
.
Sandały uskrzydlone
.
Zaczęło się od balonu, który przyfrunął znad lasu. Pewnie z festynu. Taki niewinny, czerwony, delikatny niczym dmuchawiec. Miał złoty sznurek. Może to przez ten sznurek, zastanawialiśmy się później. Ale nikt nie wiedział. Każdy tylko gryzł brudne paznokcie i gapił się w ziemię.
Dzień był ponury, jesienny, wypełniony siną mgłą. Alojzy stał na kładce, a przed nim rozciągało się dymiące jezioro. To przez tę mgłę takie się zdawało. Alojzy stał wyprostowany w uroczystej pozie, jak podczas śpiewania hymnu. Miał na głowie czarny melonik i wypłowiały frak. W prawej ręce trzymał sznurek, na którym uwiązany był balon. Patrzył przed siebie, może w tej mglistej czeluści widział ścieżkę. Balon stracił rumieniec, wydawał się siny jak mgła. Nikt z nas nie pamięta, jak długo Alojzy tak stał. Nikt nie pamięta, bo kiedy go dostrzegliśmy na tej kładce, każdemu zamarło serce. Czyli to dzisiaj, pomyśleliśmy, ale nikt nie rzekł ani słowa, tylko od razu pożałowaliśmy, że nie dopuściliśmy do tego, aby stara krawcowa przebiła go swoją zardzewiałą agrafką. Była gotowa to zrobić, ale zagrodziliśmy jej drogę. Zbyt był przywiązany do niego, mogłoby mu pęknąć serce, a gdyby jemu pękło, pękłoby i nam. Od dnia, kiedy pochwycił go za sznurek, nie rozstawał się z nim, ale równocześnie porzucił nas. Przestał gawędzić i grać na harmonijce. Niby mieszkał w tej samej chałupie u sołtysa, spał na przypiecku, ale obecny był tylko ciałem. Jego dusza niejako uleciała. Choć on żył ciągle, chodził, jadł barszcz z ziemniakami, kroił grube pajdy żytniego chleba, popijał zachłannie kawą zbożową i rzucał ziarno kurom, to uczepiony prawą ręką złotego sznurka niczym poręczy, zdawał się całkowicie od niego zależny. Jakby ten sznurek stał się jego protezą. Tylko nie wiedzieliśmy czego protezą, bo na pierwszy rzut oka niczego Alojzemu nie brakowało.
– Kajsik dychu mu brakło – powiedziała zafrasowana sołtysowa podczas wyciągania kubków z bali. Obcierała je mokrą szmatą tak energicznie, że reszta naczyń zanurzona w burej wodzie grzechotała nieprzyjemnie. Spojrzała uważnie w okno. Otarła mokrą dłonią spocone czoło i kiwnęła, sama siebie, utwierdzając w tej opinii.
Oddechu mu zabrakło? Rozważaliśmy później te słowa, tyle że szeptem z tyłu za stodołą, aby nikt z dorosłych nie słyszał. Podczas zapadającego zmroku, kiedy rosę czuliśmy w powietrzu, kiedy żaby w szuwarach kumkały, a komary tańczyły gromadnie, zapowiadając zimne wieczory. Jak mu mogło zabraknąć powietrza? Tyle lat oddychał bez trudu, śmiał się głośno, podsadzał nas na kobyły, jakbyśmy byli leciutcy niczym piórka. I nagle mu zabrało oddechu? Jakże łatwo dorośli tłumaczą sobie stratę.
Alojzy przybył na nasze chrzciny. Jeszcze nie był stary, ale i niemłody już. Wesoły, wąsaty i rozgadany. „Przybył stamtąd”, gadali ludzie i wskazywali głowami ciemny las. Zza boru, zza rzeki, zza granicy. Czyli z miejsca, w którym łączył się dzień z nocą, a wiosna z zimą i życie ze śmiercią. Gadali, że hen, hen jest Granica, niewielka przestrzeń, w której łączą się skrajności tak ściśle, że stojąc okrakiem, można jedną nogę trzymać w śniegu, a drugą pośród stokrotek. Jakoś to się nam nie widziało, ale ciekawił nas ten fragment związany z życiem i śmiercią. Akuszerki lubiły opowiadać, że tam trafia każda rodząca kobieta, że będąc po tej stronie, równocześnie jest po tamtej i wtedy ważą się jej losy, i losy dziecka. Nic nie jest przesądzone ani pewne. Może się zdarzyć wszystko, bo na równi należy do życia, co do śmierci.
I stamtąd przybył Alojzy.
Nie pamiętamy czasu, kiedy go nie było. Rośliśmy przy nim. Pierwsze baty przy nim zbieraliśmy i pierwsze koślawe litery rysowaliśmy patykami na leśnym piasku, kiedy rąbał drwa na opał. Pierwsze cyfry i pierwsze rachunki. Za rozdeptywanie purchawek dostaliśmy od niego lanie, za przewracanie trujaków to samo, za straszenie zajęcy zabrał nam podwieczorek. A był to chleb z masłem i cukrem. Znienawidziliśmy go tamtego lata. Ale tylko na chwilę.
