.

Słony śnieg.

( Idą święta )

.

Było jak zwykle w Wigilię: rozgrzany kaflowy piec, choinka zalana srebrnymi włosami, koty bawiące się zawieszonymi na niej długimi cukierkami, gwar, śmiechy i przekomarzania. To był rok, w którym skończyłam szesnaście lat. Kiedy posprzątaliśmy po kolacji dziadek wręczył mi prezent. Było to siodło westernowe. Miało kilka dziur po kulach. Sprzedawca twierdził, że w tej strzelaninie nikt nie zginął. Ale dziadek dobrze wiedział jak było naprawdę. Kiedy dotknęłam zimnej skóry siodła, ciarki przebiegły mi po plecach. Spojrzałam na dziadka. Mój wzrok go pytał, dlaczego się zdecydował i dlaczego teraz?

Dziadek miał jedną opowieść wigilijną. Co roku opowiadał ją pykając fajkę, co roku popadał w zadumę w tych samych miejscach swojej gawędy. Znaliśmy ją na pamięć. Wszyscy. Gromada kuzynów, ciotek, wujków i gości. Wszyscy. Dlatego z taką zgrozą w milczeniu przyjęliśmy ten prezent.

A dziadek wygodnie rozsiadł się w fotelu, przygładził wąsy i zaczął:

„Śnieg sypał wielkimi płatami. Osiadał miękko na zielonej trawie, która nie zdążyła sczernieć. Choinka już stała w kącie pokoju. Ojciec nie wracał.  

–  Muszę jechać – szepnęła matka. 

Chciałem się rozbeczeć, ale wyczułem że to nic nie da. Ona i tak pojedzie. Bo  działo się coś strasznego i choć tego nie chciałem nic nie mogłem na to poradzić.

Matka dosiadła Erliny to była kobyła szatan. Skoro to zrobiła zrozumiałem, jak ważna jest sprawa, jak dużej odwagi od niej wymaga. Bała się tej klaczy, nigdy do tej pory jej nie dosiadła, bo ta kobyła potrafiła ponieść do samej Częstochowy.

Kiedy już siedziała na jej grzbiecie, była piękna. Z płowymi rozpuszczonymi włosami, które opadały miękko na jej plecy, kręciły się cudownie. Nie rozumiałem, dlaczego ich nie upięła. Tak ją zapamiętałem, z zaróżowionymi policzkami, ogniem w oczach, długimi włosami w aureoli białych płatków. Śnieg wtedy miał słony smak. Nigdy wcześniej, ani nigdy później już tak nie smakował.

– Jak nie wrócę do wschodu księżyca, zabierz siostrę do kryjówki! – powiedziała spokojnie, ale strasznie głośno. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Zdało mi się, że jej głos swoją siłą strąca sople spod dachu. 

Zwykle w tym momencie dziadek popadał w zadumę i dodawał, jakby do siebie: po raz pierwszy ubrała ostrogi. Spięła klacz. Płowa, długa grzywa załopotała na wietrze. Pognały. Jasne włosy matki i płowa grzywa klaczy zdały mi się tak nierealne, a równocześnie tak pasujące do siebie, że w innych okolicznościach bym się zachwycił.

Nim księżyc pokazał się na niebie przyszedł wujek. 

– Wujku! – wrzasnąłem wybiegając do przedpokoju.

– Dziecinko – powiedział chrapliwie, przytulił mnie – wiem, wszystko wiem, mama nie żyje – popatrzyłem na niego, jak na dziwaka. Otulił mnie swoim kożuchem, wyszliśmy na zewnątrz.

– Wybacz – szepnął – musisz to zobaczyć, bo jesteś jej dziedzicem. – Ścisnął moje ramiona.

Mężczyźni wnieśli na podwórko ciało matki. Miała otwarte zielone oczy. I białą skórę. Włosy straciły blask. Były mokre. Oblepiała je zakrzepła krew. Po chwili para koni prowadzona przez szarych na twarzach mężczyzn, wciągnęła na podwórko martwą klacz. Ktoś musiał wcześniej ściągnąć z niej siodło.

Mężczyźni skinęli głowami, jakbym był im równy i odeszli.

Zamarzłem wewnątrz, połykałem lód i zlizywałem z ust słony śnieg.

– Została zdradzona – szepnął wujek – poszła na pewną śmierć.

– Ale dlaczego?

