Od redakcji.
Tytułem wstępu – Prezentowany tutaj tekst i film, był reakcją społeczną na trudny dla nas wszystkich okres pandemicznej izolacji, zwykli ludzie próbowali znaleźć w nim swoje miejsce, swoją tożsamość, a czasem, nawet uciec przed strachem. Artyści musieli także szukać swoich sposobów na zaistnienie w tym szalonym momencie, który teraz wydaje się niebyły. Ale on był, trwał dwa lata, był trudny i psychologicznie dla każdego z nas i społecznie dla całej populacji, to nie jest tak że minął bez echa, jest w nas i ta pamięć nie odejdzie. Niektórzy zapłacili za ten czas życiem, niektórzy tylko powikłaniami, ale wszyscy mamy za sobą głęboką traumę . Przedstawiamy Państwu, jak jeden z artystów – Agnieszka Czachor, w owym okresie realizował swoje powołanie i przez wiele wieczorów czytał dla publiczności swoje opowiadania. Pozdrawiamy serdecznie i miłego czytania oraz słuchania
.
Szklane ptaki 2
Niebieski wyciągnął cygaro, odgryzł końcówkę, zapalił
i wydalił przez mięsiste usta kłąb dymu.
— Wiesz podobno, gdzie mieszkają szklane ptaki? — rzekł.
Jednooki znieruchomiał. Wytrzeszczył swoje jedyne oko i przestał rzuć. Gdy zobaczyłem tę zmianę w jego zachowaniu, zaschło mnie w gardle, bo sprawa zaśmierdziała.
— Nie wiem — odpowiedział, zapanował nad wytrzeszczem i splunął.
— Karzeł twierdzi, że wiesz.
Aż podskoczyłem!
— Ja mówiłem? Ja? — huknąłem się pięścią w pierś. — Stary, nic nie gadałem, co mogłem gadać, przecież nic nie wiem — wściekły łypnąłem na natręta.
Taki niby miły, od razu położył dziesięć koron, że mu wyglądam na porządnego i teges feges, że mnie kredyt zaufania daje. Potem o legendy zaczął pytać, że plotkę słyszał o szklanych ptakach, co to niby miałyby w naszych górach mieszkać. Zachęcony rzekłem, że ja onych nigdy na oczy nie widział, że i owszem byli tacy, co widzieli, że piękne
i straszne, że one niby ten… insektami się żywią, dlatego pożyteczne, ale czy oni prawdę gadali, powiedzieć nie potrafię.
Niebieski rozciągnął wąskie usta w uśmiechu. Po czym śliczniutki remington kaliber 44 elegancko ułożył na blacie. Aż sobie gwizdnąłem.
— Pan żołnierz — zarechotałem — witamy w cywilu.
Zerknąłem na Jednookiego. Zaburczało mi w brzuchu. Moment nieodpowiedni, ale czyż mamy wpływ na własną fizjologię.
Wiedziałem, że pod barem są dwa colty ciężarem przypominające kilogramowe odważniki — dzięki temu przydatne nawet, gdy zabraknie nabojów, bo zawsze można przywalić w łeb niczym cegłówką — z pełnymi magazynkami, po siedem nabojów każdy. Mimo to liczyłem,
że Jednooki nie straci zimnej krwi. Chociaż jego nerwy należały do mocno nadwerężonych. Na szczęście nie drgnęła mu nawet powieka ani mięsień, brew czy choćby noga w kolanie. Jakby zamarzł.
Nie miałem spluwy. Nigdy nie nosiłem. Łapy mnie latały zaraz i celować nie pozwalały. Kamieniem prędzej się obronić potrafiłem niż cacuszkiem z lufą, ale nie powiem, bo lubiłem popatrzeć na broń elegancką i docenić potrafiłem jej skuteczność. Noże wolałem. Miałem dwa bowie. Od babci, świętej pamięci, prezencik. Ostrze piętnaście, szerokość pięć centymetrów. Cicho, szybko jak duch.
— Może przypomnisz sobie to i owo — odezwał się wesoło niebieski — jeśli odstrzelę łebek tej tu sójce?
Kciukiem wskazał na klatkę. Ptak wrzasnął, natarł niebieskim brzuchem na pręty dzielące go od nieznajomego
i uderzył je skrzydłami.
