwarte. Każde ze skrzydeł zostanie podzielone na trzy kwatery, które udekorują płaskorzeźby ze scenami biblijnymi. Zwiastowanie Maryi i jej życie, życie Chrystusa, pokłon Trzech Króli, Zmartwychwstanie, Wniebowzięcie, zesłanie Ducha Świętego. Kiedy skrzydła zostaną zamknięte ludzie zobaczą płaskorzeźby z kolejnymi dwunastoma scenami biblijnymi. Centralną częścią ołtarza będzie Zaśnięcie Najświętszej Maryi Panny. W planach są także apostołowie, polscy święci Stanisław i Wojciech a także drzewo Jozuego. Niespodzianką zaś dla wszystkich będzie nieznana postać w wielkiej czapie, która znajdzie swoje miejsce na skrzydle po prawej stronie w scenie Ukrzyżowania Jezusa Chrystusa. To będzie portret samego autora ołtarza.
Rzeźby o różnej wielkości mają twarze mieszczan krakowskich, którzy chętnie i tłumnie odwiedzają pracownię Stwosza, i pozwalają się mu im przyglądać. Tych rzeźb powstaje dwieście. Stwosz sam zajmuje się postaciami, ale drobniejszymi rzeczami jak ornamenty zajmują się jego uczniowie, których tylko przybywa.
Rok 1485 to ostatni etap prac: złocenia i położenie polichromii. 25 sierpnia 1489 roku ołtarz jest gotowy, pisze Marta Grzywacz w Obrońcy skarbów. Prace trwały dwanaście lat.

.
Sam Stwosz pozostaje w Krakowie jeszcze przez osiem lat i z nieznanych powodów wraca do Niemczech. W tamtym czasie jest już zamożnym, szanowanym człowiekiem, do którego spływają cały czas zamówienia: a to na kamienny krucyfiks do kościoła Mariackiego, przedstawiający umierającego Chrystusa, a to na nagrobek dla zmarłego króla Kazimierza Jagiellończyka, który stanie w kaplicy Świętokrzyskiej w Katedrze Wawelskiej czy na serię rzeźb dla klasztoru cystersów w Jędrzejowie.
Jego synowie wówczas są już dorośli i pomagają ojcu w pracy, niebawem jeden z nich zostanie przeorem klasztoru Karmelitów w Norymberdze.
Stwosz wyjeżdża z Krakowa nagle. Czego dowodem jest to, że przyjmuje jeszcze kolejne zlecenie od biskupa kujawskiego na nagrobek, jednak go nie realizuje, bo nieoczekiwanie wyjeżdża. Gdyby miał zamiar wyjechać, to by nie przyjął zamówienia. W takich sytuacjach trudno zrozumieć cudze poczynania, tym bardziej jest to trudne, że miejsce, w którym żył było dla niego miejscem przyjaznym i bezpiecznym. Nie narzekał na brak pracy, na brak uczniów, na brak pieniędzy czy na brak szacunku. Jednak tak bywa, że coś człowieka ciągnie, i na rzecz tego czegoś, porzuca ciepłe pielesze i rusza „do swoich” – licząc, nie wiem na co – a tam na ojczystej ziemi spotyka go zawód, oszustwo, zdrada i zniesławienie.
Za pracę przy ołtarzu dostaje około 2808 florenów, była to równowartość kilku kamienic i rocznego budżetu miasta, ale przecież inkasował jeszcze honoraria za inne prace. Zatem pieniędzy mu nie brakowało.
Jako zamożny człowiek u swoich jest łakomym kąskiem. Zostaje oszukany, w wyniku czego fałszuje weksel za co w Norymberdze grozi nawet spalenie na stosie, mimo przyznania się do winy. Co prawda dzięki wstawiennictwu syna Stwosza u biskupa, ten nie ginie w płomieniach, ale kary nie udaje się mu uniknąć. W 1503 roku zostaje publicznie potępiony i poddany torturom, a kat wypala mu na obu policzkach piętno oszusta. Umiera w wieku dziewięćdziesięciu lat, przeżywszy dwie swoje żony, jednak dobrego imienia nie odzyskawszy.
W tym miejscu warto zauważyć, że ten, który oszukał Stwosza, w wyniku czego Stwosz sfałszował wspomniany weksel, nie poniósł żadnej straty i nadal mógł prowadzić swoje interesy.
