Od redakcji.
Tytułem wstępu – Prezentowany tutaj tekst i film, był reakcją społeczną na trudny dla nas wszystkich okres pandemicznej izolacji, zwykli ludzie próbowali znaleźć w nim swoje miejsce, swoją tożsamość, a czasem, nawet uciec przed strachem. Artyści musieli także szukać swoich sposobów na zaistnienie w tym szalonym momencie, który teraz wydaje się niebyły. Ale on był, trwał dwa lata, był trudny i psychologicznie dla każdego z nas i społecznie dla całej populacji, to nie jest tak że minął bez echa, jest w nas i ta pamięć nie odejdzie. Niektórzy zapłacili za ten czas życiem, niektórzy tylko powikłaniami, ale wszyscy mamy za sobą głęboką traumę . Przedstawiamy Państwu, jak jeden z artystów – Agnieszka Czachor, w owym okresie realizował swoje powołanie i przez wiele wieczorów czytał dla publiczności swoje opowiadania. Pozdrawiamy serdecznie i miłego czytania oraz słuchania.
.
Szklane ptaki 3
Niebieski radził sobie całkiem dobrze, ciężar jakby mu nie przeszkadzał. Dziewczyna przywarła do jego pleców całym swoim lichym ciałem, twarz przykleiła do jego szyi.
I być może niczego bym nie pojął, gdybym nie ześlizgnął się na dupie. Sru! Jakem wpadł w ten poślizg, tak błoto mnie
w ślepia przyładowało, że prawiem oślepł. Nażarłem się tego dziadostwa jak dobrego obiadu, bom wrzeszczał, kiedym śmigał po zboczu. Zerknąłem tylko, kiedym ich mijał, a ta ladacznica językiem własnym po szyi ojca tańcowała
i wpijała się głębiej i głębiej jakby ciasto z masą jadła. Aż mnie zemdliło, powiadam. Flaki mnie do gardła podeszły
i chętnie bym zwiał, gdyby nie Ziutek.
Zlazł ze stoku zaraz po mnie. Spokojnie, jakby na procesji sobie spacerował. Ja w błocie po pachy, bo na siedząco,
a on suchy i spokojny. Ten spokój jakoś tak mnie zdenerwował, że czkawka mnie złapała.
Dolinka otoczona ze wszech stron górami była brzydka, smutna i bura, bo to nie ta pora roku, kiedy świat piękny.
— No i co? — wydyszał niebieski, kiedy do nas dołączył — daleko jeszcze?
— To tutaj — powiedział Jednooki i wyciągnął colta.
— Nie rozumiem — zrzucił dziewczynę z pleców, chlupnęła kościstą dupą w błoto. Nie powiem, bo przyjemny widok.
— Mieszkają na szczytach — Ziutek zatoczył dłonią okrąg — ale świetnie się chowają.
— Co teraz? — zaszczebiotała panienka. Ciągle siedziała w błocie. Wyobraziłem sobie, jak lodowate błoto wlewa się jej do pantalonów i dociera między uda. Mnie samemu już tak zrobiło i było mi przyjemnie, że ją też to spotkało.
— Tylko sójka je zwabi — powiedział Jednooki i splunął.
— A nie mój palec wycelowany w niebo? — zakpił niebieski.
— Sójki to tropiciele, wyjadają ich jaja, dlatego te ptaki polują najzajadlej na sójki właśnie — otworzył klatkę
i szybkim ruchem wyciągnął ptaka, po czym wyrzucił go w powietrze.
Zdumiona zatrzepotała skrzydłami, przez chwilę tkwiła nad naszymi głowami, potem przypomniała sobie, że potrafi latać. Zatoczyła wokół nas małe kółko, wrzasnęła jakby dostała czkawki, czyli prawie tak jak ja, zwiększyła średnicę, znowu wrzasnęła i kiedy już miałem sobie gwizdnąć i skrobnąć się za uchem, wtedy ponownie klapnąłem w błoto, tym razem ze wstrząsu.
