Śmierć koników polnych
Miasteczko owo przypominało gołębnik ustawiony na stromym stoku albo karmnik dający wytchnienie. Usiane rdzawymi dachami kamienic, paskami ulic brukowanych dziurami, pełne straganów i kataryniarzy. Miasteczko radosne i pogodne, urocze, roześmiane kolorowymi ścianami i drzwiami na oścież. Rozśpiewane, gwarne i plotkarskie. Miasteczko na stoku zbudowane, dlatego mieszkańcy poruszali się po nim w znoju pod górę albo pędem w dół. Miasteczko ze słońcem za plecami, ze światem u podnóża. Z horyzontem pośród chmur. Z oknami od wschodu, z drzwiami do środka.
Zima nadeszła nagle, a stało się to w jedno z sobotnich popołudni – takie, które zwykle jest leniwe i słoneczne, spokojne i odświętne – gdy wszystkie izby na błysk, a obejście wokół domów zamiecione po kilka razy. Mróz nie straszył ani nie ostrzegał, że nadchodzi. Żadnego szronu czy choćby delikatnego malunku na szybach. Nagle, jak śmierć – błyskawicznie i bez odwrotu – w przeciągu godziny, jak przekleństwo czy urok, ściął wodę w strumieniu, zmroził kwiaty i trawy, magnolie, kobierce trzykrotek. Niebo zsiniało. Siwe powietrze złapało posmak stali. Spojrzenia zrobiły się kryształowe. Zamarzły również słowa. Spadły na bruk, na posadzki i podłogi, spadły jak kryształowe korale. Jaśnica, czarownica zbierała je cierpliwie do koszyka i taszczyła na górę.
Zdało się wtedy obrażonemu słońcu, że życie znieruchomiało, że zamieniło się w kryształ. Wystarczyłoby w niego stuknąć, a popękałby i rozsypał się w drobne kawałeczki. Nikt jednak tego nie zrobił, gdyż podobne kryształy mieszkańcy nosili w oczach. Niektórzy również w gardłach i sercach.
Gdy nastała ta zima, wielu z nas szybko zapomniało o lecie, które było naszą normalnością. Jeśli myśleliśmy o ptakach, to tylko o zamarzniętych kosach i skowronkach, które wyrębywaliśmy spod lodu. Ptasie kamienie. Można nimi było rozbić komuś głowę, ale na pewno nie nadawały się do ugotowania rosołu. Choć wielu próbowało. Po rozmrożeniu ich oczy ciągle patrzyły. Nie potrafiliśmy znieść tego wzroku.
Koniki polne były najwcześniej. Nim postawiliśmy kamienice, nasze wzgórze zwano Wzgórzem Koników Polnych. Dlatego były z nami od początku. Wcześniej niż ptaki. Tak przywykliśmy do ich grania, do tego, że nigdy tutaj nie było ciszy, że kiedy zamilkły, serca ścierpły nam z trwogi. Ale tylko na początku. Potem zapomnieliśmy.
Kiedy Jungacz wdrapał się pod górę i zakołatał do bramy miasta, wszystkich od tego dźwięku rozbolały uszy. Nie był to gong ani grzmot, raczej ostry świst, który zmrożone powietrze poniosło po wszystkich uliczkach. Zniecierpliwione gospodynie z trzaskiem pozamykały okna. Nie zebrały nawet ze sznurków skostniałego prania, które przybrało upiorny kształt niewidzialnych postaci.
Razem z przybyciem podróżnego do miasteczka wkradła się irytacja. Wniósł ze sobą coś obcego. Niby był swój, ale już nieznany.
Nim tutaj przybył, miał sen. Śnił, że słyszy chór grających świerszczy. Była noc bez księżyca, a on siedział w obitej drewnem izbie. Świerszcze grały jakby na chwałę. Dlatego wybiegł do nich, chciał je zobaczyć. Otworzył drzwi i wszystkie padły nieżywe. Zasłały swoimi ciałami sień i ogród. Wtedy pomyślał, że czas wracać do domu.