Kusi człowieka, aby sobie wyobrazić w jaki sposób potoczyłoby się życie autora sławnego ołtarza, gdyby pozostał w Krakowie. Prawdopodobnie umarłby w dobrobycie pośród przyjaznych osób, mogąc do końca życia pracować w zawodzie, który tak kochał. Nie musiałby się mierzyć z potępieniem i niezmywalnym piętnem, które wypalono mu nie tylko na twarzy, ale i w sercu. Wszak jeśli zostanie ukarany prawdziwy oszust czy złodziej, to takie piętno prawdopodobnie by go nie piekło. Utrudniałoby mu po prostu kolejne szulerstwa. Jeśli jednak raz jeden, człowiek do tej pory nieskazitelny, dopuścił się oszustwa, za które go tak srodze napiętnowano, a środowisko, w którym próbował się zadomowić na nowo, na niego pluło i traktowało jak trędowatego – to można sobie wyobrazić, jakże cierpiał ten człowiek wewnętrznie.
Stwosz kończy życie w Norymberdze, skąd pochodził, co jest istotną informacją, która zostanie rozwinięta w dalszej części tekstu.
Czas przed II wojną światową jest – z historycznego punku widzenia – jest najbardziej absurdalnym czasem. Kiedy czyta się wspomnienia, to odnosi się wrażenie, że tamtejsi ludzie przebywali w jakimś odrealnionym świecie. O tym, że wojna wybuchnie na pewno, rząd musiał wiedzieć wiele wcześniej. I to jest niezrozumiałe, dlaczego dopiero latem 1939 kazał ziemianom przyśpieszyć żniwa, a trzodę przetransportować w głąb kraju. Dlaczego dopiero pod koniec czerwca rozesłano poufną korespondencję do zarządców dworów, pałaców, zamków i kościołów aby zabezpieczyli dzieła sztuki czyli znaleźli dla nich kryjówki. Co prawda historyk Karol Estreicher już od roku próbował poruszyć niebo i ziemię, aby zrobił się ruch przy tym przedsięwzięciu, aby stworzono plan i instrukcje postępowania, ale ani ministerstwo kultury, ani żadne inne nie było zainteresowane pomocą w tym zadaniu. A rząd poszedł nawet dalej. Kiedy Estreicher zaproponował, aby ołtarz Wita Stwosza pod pretekstem pokazania go na wystawie światowej, wysłać za morze do USA, to rząd nie wyraził zgody. Nie, bo nie. Zatem jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, pozostaje garstka zapaleńców i prywatna inicjatywa. Już nikt nie pyta władz o pozwolenie.
Zresztą ta sytuacja nie dotyczy tylko kościoła Mariackiego. Podobny problem ma dyrektor Muzeum w Warszawie i inni muzealnicy. Wszyscy, którzy pracują w instytucjach kulturalnych i czują się odpowiedzialni za zabezpieczenie zbiorów pozostają z tym problemem sami. Nikt ze strony władz nawet w ich kierunku nie spojrzy.
Figury z ołtarza Stwosza przedstawiają katalog chorób krakowskich, średniowiecznych mieszczan. Św. Piotr ma na twarzy z lewej strony nosa, charakterystyczne wybrzuszenie. „To brodawka starcza (…) występująca u ludzi w wieku ponad czterdziestu lat i bardzo rzadko będąca przedmiotem zabiegów leczniczych” – pisał Franciszek Walter, polski dermatolog i wenerolog, któremu dane było „zbadać” rzeźby niczym własnych pacjentów. Żołnierz ciągnący za włosy Chrystusa ma raka skóry. Faryzeusz ma zeza, bezrzęsne powieki i „króliczą” wargę, do tego zapadnięty siodełkowato nos, co jest objawem późnej kiły. Blizny na szyi św. Jana świadczą o gruźlicy, a zgrubiały czubek nosa to objaw trądziku różowatego.
Są tam postacie z rozdętymi żyłami na łydkach, z zniekształconymi palcami z powodu artretyzmu, ze zniszczonymi trądem twarzami. Korowód tak wyglądających osób przeszedł przez pracownię Stwosza, przypominając danse macabre.
Wiele postaci z ołtarza może budzić w widzu odrazę. Z wyjątkiem zasypiającej Maryi. Tylko ona jest piękna. Nie należy dopatrywać się jakiejś zagadki w tym, dlaczego Stwosz w taki sposób przedstawił ludzi. To było domeną gotyku, aby wzbudzać strach przed karą za grzechy i przed wiecznością.
Krakowski konserwator Treter na własną rękę szuka odpowiedniego schronu dla ołtarza. Bierze pod uwagę Smoczą Jamę. Skała powinna wytrzymać bombardowanie, obawia się jednak wilgoci. Estreicher nadal chce wysłać ołtarz za granicę. Jednak nie ma już na to czasu.