Nim pojąłem, co się stało, gigantycznych rozmiarów ptak z szybkością pocisku śmignął mi nad głową. Usłyszałem coś, jakby melodię, podobną do dźwięku, jaki wydają kieliszki, kiedy jeździ się oślinionym palcem po ich brzegu, gdy ptak kłapnął wielkim dziobem, a sójka rozcięta na pół spadła między nas. Krew rozbryznęła się w powietrzu, kilka jej kropel chlusnęło mi na łeb. Od tego czasu ciągle mi się zdaje, że włosy cuchną mi bździągwą.
Po niebie przysunął dostojny klucz sześciu wspaniałych stworzeń. Siedziałem w błocie, szlam wolniutko przeciekał mi do gaci, a ja z rozdziawioną gębą gapiłem się na ptaszyska sunące po zachmurzonym niebie. Przypominały żurawie. Ich skrzydła wyglądały jak rozłożone ramiona z białego szkła, ich rozpiętość na oko liczyła sześć metrów. Czarne dzioby i czarne oczy odznaczały się nieprzyjemnie od reszty ciała. Błyszczały ślicznie, pomimo braku słońca zniewalały urodą. W dostojnym orszaku zatoczyły koło, potem drugie, tyle że niżej. Nie wyglądały na przestraszone.
Jednooki stał na baczność. Wiatr rozwiewał futro na jego czapie. Kiedy ptaki zatoczyły trzecie koło i frunęły tuż nad ziemią — popuściłem — bo Ziutek nacisnął spust, niebieskiego odrzuciło, krew wytoczyła się mu z ust, ale kiedy się tylko dostała na zewnątrz i weszła w reakcję z powietrzem wyparowała. Zaśmierdziało jakby ktoś wrzucił do ognia kaszankę.
Ptaki wylądowały. Złożyły skrzydła i elegancko ułożyły je na ślicznie wyciętym tułowiu. Miały długie, szkliste nogi, trochę jak czaple. Otoczyły niebieskiego. Kiedy skłonny już byłem im przyznać, że są najpiękniejszymi stworzeniami, jakie chodziły po ziemi, ten, co przybył pierwszy, wzbił się w górę, reszta nieśpiesznie zrobiła to samo. Dopiero wtedy dostrzegłem, że niósł coś w dziobie.
— Wydziobał mu serce — powiedział Jednooki. Zdało się mnie, że usłyszałem w jego głosie zachwyt. Wycelował do dziewczyny.
Ta jednak okazała się wyjątkowo żwawa. Jednym susem przyskoczyła do Ziutka i paznokciami rozcięła mu policzek. O żesz, do białej kości ciachnęła. Odszukałem nóż przy pasie. Choć palce od mrozu mi zgrabiały, wiedziałem, że podołam.
Ptaki pożarły już serce niebieskiego, reszta jego szczątków ich nie zainteresowała. Przez momencik tylko, dosłownie przez sekundę, zastanawiałem się, czy są drapieżnikami, ale naprawdę to chwilka była. Sójki nie zjadły i to mnie zmyliło.
— Nie zjadają wojowników — powiedział Jednooki, próbując zatamować krew — tylko ofiary.
Nie zrozumiałem. Dygotałem i chciałem do domu. Ptaszyska były wielkie, ale durne. Nijakiej taktyki nie stosowały. Panienka w obie garści złapała skrzydła najbliższego, cisnęła nimi, a one jak to szkło, pękły, pokruszyły się, krew z nich chlusnęła obficie. Rzuciła stworzeniem o ziemię. Dłonie jej pokaleczyło, ale nie zważała na to. Ruszyła do tego, który jeszcze żył. Próbował uciekać, ale im dalej kuśtykał, tym bardziej obtłukiwał swoje skrzydła, tym bardziej kruszyła się reszta. W końcu kopnęła go w głowę, ta uderzyła o kamień i roztrzaskała się w drobinki.