— Lepiej nie, to depozyt — odrzekł Jednooki.
— A tak. — Roześmiał się niebieski. — Coś słyszałem, ja właśnie od depozytu.
Poprawił się na stołku.
— Depozyt należy do Felinga Figa, a ty nie Fig — barman splunął, ale mizernie.21
— Figowi już niepotrzebny, wspomniał, żeby się na niego powołać. — Pokazał w uśmiechu równe zęby.
— Co dokładnie kazał ci powtórzyć? — zapytał Jednooki, zaplatając ramiona na piersiach.
Twarz mu poszarzała, oko stało się matowe. Zląkłem się. Poczułem się dokładnie tak jak wtedy, kiedy rozbolał mnie ząb i nie było innej rady, tylko… brr wizyta u starego Brejka. Dowiedziałem się wówczas, że są dolegliwości, które bez interwencji z zewnątrz nie mijają.
— At alii dormant — wyrecytował obcy i zachichotał. — Co to znaczy?
— Aby inni odpoczęli — wychrypiał Jednooki.
Gwizdnąłem. Nie wiedziałem, że zna obce języki. Zapalił cygaro, zdało się mnie, że się ucieszył.
— Znaczy, że co? — nie wytrzymałem.
Jednooki wzruszył ramionami. Przemielił kilka razy tytoń w gębie i w końcu powiedział:
— Jutro skoro świt. Bez koni, żadnych zbędnych rzeczy, góry są blisko.
O szóstej rano spotkaliśmy się u początku szlaku. Niebo właśnie bielało nad czubkami świerków. Niebieski przyszedł z koniem, na którego grzbiecie siedziała chuda panienka. Mogła mieć nie więcej niż czternaście lat. Mokra ziemia uginała się nam pod butami. Jednooki zaczerwienił się po daszek od króliczej czapy.
— Koń nie da rady, ona też nie — powiedział głośno, cicho zaś zaklął niemiło nawet dla mnie, choć ja nie obraźliwy na brzydkie słowa.
Postawił klatkę z ptakiem na ziemi, ten, kiedy tylko poczuł wilgoć, wysunął dziób i łapczywie pochwycił obłoconą trawę.
— Jednak roślinożerna — ucieszyłem się.
— Głupiś, je wszystko, co znajdzie, padlinę też — odpowiedział zirytowany. — Dziewczyna zostaje!22
— Ależ panie, te ptaki to dla niej, jest chora, umiera — niebieski pogładził ją po fioletowym kapeluszu — gruźlica panie, gdzie myśmy nie byli, wszystko na nic. — Zakaszlał.
— One nie uzdrawiają — mruknął Jednooki.
— Ale muszą być piękne — szepnęła panienka — ja tak kocham piękno, ucieszyć oczy, w sercu zachować, ponieść ze sobą hen, hen, tam, gdzie… — głos się jej załamał. Ukryła mizerną twarzyczkę w kołnierzu z liliowego futra.
Serce się mnie skurczyło z żalu. Taka nieładna dziewczynka i do tego chora, choć może lepiej, że chora…
Jednooki ani trochę nie wyglądał na wzruszonego. Żuł ten swój tytoń, co chwilę popluwał na boki i gdyby nie jego śmiertelnie poważna twarz, myślałbym, że wybieramy się na wycieczkę. Jednak to jego oko, szare, chwilami przypominające stal, niepokoiło mnie okrutnie. Bo stal u nas błyszczała tylko od wielkiego dzwonu, albo co się mnie bliższe wydawało prawdy, przeciw prawdziwemu niebezpieczeństwu.
— Wasza wola — powiedział Jednooki, czym mnie zaskoczył. Splunął, pochwycił klatkę za uchwyt i ruszył szybkim krokiem w stronę skalistych gór, których wierzchołki majaczyły w zimnym świetle brzasku.
Zamknąłem pochód. Człapałem sobie powoli, bo lubiłem krzaczki i góry, na zwierzaka czasem też zapolować lubiłem, trzaskania ogniska posłuchać, powietrze powdychać, z naturą pogadać. Bo piękne to było miejsce, na wiosnę strumienie spływały ze stoków, rzeka pieniła się na kamieniach, glina porastała zielenią, nie to, co teraz. Jesienna szaruga i uroda czarownicy dookoła się rozsiadła. Żyłem u Jednookiego na przypiecku od szczeniaka. Uciekłem z sierocińca od chudej Franciszki zakonnej, brr, aż mnie wstrząsnęło na samo wspomnienie. Ojce mnie pomarli, kiedy miałem czternaście lat, pomarli i na pastwę kółka religijnego zostawili.