Kiedy wszedł do rodzinnego ogródka, nikt go nie powitał. Kiedy wszedł do izby, ojciec jak zwykle siedział przy warsztacie. Naprawiał buty. Matka wraz z córkami haftowała obrus. Pod blachą migotał ogień. Wszyscy wyglądali na znużonych.
– Wróciłem – powiedział, stawiając karabin w kącie.
– Ot i dobrze. – Ojciec pyknął fajkę, nie podniósł głowy znad roboty. – W gromadzie raźniej.
Jakie raźniej? Lodowato jak w krypcie. Matka kołysała się w bujanym fotelu. Woda bulgotała w garnku, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Trzy siostry o rudych czuprynkach niezdarnie naśladowały szybkie ruchy matki, której igła śmigała pod palcami. Tylko czemu biały obrus haftowała na biało?
Marianna! – pomyślał i wybiegł na zewnątrz na oblodzone schody, a z nich na sparaliżowaną mrozem trawę, na której się poślizgnął. Byłby wybiegł na ulicę, gdyby nie odgłosy dochodzące z kanciapy czeladnika. Zajrzał przez okienko. Kobieta o kruczoczarnych włosach siedziała okrakiem na udach Borysza. Miała plastyczne, pełne rozkoszy ruchy, które sprawiły Jungaczowi ból. Po jej nagich plecach zachłannie ślizgały się szerokie dłonie Borysza, który w pewnym momencie – z wyrazem cierpienia czy ekstazy na twarzy – pochwycił jej biodra i nadał im szybsze tempo. Tak zwarci przypominali koła parowozu połączone na sztywno osiami napędnymi, które wspólnie rozpędzały parowóz, a potem mknęły ku kolejnej stacji, nie zważając na zakręty i tunele. Mknęły pośród iskier i jęków lokomotywy.
Marianna?
Nie widział jej twarzy, ale czuł w całym swoim ciele, że to ona. Ona? Jego ona. Ona jego? Przecież ciągle pamiętał tamto popołudnie sprzed czterech lat, gdy ogień buzował w kominku i przyjemnie strzelały drwa, a dwa jego żołnierzyki stojące na kominku wpadły do tegoż ognia. W pierwszej chwili zaniemówił. Marianna podbiegła do kominka i przez chwilę wielbił ją za to, myśląc, że chce ocalić resztę jego armii. Ona jednak, patrząc mu prosto w oczy swoimi czarnymi, zaczęła strącać kolejne figurki wprost do ognia. Nie zdążył krzyknąć ani jej powstrzymać – przecież niespełna pół godziny temu trzymał ją w ramionach. Mieli po piętnaście lat i wspólnie odkrywali tajemnice swoich ciał. Na dłoniach czuł jeszcze jej zapach. Gdy ostatni żołnierzyk wpadł do ognia, Marianna zachichotała. Zaśmiała się śmiechem wiedźmy, śmiechem złym, czym zraniła go do żywego. Z komody stojącej naprzeciwko kominka porwał wtedy figurkę baletnicy, którą Marianna dostała na ostatnią gwiazdkę od swojego ojca, nim ten wyruszył w rejs. Nigdy się z nią nie rozstawała. Widząc jej przerażenie, poczuł przyjemność podobną do tej, gdy pieścił jej ciało i czuł, że ma nad nią władzę. Krzyknęła. Był to krzyk pełen trwogi i błagania. Tylko tak mogła go powstrzymać, bo tylko krzykiem władała, ale on w tamtej chwili nim gardził. Wrzucił baletnicę do kominka. Rozprysła się, uderzając o kawał okrąglaka.
Siedzieli potem przegrani. Siedzieli obydwoje zranieni. Siedzieli na dywanie przy kominku, jakby płynące od niego ciepło miało ocalić ich serca. Jednak nie mieli już o czym rozmawiać. Na dworze szalała burza. Ziemia jęczała od piorunów.
A teraz była zima i Marianna wygięta w tył wykrzykiwała swoją rozkosz, obdarowując równocześnie rozkoszą Barycza. Zacisnął pięści. Tak nie może być! I wtedy przypomniał mu się dziad, który potrafił zaradzić ludzkim troskom. Ruszył pod górę ku kościołowi, co nie było łatwe.
Patrzyliśmy na jego zmagania z lodem, na to jak ślizgały się mu buty i z jaką zawziętością łapał zgrabiałymi palcami sztachety i furtki, by nie upaść. Patrzyliśmy spoza firanek, przez szpary w uchylonych drzwiach i gdy rąbaliśmy drwa. Podczas wieszania prania i gdy ostukiwaliśmy schody z lodu, i sypaliśmy popiół na chodniki. Kiedy obtrącaliśmy sople wiszące u dachów, smarowaliśmy zawiasy u drzwi i prasowaliśmy bieliznę. Patrzyliśmy na jego wspinaczkę, jak patrzy się na krajobraz ulatujący za oknem pociągu.
Dziad siedział zwykle pod bramą maleńkiego kościółka, który teraz przypominał bardziej mieszkanie pustelnika niż świątynię. Kiedy chłopak się tam wdrapał, przy wejściu zastał tylko staruszka, zakonnika próbującego rozpalić ognisko.
– Jungacz, wróciłeś – powiedział bez radości.
– Gdzie dziad? – wydyszał. Miał oszronione usta i czerwony nos.
– Jak tam było w świecie? – Mimo, że zakonnik skurczył się jak rodzynka, to ciągle miał błękitne, łagodne oczy. Na pewno nie był wojownikiem ani jednym z tych, którzy pozwoliliby sobie na męczeństwo. Godził się na wszystko jak liść spadający z drzewa. – Jungaczu?
– Wojna – westchnął.
– A u nas zaraza. – Rozłożył ręce.
– Co z dziadem?
– Pewnie dogorywa poza murami miasta. – Popatrzył w dół nad ramieniem chłopaka.
– Nikogo nie widziałem.
– Och, czyli odszedł – powiedział smutno. Cień padł mu na twarz.
Im dłużej rozmawiali, tym więcej wokół ich stóp gromadziło się lodowych koralików. Tak jakby słowa się materializowały.
Kiedy nastała zima i nie ustępowała, przestaliśmy tęsknić za latem. Tylko dziad! Tylko on dręczył nas swoimi pieśniami, swoją pamięcią o świecie, który nie wracał. Jak mógł kłuć nas tymi słowami. Jakim prawem jego słowa nie zamarzały? Nasze, ledwo wypowiedziane, zmieniały się w kryształki lodu, a my nie przykładaliśmy do nich wagi. Kto by dbał o lodowe bryłki. Tylko on zachowywał się, jakby był ze szlachetniejszego kruszcu. No i wygoniliśmy go, wyrzuciliśmy go za mury. Wszyscy razem. Bez sądu. Śniegu ciągle nie było, za to przybywało lodu. Coraz trudniej rozpalało się w kominkach, coraz zimniej było w izbach. Już nikt nie śpiewał. Nawet w kościele. Żyliśmy z dnia na dzień, coraz bardziej pogrążając się w zniechęceniu. W końcu otworzyliśmy spichlerz, a potem jedliśmy w milczeniu czarną kaszę ze skwarkami. Coraz częściej szukaliśmy towarzystwa innych ludzi. Ci, co zostawali sami w domach, umierali. Coraz więcej w nas było gniewu i rozpaczy. Coraz więcej ciał do grzebania.
– Potrzebna mi jego pomoc! – złapał starca za chude ramiona i z napięciem popatrzył na jego twarz, być może niepotrzebnie, bo jego kryształowe oczy były martwe jak błyszczące, ale nieme kamienie.
– Stało się co? – zapytał, wyszarpując się z uścisku. Nie wyglądał na zainteresowanego odpowiedzią. Wrócił do przerwanego zajęcia. Przykucnął i ponownie zaczął się krzątać wokół prowizorycznego domku z patyków. Wyciągnął zapałkę, zrobił ruch, aby potrzeć nią o pudełko, ale zrezygnował. Schował ją z powrotem. Zrobił kilka kroków w prawo i powtórzył te same ruchy z zapałką.
– Straciłem Mariannę! – wybuchnął Jungacz, a w tym wyznaniu był cały jego trud, który podjął, aby wrócić. Cała odwaga, jaką posiadał, i nadzieja, która go niosła w strony rodzinne. Jeszcze naiwność, pozwalająca wierzyć, że zastanie wszystko w takim samym porządku, w jakim je zostawił.
– E…! – Machnął ręką. – Głupiś. – Zachichotał.
Dopiero teraz Jungacz spostrzegł, że stary, od kiedy z nim rozmawiał, robił już drugie okrążenie wokół niby ogniska. I dopiero teraz przestraszył się nie na żarty. Wszystko było na opak. Nie było ptaków, tylko cisza. Koniki polne leżały pokotem wszędzie, gdzie spojrzał. Zatopione w lodzie jak żuki w bursztynie. Tam w dole widział więcej niż niejeden z tych ludzi, ale dopiero błędny taniec zakonnika przeraził go tak bardzo, że miał ochotę rozpłakać się jak pięciolatek, który nabił sobie guza.
–Jaśnica! – Zakonnik przebudził się z letargu – Tam, na samej górze… Może ona co poradzi? – Wskazał chudą dłonią szczyt ginący w chmurach. Miał zniszczony habit i postrzępione krawędzie rękawów.
Jaśnica żyła tutaj przed nami, może nawet przed konikami polnymi. Chodziła tu i rozdawała chleb. Chodziła w milczeniu niczym żywa legenda. Milczenie jest najstraszniejsze, bo nie wiesz, co drugi myśli. Kiedy wypędziliśmy dziada, Jaśnica więcej nie zeszła. Zauważyliśmy, że nas opuściła, ale nie martwiliśmy się. Nie było czym. Może umarła? Nikt nie zamierzał wdrapywać się tak wysoko i to w tak trudnych warunkach. Zresztą przestaliśmy chodzić po domach. Poruszaliśmy się tylko wokół swojego poziomu. Trzeba było mieć buty z gwoździami w podeszwach i liny z hakami. Prawdziwa wyprawa. Dlatego staliśmy się coraz bardziej odrębni. Nasze ulice podzieliły się na sektory. Z biegiem czasu przestaliśmy wiedzieć, co się dzieje w sektorze niższym, a co w wyższym. Powoli zapominaliśmy innych mieszkańców. Trzymaliśmy się siebie i siebie rozumieliśmy. Pewnego ranka spostrzegliśmy, że najniższy sektor – niezamieszkały, ten za bramą – przybrał oliwkowy kolor. Ze zdumieniem patrzyliśmy w dół. Większość uważała, że to złudzenie. Załamanie światła. Sektor najwyższy ciągle był sinoszary, jak i te najbliżej nas.
Lubiliśmy podglądać. Zatem patrzyliśmy, jak młodzik ruszył ku szczytowi, ku najzimniejszemu miejscu, ku śmierci. Potem nas pytali, czemu go nie zatrzymaliśmy. Tylko po co? Przecież to nie nasza sprawa. My jesteśmy od patrzenia, od obserwowania, od oceniania. To jest nasz cel, nasza misja, nasze zbawienie.
Jungacz wspinał się sprawnie, mimo że im bliżej był szczytu, tym mocniej wiał wiatr. Czuł, że był obserwowany, ale te spojrzenia były jak oczy martwych ptaków. Przebijały zamarznięte szyby, ślizgały się między potężnymi soplami zwisającymi z dachów.
Szczyt nie był wąski. Był po prostu końcem miasteczka. Miejscem, gdzie stała chałupa Jaśnicy, lecz nie końcem wzgórza. Ono pięło się wyżej. Zarośnięte ciemnym sosnowym lasem ginęło w ciężkich chmurach. Drzwi domu czarownicy były uchylone, a ze szpary wyciekało miodowe światło. Jungacz nie zapukał, tylko od razu wszedł. Nie wytupał butów ani nie wytarł ich na wycieraczce.
– Co robisz?! – zawołał od progu z pretensją. Wszedł bez pozdrowienia, czując w sobie narastający gniew.