– Nie zrozumiesz, dlaczego niektórym jest pisana śmierć wcześniej niż innym.

Bałem się zapytać o ojca.

– Co zrobimy? – wyjąkałem powstrzymując łzy.

– Pochowamy je.

– A potem?

– Potem zacznie się czas zemsty.

– Jasiu? – odwróciliśmy się na głos mojej siostry. Dobiegał z werandy.

– Leśka! – krzyknąłem – nie wychodź! – za późno. 

Wybiegła w samej sukience, bez chustki na głowie. Z białymi, miękkimi włosami falującymi przy każdym ruchu. Krzyczała. Łkała sucho, baliśmy się, że dostanie szoku. Rzuciła się na ciało matki. Jej białe włosy, miękkie i sprężyste opadły na martwe, zakrwawione włosy matki. Przytuliły się do siebie.

Śnieg ciągle był słony.”

Za każdym razem wszystkich mroziły jego słowa niczym przypowieść wróżąca coś złego. Milczeliśmy przez dłuższą chwilę nim ciotki ruszały kroić ciasta, a dzieci zaczynały przeganiać szczeniaki spod stołu. 

Opowieść dziadka kończyła się zawsze w tym samym miejscu, nigdy nie dowiedzieliśmy się, co się wtedy w lesie wydarzyło. Kiedy dopytywaliśmy zbywał nas, albo dla odwrócenia naszej uwagi zaczynał pokazywać stary, srebrny kieszonkowy zegarek zamykany klapką na dewizce. 

Tamtego wieczoru jednak nie koncentrowałam się na opowieści ani nawet na klimacie świątecznym, a gapiłam się na siodło, które przeszło w moje ręce. Dostać prezent, którego się nie pragnęło, to może człowiekiem wstrząsnąć. Widziałam wzrok swojej matki. Kiedy zrobił się rozgardiasz, przechodząc koło mnie syknęła:

– Nie waż się go używać.

Miała płowe, falowane włosy jak ja, jak jej matka w młodości i babka, a moja brababka. Wiedziałam, że była przerażona prezentem dziadka. Czułam, że ma do niego żal. Byłam pewna, że najchętniej to siodło by spaliła. Ja z kolei rozumiałam, że dla dziadka wszystkie Wigilie były tamtą Wigilią, która nim wstrząsnęła. Która bezpowrotnie zakończyła jego okres dzieciństwo. Dlatego ciągle o niej opowiadał. Musiało mu to przynosić ulgę. Albo może też chciał nas przestrzec, że szczęście to tylko pozór. Pragnął dać nam zbroję na trudne dni.

Na moje pytające spojrzenie, odpowiedział wzrokiem, w którym wyczytałam to czego nigdy wyczytać się nie spodziewałam: jesteś gotowa, mówiły jego oczy. Tylko ty się odważysz. 

Dzień wcześniej opowiedziałam mu swój sen: pojechaliśmy obydwoje konno do lasu. Było wspaniale do momentu, kiedy na skarpie dostrzegłam wilka. Zatrzymałam konia, żołądek podszedł mi do gardła. Patrzyłam jak zahipnotyzowana. Dziadek odjechał już kawałek nim się zorientował co robię. Wilków przybywało. Niektóre zeszły tam, gdzie ja stałam. Koń przestępował z nogi na nogę. Wstrząsały nim dreszcze. Dziadek przygalopował do mnie.

– Zwariowałaś? – szepnął. – Słuchaj – powiedział surowo – stępem robimy pół wolty w lewo i wolno odjeżdżamy. Nie patrzymy za siebie.

Zrobiłam, jak kazał. Jechaliśmy cierpliwie noga za nogą. Konie rzucały łbami, parskały z pysków skapywała im piana. Najchętniej wyrwałyby do przodu. A my spokojnie, kroczek za kroczkiem. Czułam wzrok wilków na swoich plecach. Nie poszły za nami. Zostały lesie.

A dzisiaj to. 

Nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku i patrzyłam na siodło prababki, bo przecież to było jej siodło. Nie musiały paść słowa potwierdzenia, żeby się tego domyślić. To jest dobre siodło, usłyszałam w głowie. Byłam pewna, że dobre, widziałam jak zbudowane. Odnowione, napastowane. Szkoda tylko, że tych dziur nie załatali. Dobre siodło. Na pewno dobre. Tylko czy się odważę? 

Agnieszka Czachor

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *