Od redakcji.
Tytułem wstępu – Prezentowany tutaj tekst i film, był reakcją społeczną na trudny dla nas wszystkich okres pandemicznej izolacji, zwykli ludzie próbowali znaleźć w nim swoje miejsce, swoją tożsamość, a czasem, nawet uciec przed strachem. Artyści musieli także szukać swoich sposobów na zaistnienie w tym szalonym momencie, który teraz wydaje się niebyły. Ale on był, trwał dwa lata, był trudny i psychologicznie dla każdego z nas i społecznie dla całej populacji, to nie jest tak że minął bez echa, jest w nas i ta pamięć nie odejdzie. Niektórzy zapłacili za ten czas życiem, niektórzy tylko powikłaniami, ale wszyscy mamy za sobą głęboką traumę . Przedstawiamy Państwu, jak jeden z artystów – Agnieszka Czachor, w owym okresie realizował swoje powołanie i przez wiele wieczorów czytał dla publiczności swoje opowiadania. Pozdrawiamy serdecznie i miłego czytania oraz słuchania
Szklane ptaki
Tego wieczoru Jednooki miał komplet. Dym z papierosów zastygł nad naszymi głowami, podobny do porannej mgły, żarł w oczy niczym widok brzydkiej kobiety, łzy wyciskał jakby kto w pobliżu obierał cebulę. Wszystkie stoliki były zajęte, nawet te do krykieta. Przy pokerze siedzieli stali gracze, jak zasiedli po dwudziestej, tak siedzieli nadal, a dochodziła już dwudziesta czwarta. Tylko idiota odważyłby się im przerwać. Co prawda idiotów nie brakowało, ale od czarnych kapeluszy trzymali się z daleka nawet oni.
Zadowolone dziewczyny falowały biodrami. Ich kolorowe kiecki migotały w słabym świetle kikutów świeczek — osuwających się w miękki, ciepły wosk skapujący z szyjek butelek, w które Ziutek niedbale powtykał ich piętnastocentymetrowe woskowe sople — spocone dekolty połyskiwały zachęcająco, a szale z różowych piór wiły się wokół ich ramion i równo z leniwym ruchem talii zagarniały swoimi końcami powietrze.
Jednooki co chwilę wręczał którejś z nich klucz ze złotą wstążeczką. Ta mrugała do niego i chichocząc głośno, ciągnęła za sobą ćwoka o baranim wyrazie twarzy. Po kwadransie pojawiali się z powrotem, ustępując miejsca na górze kolejnej zataczającej się parze.
Do tego wszystkiego diabeł tańczył na ulicy. Wiatr świstał w jego kudłach i wył w ciemnych uliczkach. Faceci
w zmęczonych pozach wisieli na barze. W ogorzałych, błyszczących twarzach odbijały się gęby dzikiej bandy i innych szumowin, które w mrokach nocy zaprowadzały swoje porządki, ale akurat dzisiaj wzięli wolne.
Odór potu mieszał się ze smrodem cygar i swądem świeczek, z cuchnącym błotem ściekającym z obcasów
i z wonią wódki, tworząc niemiłosierny zaduch, który dławił w gardle. Siedziałem w rogu baru tuż przy oknie. Po
lewej miałem pozłacaną klatkę z błękitnym czupiradłem w środku, którego szklące ślepia przypominające koraliki czarnego bzu wierciły mi dziury w czole. Psia krew! Nie lubię. Wzdrygnąłem się, kiedy zaskrzeczało i uderzyło skrzydłami o pręty.
Pomimo gwaru w karczmie, doskonale słyszałem wycie wiatru na zewnątrz, od okna ciągnął lodowaty powiew. Gruby Felek grał na pianinie, ale marnie mu to wychodziło. Ślęczał nad klawiszami niczym świątobliwy nad Biblią i dygotał z przejęcia, a melodia, która wypływała spod jego palców, przypominała kocie żale.
Sójka nie spuszczając oczu z mojego czoła, naśladowała wycie wiatru, chwilami czkała jak pijak, by za moment udawać skowronka. Fałszywe ptaszysko.
Przez gołe szyby bez firanek do środka zaglądała noc przyduszona czernią bez połysku. Konary drzew gięły nagie, bezlistne czupryny, pod wpływem podmuchów skrzypiały, a te bardziej sfatygowane pękały i łamały się, lądując w błocie. Patrzyłem w te czarne okna jak w otwory studni, nie mogłem się powstrzymać. Walka krzaków z niewidzialnym wrogiem hipnotyzowała mnie. Cała ich siła tkwiła
w korzeniach, gdyby nie one, już dawno wicher porwałby je nad przepaść. Im głębiej zakotwiczone, tym stabilniejsze. Raptem usłyszałem trzask i jabłonka rosnąca najbliżej okna rozcapierzoną koroną natarła na szybę, przy której siedziałem. Pękła, a gałęzie, lecąc ku ziemi, z piskiem przeciągnęły po szkle.