Zapada decyzja o rozebraniu ołtarza, ale to nie prosta sprawa. Należy pamiętać, że „po wszystkim” trzeba będzie go na nowo złożyć. Dlatego architekt Fr. Mączyński opracowuje plan ołtarza. Zaznacza na nim wszystkie śruby łączące figury i płaskorzeźby z ołtarzową szafą. Zbijają skrzynie na duże rzeźby, mniejsze idą do pudeł, ornamenty ukrywają w różnych miejscach w Krakowie.
Przy pakowaniu uwija się dwadzieścia osób. Stolarze nie nadążają ze zbijaniem skrzyń. Strażacy pomagają w ściąganiu rzeźb na ziemię. Są obwiązywane liną, jak człowiek, a dźwięk kościelnych dzwonków jest sygnałem, aby ciągnąć za linę. Przybywają na pomoc studenci, członkowie grup katolickich. Pracują w milczeniu.

.
Aż przechodzą człowiekowi ciarki po plecach. Rozmontowują ołtarz, aby ukryć go przed wrogiem. Już za chwilę, za momencik świat zapłonie. Jeszcze nie wiedzą jaki czeka ich los, na pewno wierzą, że się im uda przeżyć, przetrwać, poradzić sobie ze strachem i bólem. Z tym wszystkim, co niesie ze sobą wojna. Mimo tego, na pewno nie przeczuwają, co okupant dla nich zaplanował. Jednak nastrój musiał być przykry. Podobnie jak wstrząsające jest zdjęcie z niszczenia pomnika Mickiewicza na Rynku. Jest na nim uchwycony moment, kiedy figura „leci” na ziemię.
Sierpień 39 to ostatni moment na ukrycie ołtarza, ale też bardzo mało czasu na to, aby zrobić to dobrze. Dlatego poszczególne elementy są ukrywane po piwnicach, po domach, po grobowcach czy pod podłogą jednej z sal Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Collegium Novum. Największe figury mają płynąć barkami do Sandomierza, a później może do Gdyni i Szwecji. Jednak to później nigdy nie następuje. Nie ma żadnego „później”, a „może” staje się słowem watą.
Ciężarówki z rzeźbami jadą bardzo wolno, żeby ich nie uszkodzić. Wyjeżdżają z Rynku, później Wiślną i Zwierzyniecką, która prowadzi do Wisły. Ponury sznur ciężarówek ciągnących się jedna za drugą niczym kondukt pogrzebowy. Ten widok budzi grozę. Podobnie jak pusta przestrzeń po ołtarzu w kościele Mariackim. Skrzynie odpływają w świetle krwawo zachodzącego słońca.
Droga do Sandomierza trwa dwie doby. Na nabrzeżu nie ma strażaków. Przy rozładunku pomagają więźniowie pilnowani przez strażników. Ci więźniowie 2 września zostaną wypuszczeni w ramach amnestii a na odchodne spalą wszystkie pomieszczenia administracyjne wraz z aktami. Jednak nim to zrobią, pomagają jeszcze przewieźć skrzynie do sandomierskiej katedry. Rozładowują je już przy akompaniamencie warkotu nadlatujących niemieckich samolotów. Niebawem na miasto spadają pierwsze bomby. Tuż po rozładowaniu skrzyń Estreicher wraca do Krakowa. Kiedy tam dociera wie doskonale, że piekło się już zaczęło. Kraków jest pod ostrzałem. Ulice wypełnia spanikowany tłum i furmanki wiozące przerażonych ludzi. Wyją syreny, dzwonią dzwony kościelne, kłęby czarnego dymu zapierają dech.
Zdawać by się mogło, że ołtarz jest w lepszym położeniu niż skarby wawelskie, które dopiero teraz zaczynają być ewakuowane. Droga, którą przebędą arrasy jest imponująca, pełna niebezpieczeństw, ale w efekcie – w przeciwieństwie do drogi ołtarza – zakończona prawdziwym powodzeniem, bo przy pomocy Estreichera, który wtedy już znajduje się w Londynie, arrasy zostają przerzucone do Kanady. Czyli zyskują na kryjówkę jedno z najbezpieczniejszych miejsc.
Kiedy Estreicher próbuje dostać się do polskich jednostek wojskowych, już niemalże cała Europa „się pakuje”. W popłochu szukają kryjówek dla swoich skarbów narodowych: Francja, Anglia, Holandia, Belgia, cała Polska. Z tym, że Polska działa bez planu stąd wkrada się chaos, który nigdy nie pomaga w pracy pod presją czasu, jak i pod presją strachu.