W dniu, kiedy przybył, sołtys podał mu dłoń.
– Spocznij se – powiedział i zaprosił go do stołu. – Z czym przychodzisz?
– Raczej za czym idę – odrzekł Alojzy. Klapnął ciężko na drewnianą ławkę i spojrzał po wieśniakach zgromadzonych przy długich stołach, którzy jak na komendę zamilkli i wbili swoje oczy w twarz nowo przybyłego.
Było letnie, przyjemne popołudnie. Przyjęcie odbywało się pod gołym niebem. Śpiewały ptaki, bo upał już zelżał.
– To za czym idziesz? – poprawił się sołtys i uśmiechnął złośliwie, bo ktoś, kto za czymś idzie, przypomina psa biegającego za motylem, co u wieśniaków zawsze wywoływało rozbawienie, ale równocześnie pogardę dla głupoty zwierzaka. Jednak nie pozwolił mu odpowiedzieć, bo szybko oszacował wygląd Alojzego: że dobrze zbudowany, energiczny i pogodny, a on potrzebował parobka, dlatego nim Alojzy zabrał głos, ten zaproponował: – Bo jeśli za pracą, to u mnie jej dostatek.
– Może być, że i za pracą – uśmiechnął się Alojzy.
Tamtego popołudnia nie zdradził, dokąd idzie, jedynie skąd przychodzi. Opowiadał o piaszczystych drogach tak grząskich, że pątnicy zapadali się w nich po kolana, o tak gliniastych wyschniętych na słońcu, że ranili sobie na ostrych garbach stopy do krwi. Wspominał też o drogach gładkich, twardych, miejskich i luksusowych, po których nikt uczciwy za dnia nie odważył się chodzić. Każdy czekał, aż się ściemni.
Mimo że osiadł na naszych mokradłach, cały czas powtarzał, że jest w drodze. Mimo że według nas nigdzie nie chodził, on utrzymywał, że podróżuje. Śmialiśmy się z niego, ale kiedy nie widział, bo gdy się srożył, to nawet my się go baliśmy. Rękę miał ciężką, a charakter porywczy.
Pewnego wieczora, było to jeszcze przed dniem, w którym przyfrunął balon, zastaliśmy go nad tym samym jeziorem i na tej samej kładce, co później stał. Siedział z nogami podciągniętymi do piersi i co kilka chwil rzucał kamykami w wodę.
– Czas mi ruszać – powiedział.
W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że wyczuł nas za swoimi plecami, to, że się skradamy, chcąc go przestraszyć. Ale ton jego głosu zatrzymał nas w pół kroku. Ton ten był obcy, inny, jakby miał niewidzialnego rozmówcę. Jak na komendę dostaliśmy gęsiej skórki.
– Widać mnie nie znajdzie, widać za dobrze żem się ukrył. Psiamać! – Zirytowany rzucił garść kamieni, które błyskawicznie zatonęły. – Doskonale pamiętam dzień, kiedy nadleciał zza wzgórza. Pomagałaś mi wyciągać sieci z rybami. Śmialiśmy się przy tym, bo młodemu zawsze chce się śmiać. – Przeczesał brudnymi dłońmi kudłate włosy. – Nie ponaglaj, dobrze wiem, że już czas ruszać.
Zabrakło nam tchu. Oczy mało nam nie eksplodowały z przerażenia. Zwariował. Pomyśleliśmy to równocześnie, choć żadne się nie odezwało. Staliśmy w półkroku, nie wiedząc, jak się wycofać, równocześnie za żadne skarby nie chcieliśmy zdradzić swojej obecności ani przysiąść się do Alojzego. A on ciągle mówił do czegoś, kogoś, kogo my nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy, ale jego zachowanie nie pozostawiało wątpliwości, że on kogoś widział.
– Pomagałaś wyciągać te sieci, a potem nagle zamieniłaś się w ogień i grzmot, a twoje warkocze stały się szarymi smugami dymu przypominającymi jadowite węże. Ty już nie żyłaś, ale one ciągle kąsały. Gdy nadleciał balon… nie powinienem był go pochwycić – zaszlochał – ale nic nie zapowiadało nieszczęścia. Chciałem go dla ciebie. Nie powinnaś go wziąć z moich dłoni, ale wydawał się niewinny – westchnął – balony zawsze wprowadzały radość. Tyle radości. Wiem, wiem! Obcy balon nie swój, obcy może zgasić dzień, tak jak ty zapaliłaś noc. Nie umiem już opowiadać. Na darmo przychodzisz. Opowieść musi mieć ostrze tak mocne, aby rozłupało rozkroiło w człowieku zmarzlinę. – Poderwał się i obejrzał raptownie.
O mało nie połknęliśmy języków w swoich gębach. Gapiliśmy się wytrzeszczonymi oczami na jego gniew. Przez sekundę wydawał się zaskoczony, ale szybko się opanował.