– Nie widzisz? – Starucha nie spojrzała na gościa, mieszała lodowe koraliki połyskujące w żeliwnym baniaku. Takich baniaków w izbie stało kilkanaście. Wszystkie były wypełnione przeźroczystymi kulkami.
– Co to jest?! – krzyknął.
Obrzuciła go wzrokiem. Usłyszał grzmot.
– Słowa – odparła. Oczy jej błysnęły. – Masz szczęście, bo jutro jest piątek. A w piątek Wenus sprzyja narodzinom miłości. – Wróciła do mieszania. Nagle podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. – Tylko czy ty zasługujesz na miłość?
– Każdy zasługuje – splunął. – Po co to mieszasz?
– Żeby nie zamieniły się w jedną bryłę – powiedziała, obserwując, jak plwocina staje się języczkiem białawego kryształku.
Zauważył jej spojrzenie i ostentacyjnie rozgniótł kryształ okutym butem. Popatrzył na nią wyzywająco.
– Weź dagytę. – Wskazała głową woskową figurkę stojącą na kominku, w którym od dawna nie palono. – Każdego dnia, do następnego piątku, całuj ją i pieść, tak jakby była tą, w której chcesz rozniecić miłość, a pieszcząc ją, powtarzaj: „Niechaj twoja miłość będzie tak serdeczna, jak serdeczną jest moja miłość. Niechaj w twojem sercu wzbudzi się niezwalczone uczucie miłości dla mnie. Tetragramaton”.
Figurka przypominała Mariannę, ale Mariannę bez odzienia. Nieraz wspominał ich ostatnie spotkanie, gdy przyszedł się pożegnać, bo wyruszał na front. Zastukał do niej skoro świt, gdy kogut piał na czwartą rano. Niebo krwawiło na wschodzie. Otworzyła okno i jak za dawnych czasów, gdy wymykali się, by strzelać z procy, przerzuciła nogi przez parapet i zeskoczyła do niego. Była w samej koszuli. Miała potargane włosy i zaspane oczy. Objął ją. Ciepło jej ciała sparzyło mu dłonie. Oddała mu uścisk, ale w jej oczach nie dostrzegł tej namiętności, którą widział tuż przed awanturą z ich figurkami. Pragnął wślizgnąć się pod jej koszulę, raz jeszcze poczuć twardniejące sutki, ale nie odważył się. Pożegnali się, jak brat z siostrą.
Sięgnął po figurkę.
– Ile się należy? – W jego zachowaniu nie było już arogancji.
– Ty już zapłaciłeś– powiedziała Jaśnica poważnie.
– Kiedy?
– Za miłość i nienawiść płaci się całe życie – rzekła, po czym roześmiała się chrapliwie, jakby usłyszała żart. Nagle zamilkła. – Uwierzyłeś? – Znowu ryknęła śmiechem.
Schodził wolno, ostrożnie, jednak z ciężkim sercem. Chciał dać sobie czas na decyzję. Niósł za pazuchą woskową figurkę, ale czuł się jak zdrajca. Dziad przed figurkami ostrzegał, podobnie jak przed czytaniem w cudzych myślach i zniewalaniem ludzi urokami. Dziad by mu pomógł, może by coś doradził po ludzku, od serca. Miał nadzieję na jakieś zioła albo pierścionek opatrzony zaklęciami, ale nie na figurkę. Minął zakonnika, który nie zwrócił na niego uwagi, minął oblodzone domy i kamienice, ogródki i furtki. Z głodu rozbolał go żołądek. Zapadał zmrok. Gwiazdy rozbłysły na niebie. Ostre powietrze przytykało nos. W oknach zamigotały lampy.
Zapomnieliśmy o Jungaczu. Nie liczyliśmy, jak długo go nie było, bo oliwkowa barwa u podnóża wzniesienia stała się ciemniejsza i wspięła się wyżej, ku nam. Spoglądaliśmy po sobie, ale żaden z nas nie znał odpowiedzi. Wtedy zatęskniliśmy za dziadem – on by wiedział, co się dzieje. Ale gdzie szukać człowieka, który pewnie już umarł?