— Ziutek! — zawołałem do przodu do Jednookiego. 23
Obrócił się niechętnie. W kudłatej czapie i długim płaszczu przypominał czarownika. Gęba mu zamarzła na wietrze, zmarszczki przypominały wykute w skale wąwozy.
— Jak ja długo u ciebie już? — zapytałem.
— Za długo!
Co fakt, to fakt. Pokiwałem gorliwie. Lazłem za nim jak cień, jak pies, jak kojot parszywy — z pyskiem przy ziemi,
z kłami na poczekaniu, gotowy, szybki i cichy. Wierny cudak w kolorowej kapocie. Fantazję taką miałem, żeby się w kolorowe jarmarki ubierać, bom mały, grubawy i lekceważony.
Jednooki spojrzał na mnie i głową wskazał na niebieskiego. Splunął. Kiwnąłem nieznacznie. Ciarki mnie przeszły od szyi do tyłka. Przyjrzałem się parze przede mną: dziewczyna blada, prawie sina, usta białe, jakby kolor z nich wyparował, dłonie dziecięce, palce druciane. Skóra i kości. To,
że kostucha stała za jej ramieniem, wcale nie dziwiło. Stała. Na sto procent tam stała, bo zimnem od niej wiało jak z grobu. Niebieski za to dziarski, choć też ciut, ciut sinawy na gębie, ale to z zimna najpewniej.
— Koń tutaj zostaje. — Jednooki zatrzymał się na szczycie skarpy, podbiegłem do niego i spojrzałem w dół, w dolinie cwałował wiatr. — Bo ślisko, to najgorsza pora na tę wędrówkę.
— Ale ona nie da rady — jęknął gość.
— Może zostać!
— Nie tatku, weź mnie na barana — szepnęła i uśmiechnęła się dziwnie.
Tak dziwnie rozjechały się jej te mleczne usta, że aż mnie przytkało. Uśmiech, nie-uśmiech, grymas zwierzęcy, bo jakiś taki nieludzki wylazł jej na tę dziecięcą twarzyczkę, wylazł i nie chciał zniknąć. Psia krew! Nie lubię dziwolągów. No, nic. Zlazła z konia, a ten runął na ziemię jakby mu kto nogi podciął w kolanach. Kiedy podleciałem, już nie dychał. Tak jak wtedy nie przeląkłem się jeszcze nigdy. Odskoczyłem ode zwierza i wrogo spojrzałem na niebieską parkę. 24
Facet poluzował kołnierzyk — bo on ciągle w tym niebieskim uniformie, tylko jeszcze płaszcz i czapę dołożył do stroju — pochylił się tak, żeby młoda wgramoliła się mu na plecy. A ta jak kamyk wystrzelony z procy, hop i już siedziała, haczykowate palce wtopiła w lisi kołnierz, podobna do kota, który pazurami się wbił w korę drzewa, po którym się wspinał.
Brzask już rozjaśnił powietrze. Lubiłem, kiedy dzień biały rozpoczynał panowanie, od razu lżej się oddychało. Bura droga wijąca się niczym tłusta gąsienica pięła się swobodnie do góry dalej i dalej ku sztywnym grzywom bezlistnych drzew, ku zimnym szczytom, pośród których, w ogromnych gniazdach mieszkały pisklęta ptaków jak z bajki.Po lewej stronie mieliśmy mokrą skalną ścianę, po prawej przepaść, na jej dnie majaczyła dolina, po której cwałował wiatr. Dotarliśmy do szczytu, tylko po to, żeby musieć zejść w dół. Wprost właśnie do tej wietrznej dolinki, którą wypełniało błoto i pędzone przez wiatr konary drzew. Jednooki poczekał na naszą parę i puścił ich przodem.
Agnieszka Czachor
uwielbiam to opowiadanie
bardzo dobra opowieść
Jolu i Leonardzie, bardzo Wam dziękuję 🙂