– Cywile, jak szaraki nic nie rozumieją – powiedział Alojzy i przeszedł obok nas, jakbyśmy byli niewidoczni.
Patrzyliśmy na jego sylwetkę, w milczeniu obserwowaliśmy, jak ginęła między drzewami, a później poszliśmy do siebie. Bez słowa.
Wieś następnego dnia obudziła się jak zwykle. Ranek był chłodny, a słońce przymglone. Po nocnej burzy ziemia jeszcze nie obeschła. Nikt nie zwracał uwagi na posępną twarz Alojzego. Tylko my. Przez zaciśnięte gardła przełykaliśmy chleb z mlekiem. Nie patrzyliśmy sobie w oczy, tylko siedząc na progu, gapiliśmy się na podwórko sołtysa, po którym krzątał się nasz przyszywany ojciec chrzestny. Mówił inaczej niż wieśniacy i karcił nas, ile razy używaliśmy gwary.
– Jeśli stracicie ojczyznę – powtarzał – zostanie wam tylko ta mowa. A to niemało.
Musiał być faktycznie zza Granicy. Z tego miejsca, w którym śmierć przenika się z życiem. Miał szczupłe, długie palce i muskularne ramiona. Równe, kremowe zęby i dziwne oczy. Czarne oczy przypominające wąwozy. Czuliśmy, że w tych oczach tkwiły ścieżki, które prowadziły w głąb jego duszy, ale kiedy zrozumiał, że te ścieżki dostrzegliśmy, od razu zaczął oczy mrużyć.
Tego poranka nie gwizdał, tylko co chwilę spoglądał na las, jakby się spodziewał czegoś, co znad niego nadleci. Nie odważyliśmy się wejść na podwórko, tylko przyczajeni koło żerdzi, zanurzeni w suchej, wysokiej trawie obserwowaliśmy jego ruchy. Chcieliśmy z nich wyczytać, co zamierzał. Najwyraźniej nie mógł się wziąć do żadnej roboty. Był rozkojarzony i po prostu robota mu nie szła. Najpierw rąbał drwa, ale rzucił siekierą. Wziął kosę i poszedł na miedzę przy drodze, aby ukosić trawy dla króli, ale i tam nie zabawił długo. Kiedy wrócił, zabrał się do naprawiania ławki, jednak zamiast wbijać gwoździe, to nieruchomiał co chwilę i się zamyślał. Coś było bardzo nie w porządku. Nie wiedzieliśmy co, ale czuliśmy, że było źle. Dlatego siedzieliśmy w trawie, sparaliżowani złym przeczuciem i bezradni, bo nie mieliśmy pomysłu, jak powstrzymać zbliżającą się katastrofę. A nie ma gorszego strachu niż strach o bliską osobę.
Podczas obiadu spytaliśmy matkę, co to za Granica, zza której pochodzi Alojzy. Rzuciła spłoszone spojrzenie na ojca. Długo milczała. Nalewała nam po kolei zupę i milczała. Może czekała, aby ojciec się odezwał. Ale on zagryzał chleb cebulą i nic nie rzekł. Nie spojrzał nawet na nas. Nie spojrzał na nią.
– To je kawołek wojny i kawołek pokoju, kawołek dyszcu i kawołek ukropu, kawołek urodzajny psenicy i kawołek ugoru.
Nie zrozumieliśmy. Jak to możliwe, że jest miejsce, gdzie wszystkiego jest po trochu, ale nie ma niczego całego?
Ojciec przysunął się do stołu. Odłożył cebulę. Odłożył nóż. Zanurzył łyżkę w krupniku i w oparach parującej zupy z siorpnięciem połknął pierwszą porcję.
– Jedzta, cemu siedzita po próżnicy? – powiedział do nas, bo patrzyliśmy na niego wyczekująco. Miał mokre usta i brudne paznokcie, niebieskie oczy, łysinę zaczynającą się od czoła, czerwone uszy i poprzeczną bruzdę między siwymi brwiami.
Nie zareagowaliśmy. Nadal patrzyliśmy na ojca i nie braliśmy się do jedzenia. Wiedział, o co nam chodzi. Czuliśmy, że to go irytowało. Matka krzątała się przy kuchni.
– Kto to wie – odezwał się w końcu – co to je ta Granica. Tamok – wskazał dłonią z łyżką na las – za Niemca byli wilcze doły. Tero są groby naszych. Chceta obaczyć, co to Granica, to idźta, jeno duchów nie możeta się bać, bo was zjedzo. – Wrócił do siorpania zupy. – No, jedzta, bo stygnie.
– Jasieńku, nie strasz dziecków – szepnęła matka.
Ojciec przewrócił oczami. Wyraźnie już się zniecierpliwił, bo chciał jeść, a nie dysputy prowadzić.
– Staniecie se przy grobie z piochu usypanym. Słuchajta uważnie. Staniecie se dobrze na obu nogach. Wy żywe, a ten w grobie już popiół. Rozumieta? To je Granica między śmiercią a życiem.