Wieczór był piękny i pogodny, lecz lodowaty. Chłopaka spostrzegliśmy tuż przed zapadnięciem nocy. Obserwowaliśmy go tylko chwilkę. Nie było nic ciekawego w byłym żołnierzu. Nie przyniósł z sobą nic mądrego ani pięknego, ale najbardziej złościło nas to, że nie przyniósł nam wybawienia. Zwyczajnie się dostosował i ani razu nie pomyślał o nas. Choć my, jak ryby poruszające mięsistymi ustami, ciągle wołaliśmy: Pomocy! Krzyczeliśmy z całych sił, jednak bezgłośnie.
Kiedy Jungacz skręcił w swoją ulicę, spostrzegł biegnącą Mariannę. Miała rozpuszczone włosy i rozpromienione oczy, a na sobie wełniany płaszcz z kołnierzem z lisa. Spotkali się przy furtce do domu jego rodziców. Uśmiechnęła się, ale nie przystanęła. Nie przywitała się. Nie zapytała, co u niego. Nie była ciekawa jego życia. Nim zdążył ją zatrzymać, zniknęła w kanciapie Borysza. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, był pewien, że padli sobie w objęcia. A on jak ten głupi został z woskową figurką.
Wściekły wbiegł po schodach. Trzasnął drzwiami. Rodzice spojrzeli znad talerzy, siostry zachichotały. Zamknął się w swojej izbie i padł na łóżko. Przed chwilą głodny, przestał myśleć o jedzeniu. Postawił figurkę na nocnym stoliku, tuż koło świecy. Nim zabrał z niej swoje palce spostrzegł, że pod wpływem jego ciepła, stała się miększa. Z wahaniem dotknął jej ponownie. Przejechał placem między jej piersiami, po brzuchu i pośladkach. Wstrząsnęły nim dreszcze. Włożył ręce pod głowę, przyglądał się cieniom i światłu, jak układały się na jej kształtach.
„Niech twoja miłość będzie tak serdeczna, jak moja. Niech będzie jak moja. Moja jak twoja. Twoja. Moja. Niech będzie serdeczna. Jak moja. Niech będzie. Twoja miłość”.
Nie mógł zapomnieć ciepła skóry Marianny. Jej miękkości i wilgoci. Tego wszystkiego, co było przed awanturą. Miękkości i wilgoci. Wilgoci. Przecież wrócił dla niej!
Nazajutrz, to jest w piątek, postanowił się z nią rozmówić. Wyszedł bez śniadania. Nie byli po słowie, ale to oczywiste, że należeli do siebie. Któż bardziej pasował do niego i któż bardziej do niej? Przecież nie ten Borysz!
Pchnął furtkę, wszedł na jej podwórko i zamarł. Borysz klęczał przed Marianną, ta dłońmi przyciskała jego głowę do swojego brzucha. On płakał, ona go całowała po włosach.
– Ej! – krzyknął. – Maria…!
Nie zareagowała. Stał tam chwilę. Stał i ich widokiem siebie katował. Patrzył i patrzył, aż pojął, że nie mają słów. Nagle w szaleństwie zazdrości przyszło mu do głowy, że jeśli słowa nie odmarzną, Borysz się nie oświadczy, że nie będą mogli złożyć sobie przysięgi, że będzie miał czas, aby odzyskać dziewczynę.
Kpiliśmy z niego. Już nie obserwowaliśmy go z ciekawością a z pogardą. Biedny, mały Jungacz, choć jego imię znaczyło „chłopisko”. Biedny, mały Jungacz żołnierzyk. Nic się nie zmienił. Nie dorósł. Nie dojrzał. Ciągle trzaskał drzwiami, tupał, gdy coś szło nie po jego myśli, i bawił się figurkami imitującymi prawdziwych ludzi.