Kolejny ptak ugodził skrzydłem Ziutka w głowę. Jednooki runął w błoto. Z rozpaczą spojrzałem na ładny kawałek drogi, który już na dupie zrobiłem. Jeszcze kilka kroczków i byłbym blisko powrotu. Psia krew! Wstałem wściekły i podbiegłem do Ziutka. Chlasnąłem go dłonią w twarz, ocucił się. Łypnął na mnie. Z łba ciekła mu krew, sama rana zaś starzała się błyskawicznie, wyglądała jakby miała już z miesiąc; spuchła, zaropiała i cuchnęła.
— Uciekaj — wyrzęził — ich szkło jest trujące dla ludzi, jużem trup.
— Po co to?! — krzyknąłem.
— To bat na Kalyptry, chodu! — nie ruszyłem się, chciałem wiedzieć, co to on za słowo mnie powiedział — żywią się one potem i łzami ludzi, żerują nawet na sobie.
— Co ty gadasz? — gacie miałem mokre i lodowate, wiatr uderzał mnie po gębie, a jedyny mądry człowiek, którego znałem, oszalał.
— To ewolucja — powiedział bardzo powoli i wytrzeszczył przekrwione oko.
Dałem nogę. Choć podjąłem dobrą decyzję, serce się mnie trzęsło ze smutku i trochę z ciekawości. Dolina, w której cwałuje wiatr, istnieje do dzisiaj, choć jak wtedy nikt tam nie mieszka. Nie wiem, czy szklane ptaki jeszcze żyją ani czym naprawdę były. O Ziutku nikt nic nie wiedział, poza tym, że miał tajemnicę.
Na wszelki wypadek unikałem nocnych spacerów przy pełni księżyca, nie wierzyłem obcym i nikt, naprawdę nikt nie potrafił mnie nabrać na chorobę dziecka.
Po roku od masakry w dolinie, siedziałem jak każdego wieczoru w karczmie. Miałem komplet. Wszystkie stoliki zajęte, nawet te do krykieta. Dziewczyny tańczyły z ćwokami, co chwilę któraś wyciągała śliczną dłoń po kluczyk na złotej wstążce. Podawałem go skwapliwie i zacierałem dłonie.
— Nalej mi bratku — głos przybysza wyrwał mnie z marzeń o fortunie. Usadowił się na moim dawnym miejscu pod oknem, za którym sypał śnieg. Na blacie postawił klatkę z błękitnym czupiradłem. Przetarłem bar, poczułem, że włosy na łydkach stanęły mi dęba.
— No raz, raz — ponaglił, rzucił kapelusz na stołek obok siebie i cmoknął do ptaka — szkocką!
Napełniłem szklaneczkę i puściłem ją przez cały bar, trafiła wprost do jego różowych dłoni. Kiwnął na mnie. Obróciłem kilka razy tytoń w gębie i splunąłem. Zbliżyłem się, ale niechętnie.
— Depozyt chciałem zostawić — wskazał na ptaka.
Pomyślałem o coltach pod barem.
— Nie przyjmuję depozytów — mruknąłem, przypominając sobie, że z jednego z rewolwerów wystrzeliłem trzy naboje dla uciechy klientów i nie doładowałem.
— Lepiej przyjmij — uśmiechnął się chłodno.
Położyłem na barze remington kaliber 44 i powtórzyłem:
— Nie przyjmuję depozytów — przyjemnie się poczułem.
— Oni wrócą! — popatrzył na mnie poważnie. Wyciągnął złotą paczuszkę, rozpakował, zapachniało tytoniem. Obok ułożył bibułki i spokojnie zrobił skręta.
— Kto? — warknąłem, splunąłem, potem roztarłem plwocinę butem.
— Kalyptry — powiedział, wydmuchując dym w moją stronę.
— Słuchaj no… — zirytowałem się.