Ciągle gapiliśmy się na ojca, jak cielęta na wrota. Ni w ząb nie rozumieliśmy. Ojciec z pretensją spojrzał na krzyżyk nad drzwiami.
– Grób – powiedział – to je granica. A tero do jedzenio!
Tylko tyle? Byliśmy rozczarowani. Czuliśmy, że jest coś więcej. Coś bardziej nieuchwytnego, jak nastrój Alojzego, jak jego smutek i jego wczorajsze słowa. Przecież śmierć nie zaczyna się w grobie. Ona jest wcześniej, dopiero potem kopie się dół. Dobrze to pamiętaliśmy z dnia, w którym szczeniak dostał się pod kopyta znarowionej kobyły sołtysa. Tak go poturbowała, że do rana zdechł. Czuliśmy jego śmierć. Była obok niego na długo przed wykopaniem dołu. Na długo przed tym, nim przestał oddychać. Trwoga ścisnęła nam serca.
Zastanawialiśmy się, czy Granica oznacza miejsce, w którym to my podejmujemy decyzję, w którą stronę ruszyć, czy decyzja jest już podjęta. Potrzebowaliśmy mędrca, a nasz mędrzec przestał z nami rozmawiać. Ale balon jeszcze nie nadleciał. Nie wiedzieliśmy, że nadleci, lecz przeczuwaliśmy, że musimy się śpieszyć. Ponaglała nas niezrozumiała potrzeba zatrzymania czasu. Unikaliśmy obowiązków w gospodarstwie albo jedno drugiego zastępowało, a reszta tworzyła plan. I może byśmy ten plan stworzyli, gdyby pewnego popołudnia Alojzy nas nie przyłapał nad kamykami ustawionymi obok siebie, które przypominały armię chcącą przekroczyć jezioro. Spojrzał i nachmurzył się jeszcze bardziej, niż już był nachmurzony.
– Idziemy, zwołajcie się! – rozkazał.
Wystarczyło gwizdnąć na palcach i staliśmy w komplecie. Ruszyliśmy za nim bez słowa. My ramię w ramię, obok siebie, niczym puzzle. On na przodzie, samotny i ponury. Szedł szybko, pewnie, dobrze wiedział, dokąd zmierzał. My potykaliśmy się na wystających konarach o długie trawy i wijące się po ziemi rośliny i ostrężnice. Darły nam spodnie i raniły kostki. Mieliśmy nadzieję, że Alojzy się wytłumaczy, powie coś, co sprawi, że przestaniemy się lękać. Śpieszyliśmy się z obawy, że zniknie nam między drzewami, że go zgubimy i zaprzepaścimy szansę, aby dowiedzieć się, kim jest.
Mech porastał grube dęby po naszej prawej. Zawilce kwitły w dolince po lewej. Pachniało wilgotną ziemią i zbutwiałymi liśćmi. Co jakiś czas mignęła sarna, ale spłoszona szybko dawała nura pomiędzy liście i zarośla. Ptaki śpiewały wysoko w konarach. Las gęstniał. Trzymaliśmy się blisko siebie, im bardziej oddalaliśmy się od wioski, tym bliżej siebie żeśmy się przysuwali. Jakby nas przyciągał magnes. Coraz mniej podobała się nam ta wędrówka. Coraz ciemniej stawało się dookoła nas, bo i las zamienił się w bór. Mówiono o nim – starodrzew. Drzewa tutaj rosnące miały pamiętać króla Jagiełłę. Wydawały się ponure i niechętne. Czuliśmy się jak intruzi, którzy zakłócają spokój zmarłym. Przez chwilę myśleliśmy, że prowadzi nas na jakąś polanę, że tam opowie o swoim zmartwieniu. Jednak minęliśmy już trzy polany, takie nadające się, a on nie przystawał tylko przyśpieszał. W końcu biegliśmy za nim, mimo że on tylko szedł wyciągniętym krokiem. Biegliśmy, choć czuliśmy zmęczenie i niepokój, ale w tej drodze musieliśmy się zdać na niego. Skoro postanowiliśmy za nim pójść, teraz nie mogliśmy się wycofać.
W końcu stanęliśmy, ale nie dlatego, że zatrzymał się Alojzy, a dlatego, iż widok nas oszołomił. Wyszła nam na przeciw przestrzeń nieba i zieleni bez krzaków. Dobiegliśmy do skarpy. W dole na wodzie falował przepyszny żaglowiec. Cumował w zatoczce, o której istnieniu nie mieliśmy pojęcia.
Byliśmy za lasem. Wilczych dołów ani mogił nie dostrzegliśmy. Może ich nie było, a może były z innej strony. Co do duchów – nie mieliśmy pewności.

– To nie jest Granica – odparł Alojzy z dumą, spoglądając na okręt.