Kiedy Jungacz ruszył po raz drugi na szczyt, Marianna weszła do domu jego rodziców. Zrobiła to akurat w chwili, kiedy pokojówka w dwóch palcach, ze wstrętem na twarzy, wyniosła z izby chłopaka do holu woskową figurkę i pokazała swojej pani. Mańka zamarła. Z zapartym tchem patrzyła, jak matka Jungacza rozdeptuje jej podobiznę. Spomiędzy woskowej miazgi wydobył się syk: „Moja serdeczna. Jak serdeczna moja. Twoja serdeczna. Miłość?”. Mańka odwróciła się. Wychodząc, czego nie spostrzegły ani pokojówka, ani gospodyni, zabrała karabin, który były żołnierz postawił w kącie. Kolejny raz ją rozczarował. Miała w sobie goryczy po sam czubek głowy. Czuła, że wylewa się jej oczami i przez uszy, a najobficiej ustami. Tak długo czekała. Czas stał się czekaniem i patrzeniem w okno. Cierpliwy Borysz czekał na nią, aż będzie gotowa. Czekał bez słowa skargi. Potem wszyscy czekali, aż minie zima, ale nie mijała.
W końcu zaczęliśmy się obawiać zmiany. Rozmawialiśmy oddechami, dotykiem, odciskiem lodowatych ust i kryształowymi spojrzeniami. Coraz więcej czasu zajmowały nam uściski wybuchające pożądaniem w najmniej oczekiwanych chwilach. Nasze ciała stygły coraz szybciej, a każde zbliżenie niosło z sobą wewnętrzny żar, rozgrzewający choć na chwilę, podczas której czuliśmy w sobie życie. Tyle tylko, że zaczęliśmy się godzić na to, co jest, i na to, jak jest.
Kiedy już przestaliśmy patrzeć w okna – stało się to w dniu, w którym Jungacz po raz drugi ruszył na szczyt, a sine niebo zdawało się wspierać na dachach domów – usłyszeliśmy kołatanie do bram miasta. W chwili, gdy Jungacz wbiegł do chałupy Jaśnicy, do miasta wszedł dziad. Wylegliśmy na ulicę. Starzec wspinał się powoli, grał na lirze, a za nim roztaczała się oliwkowa barwa. Niebawem wyprzedziła go, a wtedy nastała odwilż. Trawa się zazieleniła, zakwitły stokrotki. Nadleciały ptaki. Ależ nas ucieszył jego widok! Wiwatowaliśmy. Kobiety rzucały się mu na szyję. Dzieci podobne do szczeniaków skakały wokół jego nóg. Lód cofał się ku szczytowi. Dziad śpiewał o świecie, który odszedł. Sine chmury rozstąpiły się, ukazując błękitne niebo.
To u nas leżało najwięcej nieżywych koników polnych. Pomyśleliśmy, że czas je posprzątać. Kiedy dziad doszedł do naszego sektora, zatrzymał się. Wtedy usłyszeliśmy cykanie. Okazało się, że na każdym parapecie, na żerdziach i pośród trawy siedzą koniki polne i grają melodię, której tak dawno nie słyszeliśmy. Duże, zielone skarby nasze. Oczy rozświetliło nam słońce, ale czuliśmy wyczekujące spojrzenie zakonnika stojącego w sektorze wyżej. Chciał uścisnąć dziada, ale ten nie zrobił ku niemu ani kroku. Wstrzymaliśmy oddechy. Lira umilkła. Starzec spojrzał w górę, hen na szczyt.
W chałupie Jaśnicy nikogo nie było. Jungacz poprzewracał wszystkie baniaki. Koraliki rozsypały się. Niektóre zaczęły się topić, dlatego usłyszał cichutkie głosy: „kocham cię, chodźcie na obiad, deser, zabraknie drewna, wynoś się, kobita Idziego puszcza się, Marceli ma nową siekierę, nie cierpię Krzepickich, pasowałoby jej utrzeć nosa”. Chłopak porwał łopatę i zaczął je tłuc – jeden po drugim, jeden po drugim, na miazgę, na proch. Skowytały jak żywe stworzenia, ale nie zważał na to. „Kocham Jungacza”. Zatrzymał się. „Kocham Jungacza”. Rozejrzał się, by sprawdzić, który jeszcze ocalał. Bo któryś jeszcze mówił. Wtedy weszła Jaśnica. Twarz miała straszną. Od razu znalazła odpowiedni koralik. Porwała go i rzuciła nim o kominek. Rozprysł się niczym baletnica Marianny.