Kiedy Wermacht wkracza do Krakowa, kieruje się wprost do kościoła Mariackiego, który jest zamknięty. Na rozkaz okupantów drzwi zostają otwarte. Najeźdźcy kierują się od razu do miejsca, gdzie spodziewają się zastać ołtarz dłuta – jak uważają – swojego rodaka. Największego artysty norymberskiego, jak po wojnie powie jeden z nich podczas przesłuchania prowadzonego przez aliantów. Podobne zaskoczenie czeka Niemców na Wawelu. Puste ściany, podłogi i skarbiec. Zniknęły siodła, uprząż, stroje, miecz koronacyjny i wszystko to, na co ostrzyli sobie zęby.
Gestapo od razu przechodzi do działania. Już 18 września pojawiają się w Kurii Metropolitarnej u biskupa Adama Sapiehy. Nie muszą go długo naciskać, aby podał miejsce ukrycia ołtarza. Robi to, aby zmniejszyć straty w ludziach, chce ich ocalić, jeszcze nie wie, że to im bezpieczeństwa nie gwarantuje. Informuje ich, gdzie ukryty jest ołtarz, kiedy Niemcy słyszą, że kryjówka znajduje się w Sandomierzu, nie potrafią się powstrzymać od kpiących uśmiechów. Też kryjówka! Sami by ją znaleźli.
W taki sposób ołtarz przepada. Zostaje wywieziony do Norymbergii i ukryty w schronie znajdującym się w górze pod zamkiem. Cała akcja i praca grupki polskich zapaleńców idzie na marne.
Od tej chwili odnalezienie ołtarza staje się dla Estreichera obsesją. Dość szybko dzięki poczcie pantoflowej dowiaduje się o miejscu ukrycia skarbu, ale musi długo jeszcze poczekać nim uda się mu do Norymbergii pojechać i na własne oczy ołtarz zobaczyć. Amerykanie zdobywają Norymbergę 20 marca 1945 roku.

.
W końcu nadchodzi dzień, na który czekał sześć lat. Do lokomotywy podczepiają dwadzieścia siedem wagonów, które wyruszają do Krakowa. Wiozą nie tylko ołtarz, ale wiele innych dzieł sztuki, które Estreicherowi udało się odnaleźć. Początkowo spokojna podróż z wolna zaczyna się zamieniać w niebezpieczną. Im mijają więcej posterunków czerwonoarmistów, tym zaczyna być coraz gorzej. Amerykanie strzelają w powietrze. Rosjanie próbują przejąć pociąg. Tuż po przekroczeniu granicy polskiej, po obu stronach torów stoi szpaler ludzi, którzy radośnie machają do przejeżdżającego pociągu.
30 kwietnia pociąg obwieszony polskimi i amerykańskimi flagami wjeżdża na dworzec w Krakowie. Dworzec tonie w kwiatach. Powiewają polskie flagi. Jest prezydent miasta, jest archiprezbiter kościoła Mariackiego, przyszli ludzie nauki i kultury, Kościoła, partii i mieszkańcy Krakowa. Wszyscy z trudem mieszczą się na peronie. Szwadron Szkoły Podchorążych staje na baczność, orkiestra kolejowa gra Mazurka Dąbrowskiego. Estreicher jest wzruszony. Stoczył wiele bitew o to, aby ołtarz wrócił do Krakowa. Podczas tych „bitew” z wielu zrobił sobie wrogów, ale on wiedział, że ołtarz wrócić musi, bo jest potrzebny ludziom. Jest potrzebny narodowi w chwili, kiedy zabierano mu niepodległość, koniecznie trzeba było mu dać siłę, choćby w postaci tego gotyckiego zabytku. 2 maja zostaje spisany protokół otwarcia wagonów. Polskie władze chcą, aby delegacja amerykańska jak najszybciej wyjechała. Oficjalne przekazanie ołtarza ma nastąpić 5 maja, dlatego Amerykanie zostają zabrani na wycieczkę do Zakopanego. Nie widzą zamieszek i tego, co się dzieje 3 maja. Na ulicę wychodzi demonstracja przeciwko władzy, zaś władza tłumi tę demonstrację okrutnie i krwawo.
Ołtarz Wita Stwosza wraca na swoje miejsce dopiero po październikowej odwilży w roku 1956. Osiemnaście lat spędził na „wygnaniu”. Zaś w roku 1961 wracają do Polski wawelskie arrasy.
Agnieszka Czachor
Pisząc ten tekst korzystałam z książki Marty Grzywacz „Obrońca skarbów”.
To świetny artykuł, gratuluję