Puściliśmy do niego oko. Znaczy tajemnica. Żaglowiec miał na burcie wypisane wielkimi literami słowo: „Granica”. Aaa… czyli Alojzy nie jest zza granicy, ale z Granicy, pojęliśmy. To znaczy, że tam jest ta magiczna granica między jednym a drugim. Z jeszcze większym uznaniem spojrzeliśmy na żaglowiec. Źle. Nie z uznaniem, a z zachłannością, z jaką patrzy głodny człowiek na tort bożonarodzeniowy.
Siadł tuż przy skarpie, tak żeby widzieć okręt. Zrobiliśmy to samo. Dzień był rześki, wiosenny, pełen zapachów budzącej się do życia przyrody. Niebo czyste bez ani jednej chmury, a na nim maszty ze zwiniętymi żaglami. Woda w zatoce odbijała błękit nieba, tak że zdało się nam, iż nie ma między nimi granicy – jakby to, co na górze, było tym samym, co to na ziemi, a to, co na ziemi, tym samym, co to na górze. Kolor niebieski wypełnił wszystko wokół okrętu.
Czekaliśmy, aż coś powie, ale on tylko skubał trawkę koło swoich stóp i milczał. W końcu zorientował się, że już nie podziwiamy żaglowca, lecz patrzymy na niego wyczekująco. Uśmiechnął się krzywo, jakoś tak bez radości, że zrobiło się nam przykro. Ważył coś w sobie, ale nadal milczał. Chcieliśmy wiedzieć z kim rozmawiał tamtego wieczoru.
– Widzieliście tam kogoś? – zapytał Alojzy bez cienia sympatii. Jego ton głosu znowu stał się zimny i obcy.
Pokręciliśmy głowami.
– To macie odpowiedź.
Było bardzo cicho, nawet ptaki umilkły jak przed burzą, choć nic nie zapowiadało, że będzie burza. Niebo jak wcześniej niebiesciutkie, żaglowiec bez zmian kołysał się delikatnie na czystej wodzie. Co jakiś czas ciepły wiaterek omiatał nam twarze. Ale wcale nie było beztrosko i miło. Mieliśmy wrażenie, że Alojzy ma do nas żal, że zastaliśmy go nad jeziorem tamtego wieczoru, że odkryliśmy jego tajemnicę, choć tak na dobrą sprawę, to dowiedzieliśmy się tylko, że nosi w sobie ból, a może nawet rozpacz. Nic poza tym. Dlatego ciągle patrzyliśmy na niego wyczekująco, bo nie poczuwaliśmy się do winy. Nic złego nie zrobiliśmy, choć potrafiliśmy łobuzować. Nie tym razem. To był przypadek, że akurat w tym samym czasie co Alojzy znaleźliśmy się nad jeziorem. A przecież, jak nieraz nam tłumaczył, życie w większości składa się z przypadków, na które nie mamy wpływu. Skoro tak jest, to jakim prawem nas obwiniał?
– W mojej ojczyźnie – odezwał się Alojzy zachrypniętym głosem – pozostał budynek z oknami bez szyb ziejącymi czarną pustką. Nigdy na nie nie pada słońce, nigdy w nich nocą nie płonie światło. Dom ten przypomina ociemniałych z wyłupionymi oczami. Przez jego okna wypełzają wijące się gałęzie przypominające stado węży. Zawładnęły już murami, przerosły budynek o dach. Należy do nich. – Przeczesał włosy palcami w podobny sposób jak wtedy, kiedy siedział na kładce. – Marzę, aby je podpalić.
Nie wiedzieliśm,y co powiedzieć. Na szczęście Alojzy nie oczekiwał naszej reakcji.
– Śniłem o tym wielokrotnie, jak zlewam je benzyną i rzucam iskrę, a gałęzie błyskawicznie zajmują się ogniem i w krótkim czasie płoną jak warkocze. Płomienie zachłannie połykają kolejne konary, przeskakują z jednego na drugi, aż na sam szczyt korony drzewa. Drzewa haniebnego, które rozpruło dom własnym cielskiem niczym brzuch nieboszczyka. Widzieliście kiedy taki dom?
Pokręciliśmy głowami.
– A ja widziałem. Całe stada takich domów i ziemię umarłą też widziałem, i groby zryte przez dziki, i krzyże na śmietnikach. Tam nic już nie ma. Nic poza szczątkami mojego życia i życia innych, które zarastają pnącza i chwasty. Nawet słońce nie odważy się spojrzeć na tę ziemię, dlatego panuje tam wieczny mrok i wiecznie jest zimno.
Słuchaliśmy jego słów jak baśni stworzonej przez fantazję gawędziarza, opowiadającej o miejscach nieistniejących, o strachach nieprawdziwych, o złych i dobrych ludziach, którzy nie mają wejścia do naszego świata, bo chroni nas Granica…Granica? Spojrzeliśmy na Alojzego, a zaraz potem na żaglowiec, na Alojzego i na żaglowiec, i tak kilka razy. Ciarki przebiegły nam po plecach. Jednak chcieliśmy wiedzieć, co to za kraina i dlaczego jest ruiną. Co się stało, że umarła?