– To same plotki – zakrztusił się Jungacz, z rozpaczą patrząc na drobinki ze słów, które tak pragnął usłyszeć.
–Nie miałeś prawa! – ryknęła, jak lwica, której dziecko ktoś zranił. – Oby ta, którą unieszczęśliwiłeś, przestała pamiętać!– Zerwała się wichura, usłyszał grzmot, lodowy pył wzbił się pod sufit i zamienił w wir.
– Przestań!
– Zwracam jej wolność, którą jej zabrałeś, zwracam jej serce, które jej obciążyłeś, zwracam każdemu słowa, które wypowiedział! Otwórz drzwi!
Posłuchał, choć był otępiały. Posłuchał, a wtedy lodowy wir niczym dzikie zwierzę wypadł na zewnątrz i popędził w dół.
– Za późno – westchnął dziad.
Oniemieli patrzyliśmy, jak potężna chmura pędziła ku nam. Wszystkie koniki polne, jak kłosy pszenicy ciachnięte sierpem, padły na ziemię. Stokrotki zwinęły płatki, ptaki, jak za pierwszym razem, spadły zamarznięte. Dziad odwrócił się i ruszył w dół do bramy.
Patrzyliśmy na to wszystko. Patrzyliśmy niemo, ale z rozpaczą i złością. Patrzyliśmy, jak lód na nowo zarastał ogrody i niszczył zieleń. I takich nas zastała Marianna. Miała zaczesane gładko włosy, zagniewane oczy i zagryzione usta. Patrzyliśmy razem z nią ku szczytowi. Czekaliśmy. W końcu z gęsto sypiącego śniegu wyłonił się Jungacz. Spostrzegł nas. Zamachał. Może nawet się uśmiechnął. Marianna odbezpieczyła karabin i wycelowała. Musiała go zabić, aby się uwolnić. Musiała, bo inaczej wiecznie by się zastanawiała, co by było gdyby. Wtedy usłyszeliśmy krzyk: „Nie!”. Po raz pierwszy słowo nie zamarzło.
– Nie! – krzyknął Borysz czekający na dziewczynę przy bramie.
Nacisnęła spust, ale tylko drasnęła Jungacza w ramię. Zarepetowała raz jeszcze.
– Nie!
Wtedy go usłyszała. Obejrzała się. Dziad był już poza bramą. Śnieg sypał obficie. Jego ogromne płatki osiadały miękko na wszystkim, także na rzęsach. Borysz czekał. Czekał na nią. Tylko na nią. Położyła broń na ziemi i ruszyła do niego pędem.
Nic by nam nie przyszło ze śmierci Jungacza, choć ta broń kusiła. Nikt z nas nie pośpieszył ku niemu. Mieliśmy do niego pretensje. Dlatego zrobiliśmy to, co potrafimy najlepiej. Odwróciliśmy się plecami i wróciliśmy do zimnych domów. Śniegu przybywało.
Miasteczko nasze jak niegojąca się rana. Miasteczko owo niczym karmnik dający wytchnienie w drodze do świata. Miasteczko z kolorowymi ścianami i drzwiami na oścież. Bez szopek i stajenek, pasterzy i owiec. Miasteczko pełne koników polnych grających na chwałę. Grających cały czas, tyle że w naszych głowach.
Agnieszka Czachor
redakcji opowiadania dokonała Monika Pertek-Koprowska
jestem pod ogromnym wrażeniem tego świetnego opowiadania, jego klimat i atmosfera są niezapomniane
Moje pierwsze wrażenie – ja też czuję jakby zimą słowa zamarzały. Zapadająca cisza przytłacza swoim ciężarem.
Super!
Niezwykłe opowiadanie. Jakie mogą być następstwa nieprzemyślanych czynów i słów. Potrafią zamrozić nasze uczucia, pamięć, emocje. Mogą sprawić, że cali czujemy się jak zamrożeni, ale puści w środku. Zważajmy na to, jakie słowa wypowiadamy, z jaką intencją, czy te słowa mówimy szczerze czy raczej w złości, bo mogą zabić.