— To ty posłuchaj — przerwał mi, oczy mu błysnęły, nachylił się w moją stronę, opierając łokcie na barze — to takie stworzenia, które przypominają ludzi, ale ludźmi nie są. Żerują na ludzkich wydzielinach.
— Sratata — parsknąłem.
— Na Syberii są motyle, które żywią się krwią ssaków. Nazywają się Calyptry, to od nich ta nazwa.
— Pan biolog? — zakpiłem.
Jeszcze raz w myślach przeliczyłem naboje w magazynkach. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie położyłem nowiutkie pudełko z nabojami.
— Taka ewolucyjna odnoga. Zaobserwowałem, że od kilku lat co roku w rejonie jednego gatunku powstaje klon do niego podobny z wyglądu, ale całkiem inaczej działający. Istoty te są bardzo trudne do wytropienia, ale z jakichś powodów potrzebują co kilka lat spotkać się ze szklanymi ptakami, które również są taką odnogą ewolucyjną w obrębie ptaków.
— Nudzisz! — fuknąłem, postawiłem szklankę przed sobą i nalałem po brzegi. Normalnie nie piłem w robocie.
— Te istoty w naszym świecie piastują wysokie stanowiska, mają w rękach nasze pieniądze, losy cywilizacji. Naszej cywilizacji. Dopóki spotykają się z tymi ptaszyskami, zostaje zachowana równowaga między nimi i między nami, a motyle wampiry ciągle mieszkają daleko stąd. Jednak wystarczy jedna anomalia, delikatne wahanie i może się wytworzyć kolejna odnoga.
— Bredzisz, bredzisz! Chłopie jeszcze się nie napiłeś, a już bredzisz, jak potłuczony! — ugryzłem się w język. Wychyliłem szklaneczkę. Gość także już opróżnił swoją i podsunął ją w moją stronę. — Jak ich rozpoznać? — zapytałem, wypełniając jego szkło po brzegi.
— Na oko się nie da, są identyczni jak ludzie. Inaczej myślą, ale myślących inaczej wśród ludzi także nie brakuje. Trzeba im rozpruć żyły, upuścić krwi. Ich krew jest z czegoś takiego, co na powietrzu znika, wypala się, jak wolisz.
— To nic o nich nie wiesz?
— Tylko obserwuję. — Napił się. — Nazywam się Feling Fig. — Wyciągnął do mnie rękę, ale nie ruszyłem się z miejsca.
— Nie powiem, żeby mnie przyjemnie było — splunąłem.
— Oni wrócą albo ptaki wyfruną z doliny w poszukiwaniu zdobyczy. Łącznikom nic nie grozi.
Przypomniałem sobie roztrzaskany łeb Jednookiego i nabrzmiałe jedyne jego oko.
— Chyba, że się sprawa zesra — mruknąłem. — Co ile zmieniacie łącznika?
— Coś ty! — Zmieszał się. — Łącznik jest chroniony.
Podsunął w moją stronę szklankę. Napełniłem ją i wściekły puściłem przez bar. Musiała być sfatygowana, pęknięta czy coś, bo kiedy ją pochwycił — może za mocno — rozprysła się mu w dłoni, krew buchnęła obficie. Nim ruszyłem na ratunek czerwień znikła, wyparowała jakby się zetknęła z kwasem. Zaśmierdziało przypaloną kaszanką. Łypnął na mnie zlękniony, ale przejrzałem bratka!
Zanim pochwycił eleganckiego remingtona, ja złapałem za colty. Nie zdążył już spojrzeć drugi raz w moją gębę, bo opróżniłem oba magazynki. Runął do tyłu jak uderzony w twarz. Ślady po pociskach przypominały dziury w pluszowym misiu. Gawiedź w knajpie zaniemówiła, ale szybko złapali rezon. Pochowaliśmy draba w piwnicy. Ja sam przeprowadziłem się do doliny. Czekam…
Agnieszka Czachor