– Pewnego dnia przyfrunął balon – powiedział z wysiłkiem. Jakby te słowa raniły mu krtań. – I wszystko zniszczył.
Balon? Zrobiliśmy do siebie głupie miny. Balony nie są groźne. Tak jak ptaki czy stokrotki też nie są groźne.
– Wojna robi człowiekowi w głowie bajzel. A rozpoczynają ją niewinne baloniki podobne do tych, które falują na festynach koło budek z watą cukrową.
Co on bredzi? Zgodziliśmy się telepatycznie, że opowiada farmazony. Często tak się porozumiewaliśmy. Bez słów mówionych na głos. Balon to balon, a wojna to wojna. Nie sposób między nimi postawić znaku równości. Przytaknęliśmy sobie nawzajem.
– Balony pułapki – zaczął obgryzać paznokcia.
Pułapki? Równocześnie podrapaliśmy się po głowach. Wszystkim nam pojawiła się poprzeczna bruzda między brwiami.
– Jak ciała pułapki i ranni pułapki. – Alojzy spojrzał na nas. – Wróg podkładał pod nie ładunki wybuchowe , a kiedy koledzy czy sanitariusze pod ostrzałem w końcu mogli im pomóc, to wylatywali w powietrze.
Czyli był na wojnie. Jak większość mężczyzn. Czemu jednak ta większość nie zwariowała, a Alojzy tak? Może był na wojnie „bardziej” niż większość? Ale czemu zwariował dopiero teraz, a nie od razu? Ojciec opowiadał, że żołnierska przyjaźń nie ma sobie równych, że nie sposób ją przenieść do zwykłego życia. Jest czysta i bez fałszu, bo od niej zależy życie. Dzisiaj ja tobie, jutro ty mnie uratujesz życie. Życie to wszystko, co mamy.
– Nic nie rozumiecie – odezwał się niejako do siebie – nie dorośliście. Nie wiadomo nawet, czy kiedykolwiek dorośniecie. Niektórzy mimo wieku nigdy nie dorastają, na zawsze pozostają głupimi, nadętymi cywilami, na których szkoda czasu.
Poczuliśmy się nieswojo, zranił nas. Mówił jak ktoś odległy, nieznany. W jego słowach pobrzmiewała pogarda, której faktycznie nie rozumieliśmy. Skąd się w nim wzięła? A może zawsze była, tylko ją ukrywał. Spuściliśmy, oczy choć nadal nie czuliśmy się winni, ale nie chcieliśmy już na niego patrzeć. Coraz mniej interesowały nas jego sprawy. Jednakże nie mieliśmy wyboru – musieliśmy zaakceptować to, kim się stał.
– Każdy jest w jakimś sensie okaleczony nieodwracalnie, więcej albo mniej poharatany wewnętrznie. Nawet wy – odezwał się sennie – choć jeszcze o tym nie wiecie, jeszcze wam to nie doskwiera tak dotkliwie jak innym. Człowiek nie potrafi żyć tak, aby nie ranić drugiego człowieka. Zawsze ktoś cierpi, nawet jeśli na to nie zasłużył. Nawet jeśli jest bezbronny i dziecinny. Zawsze też szuka ratunku, ale to jak błądzenie w labiryncie z różanego muru.
Nie wiedzieliśmy, co to za mur. Też coś! Róże to tylko kwiatki, można je pokonać. Znowu się skrzywił. Niby się uśmiechnął, ale jakoś niezdecydowanie. Raczej kpiąco. Pokiwał głową.
– No widzicie! Nic w was nie zostało z moich słów. Nic nie rozumiecie!
Zaczęliśmy się wiercić. Zrobiło się nam niewygodnie. Chociaż dzień nadal był pogodny, mieliśmy wrażenie, że Alojzy zaraża nas jakimś cieniem, który mrozi żołądek. Chcieliśmy wracać do wsi. Czuliśmy się zbędni, jakbyśmy zbłądzili i zastukali do drzwi obcych ludzi, myśląc, że to swoi. Trochę też zaczynaliśmy odczuwać zażenowanie własną naiwnością, z jaką myśleliśmy o Alojzym. Jednak on nie zwrócił uwagi na nasze poruszenie. Był jakoby w swojej głowie, mówił do obrazów, do zdarzeń nam niewiadomych, ale jego twarz nas przerażała. Nie mogliśmy pojąć, że przez piętnaście lat jego bytności we wsi nikt tego nie zauważył. Tego bagażu, z jakim do nas przybył. Cóż go obchodziły te purchawki i muchomory, które żeśmy rozdeptywali, a za które dawał nam w skórę. Cóż go obchodziły, skoro teraz sam rozdeptywał nasze serca bez litości. Czyżby one więcej dla niego znaczyły niż my?
– Myślicie, że wszystko jest poukładane. Wiem, że tak myślicie, że najpierw jest śniadanie, obiad i kolacja, że wschód i zachód słońca, bronowanie roli, sianie i młócka. Że jeśli nie czynisz bliźniemu tego, co tobie niemiłe, to nic cię złego nie spotka. A co powiedzielibyście na to, gdyby zamiast barszczu białego, jak co rano, podano wam śmierć? Co byście Powiedzieli ?– Machnął ręką z lekceważeniem. – Czy coś w ogóle można powiedzieć?
Milczeliśmy.
– Czy są takie słowa? – jęknął Alojzy.
Naprawdę jęknął, jak gdyby mu ktoś rozłupał serce. Teraz w podobny sposób jak tamtego wieczoru, kiedy gadał do powietrza, przestraszyliśmy się. Byliśmy już pewni, że zwariował. Tylko nie wiedzieliśmy, jak go z tego obłędu wyciągnąć. Bo to, że mimo jego opryskliwości nie chcieliśmy go zostawić na zmarnowanie, było pewne i nie podlegało dyskusji. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że są sprawy, na które nie mamy wpływu, że bez względu na chęci – nic nie można zrobić. Byliśmy pewni, że damy radę. Tylko musimy znaleźć sposób, ale to przecież da się załatawić. Makówka pracuje! Tak myśleliśmy, bo tylko tak wtedy myśleć mogliśmy.
– Nie sposób zapomnieć smrodu palącego się ludzkiego ciała – powiedział tonem, jakim prosi się o znaczek na poczcie. Zupełnie obojętnym tonem.
Dostaliśmy czkawki. To było już dla nas za dużo. Chyba zrobiło się mu głupio, bo się podniósł.
– Wracajmy – powiedział zwyczajnym głosem, jaki znaliśmy od zawsze. Nawet się uśmiechnął normalnie.
Jednak czkawka nas nie opuściła i męczyła do wieczora.
Matka wymyślała różne sposoby, aby nam ulżyć, nawet cukrem nas karmiła, jednak nic nie działało. Mówili, aby nas przestraszyć. Głupcy, przecież ta czkawka to nie z przejedzenia nas złapała, a z przestrachu właśnie.
Na drugi dzień po śniadaniu znad lasu nadleciał czerwony balon ze złotym sznurkiem. Chcieliśmy go pochwycić! Ale Alojzy runął na nas jak lawina kamieni, przewróciliśmy się na plecy, a on w tym czasie złapał sznurek.
– Nie ważcie się go dotykać – rzekł i odszedł.
Odszedł naprawdę. Choć ciągle we wsi żył, to dla nas poniekąd zniknął. Nie rozstawał się z balonem. Nie tylko nam nie pozwalał go dotykać. Nikt z wieśniaków nie mógł się do niego zbliżyć, bo Alojzy reagował, jakby to zbliżenie miało spowodować koniec świata. Najpierw myśleliśmy, że to z zazdrości o złoty sznurek tak pilnuje go jak skarbu. Później nie wiedzieliśmy już co o tym myśleć. Powoli uczyliśmy się żyć bez Alojzego. Choć cieszyło nas, że każdego kolejnego dnia widzieliśmy go na podwórku sołtysa, to jednak bolało nas serce, że tak się odmienił. Tę zmianę zauważyli wszyscy, ale nikt nie potrafił jej zaradzić. Nikt nie umiał na nowo przywołać Alojzego do naszej gromady. Mogliśmy tylko patrzeć, tak jak się patrzy na nadchodącą jesień i to, co wtedy dzieje się z drzewami, i trawą. Wolno, ale obumierają. Nikt nie potrafi tego powstrzymać.
Stara krawcowa, która chciała przekłuć ten balon zardzewiałą agrafką, a my ją powstrzymaliśmy, mówiła że to urok.
– Obaczycie, że on jego porwie i to piernikiem! – straszyła obrażona.
Inni mówili, że balon to wolność. Co za absurd! Alojzy wolny był bez balonu, dopiero kiedy ten nadleciał stał się jego niewolnikiem. Lekkość i wolność, też coś! Złościliśmy się. Ale była to złość z bezsilności, bo nic zrobić nie można było. Wyglądał jak zaczarowany. Ślęczeliśmy całymi dniami przy żerdziach, obserwując podwórko sołtysa i najczęściej siedzącego na ławce Alojzego. Nie chcieliśmy zaakceptować, że już po nim, że nic się nie da zrobić. Przecież zawsze coś się zrobić da. Pewnego popołudnia na dzień albo dwa przed tym, kiedy stanął na kładce. Gdy spowiły go mgła i szary poranek, kiedy siedzieliśmy w błocie, bo listopad był brzydki, a trawy przestały nas osłaniać. Właśnie wtedy przeciął podwórko szybkim krokiem i stanął nad nami.
– Jestem strażnikiem tego balonu – powiedział. – Wiem, że brzmi to jak szaleństwo, ale dopóki trzymam ten sznurek, nic złego wam się nie stanie. A niczego bardziej nie pragnę, jak waszego bezpieczeństwa.
Zgłupieliśmy. Z rozdziawionymi gębami gapiliśmy się na niego, bo przypominał wtedy bardziej pogańskiego boga z koszmarów niż naszego przyjaciela.
– Niebawem odejdę, bo tak trzeba – wyszeptał, aby nikt inny go nie usłyszał – ale nie płaczcie, przekazałem wam wszystko, co wiedziałem. Teraz wasza kolej, aby żyć. Sprawcie się dobrze. – Puścił do nas oko i odszedł. Wszedł do chałupy.
A później widzieliśmy go stojącego na kładce, nad jeziorem, nad którym unosiły się opary mgły, co sprawiało wrażenie gotującej się wody. Nie mieliśmy już siły, aby go powstrzymać. Zresztą dobrze wiedzieliśmy, że to się nam nie uda. Patrzyliśmy jak stał na tej dziurawej kładce, która w wielu miejscach zgniła i którą wielu już łatało, dobijając kolejne deski. Stał i patrzył w kotłującą się czeluść, jakby dostrzegł w niej ścieżkę. Czuł naszą obecność. Przynajmniej tak nam się wydawało. Chcieliśmy tak myśleć. To nam dodawało otuchy. To, że nie został sam, że ciągle w milczeniu, ale trwaliśmy przy nim, jak żołnierze trwają przy swoim dowódcy – nie dlatego, że mu podlegają, ale dlatego, że go kochają. Jednak nic się nie działo. Minął dzień, kolejny i kolejny, a Alojzy ciągle stał na tej samej kładce. A my z nim i może nasza obecność go powstrzymywała. W końcu zasnęliśmy, a kiedy się zbudziliśmy, jego już nie było. Ani jego, ani balonu. Tylko mgła pozostała.
Wtedy popędziliśmy przez las, rozumieliśmy się bez słowa, wiedzieliśmy, że tylko tam znajdziemy odpowiedź. Pędziliśmy zrozpaczeni, ale z nadzieją, wszak nadzieja ostatnia… Kiedy dopadliśmy skarpy, z radością padliśmy na błoto, bo żaglowiec ciągle dryfował w zatoce. Czyli Alojzy gdzieś tutaj jest. Jest na pewno i przyjdzie do nas. Musimy tylko być cierpliwi. Grzeczni i cierpliwi.
Wróciliśmy do wsi, ale Alojzego nie było. Następnego dnia znowu popędziliśmy za las do Granicy – ciągle była zacumowana w zatoce, choć woda burzyła się coraz bardziej. Nie wiedzieliśmy, co o tym myśleć. Nie było kogo zapytać. Biegaliśmy tak do zatoki przez pięć dni. W końcu dnia szóstego nadeszła burza, choć listopad rzadko przynosi ze sobą burzę. Jednak tego roku przyniósł i to taką z piorunami i ulewnym deszczem. Kiedy się przejaśniło, poszliśmy, choć bez pośpiechu, czuliśmy, że stało się nieodwracalne. Poszliśmy do zatoki i tak jak się spodziewaliśmy, nie zastaliśmy w niej żaglowca. Jedynie jego szczątki dryfowały po czarnej wodzie, bo tego dnia i niebo było czarne. Musiał się zerwać z cumy. Nie było już nadziei.
Staliśmy nad urwiskiem w milczeniu. Nie musieliśmy rozmawiać, jako pięcioraczki doskonale znaliśmy swoje myśli i uczucia. Było nas czterech chłopców i Lena, jedyna dziewczynka. Mieliśmy po dziesięć lat. Byliśmy dla siebie wszystkim. Jak mur, jak ratunek, jak bezpieczeństwo i poświęcenie dla każdego z nas. Oddalibyśmy za siebie życie. Było nas pięcioro zdolnych za sobą nawzajem skoczyć w ogień. Nikogo innego nam nie było trzeba. Ufaliśmy sobie wzajemnie, jak nikomu na świecie. Tamtego dnia nad urwiskiem przysięgliśmy, że będziemy o siebie walczyć do ostatka sił, nawet jeśli nie będzie już nadziei. Silni tą obietnicą ruszyliśmy do wsi. Kiedy do niej weszliśmy, przypadła do nas matka z krzykiem:
– Wojna, dzieci! Wojna, uciekamy!
Poświęcenie Alojzego poszło na marne.
A może nie?
Agnieszka Czachor
Podoba mi się pisanie z perspektywy „my”. Każde pokolenie ma lęki, a dzieci, w swojej beztrosce wierzą, że mogą im stawić czoła. I to jest piękne, bo właśnie dlatego mogą zmieniać świat na lepsze. Przynajmniej spróbować.
Super komentarz, lepiej Jolu bym tego nie powiedziała. Dziękuję 🙂
świetne opowiadanie, bez nadmiernej fantasmagorii, w dobrym klimacie poprowadzone, gratuluje
Dzięki 🙂
Mnie ciekawi, gdzie odszedł Alojzy i czy się jeszcze pojawi, a jak się pojawi to czy wojna się skończy.
Chciałoby się przeczytać ciąg dalszy.
Może odszedł do Sensbezsensu?