— Jezusie! — wrzasnąłem, zrywając się na nogi.
Szyba rozprysła się, obsypując mnie drobnymi kawałkami, przez otwór do środka wtargnął wiatr, wściekły spojrzałem na barmana.
— Ziutek! — wrzasnąłem. — Mówiłem, wytnij tego dzika! — Nie mogłem złapać oddechu.
Jednooki wzruszył ramionami i splunął.
— Mnie nie przeszkadzała — odpowiedział, przyglądając się kikutom gałęzi sterczących w zbitym oknie. Ścierką nieśpiesznie zmiótł okruchy szkła z baru, wokół klatki, z troską przyjrzał się sójce i postawił przede mną szklankę. Nalał siwuchy i znikł na zapleczu. Po chwili pojawił się z dyktą
w ręce, stłukł młotkiem resztki szyby, po czym kilkoma gwoździami przybił dyktę i gestem zaprosił mnie na stołek.
— Zesrać się można — nie mogłem przyjść do siebie — jak pazury śmierci — usiadłem, wychyliłem szklankę.
Łapy mi latały, bałem się podłubać w nosie, żeby nie wybić sobie oka. Ptak wrzasnął i uderzył dziobem w pręty klatki od mojej strony. Machinalnie zasłoniłem twarz.
— Póki jest w klatce, nic ci nie zrobi.
Jednooki podszedł do ptaszyska i wrzucił mu do środka kawałek kiełbasy. Ptak złapał go łapczywie i momentalnie rozczłonkował.
— Obrazek taki po głowie się mnie kolebie, kiedym szczeniakiem był — powiedziałem — znaczy wspomnienie nieprzyjemne mam.
— Gadaj — westchnął — co z języka to z serca — splunął na ziemię i przewrócił oczami.
— Dziesięć lat miałem. Ulewa szumiała. Błoto na obejściu chlupotało, jakby żyło. Zupełnie jak dzisiaj. Sójka podobna do mokrego gówna siedziała przyklejona do gałęzi.
Znacząco spojrzałem na pustą szklankę. Jednooki stał naprzeciwko mnie i w skupieniu obracał tytoń w ustach.
— Nalej — poprosiłem.
— Mów dalej — splunął i ziewnął.
Zemdliło mnie, ale nie dałem nic po sobie poznać, tylko łapy się mnie spociły, jakbym je z wody wyciągnął. Odchrząknąłem.
— Wrzasnęła ta sójka zupełnie, jak ta tutaj, i dokładnie tak samo ślepia we mnie wlepiła, kiedym wbiegł do stajni. Ojciec czerwony na gębie (z wściekłości i wysiłku) próbował odgonić świnię od ptaka, któremu wcześniej odgryzła
kulasa, znaczy łapę. Kuśtykało to to po chlewie, trzepotało upapranymi w gnojowicy skrzydłami, wpadało to w jeden, to w drugi kąt. Nagle zerknęło na mnie, jak to twoje w klatce, czarne oczka utkwiło mnie w czole, wrzasnęło. Świnia rozjuszona bliską zdobyczą zakwiczała, uciekając od drąga. Poruszyła czerwonym ryjem unurzanym w gnoju i krwi.
— Nalej bratku! — zawołał człowiek w niebieskim garniturze.
Potrącił mnie, siadając przy barze. Skinąłem do niego, bo go poznałem. Buty mu dzisiaj czyściłem, trudno je było wypucować, bo niebieskie, jak i ten garnitur były.
— Chwila, kolega się zwierza, przerywać nie wypada — powiedział Jednooki, starł blat koło gościa i kiwnął na mnie.
— Nieswojo mnie tak przy obcym — mruknąłem, ale ten kiwnął raz jeszcze zniecierpliwiony, więc niechętnie, ale mówiłem dalej — w oborze cuchnęło, do tego jeszcze mokre pióra i krew… wszystko to razem połączyło się w moim nosie w knebel. Wskocz do środka — krzyknął do mnie stary. Równocześnie świnia wyrwała się mu spod drąga i harat! Odgryzła ptaku łeb. Ten szamotał się, podskakiwał, trzaskał krwią po ryju świni, po żółtej słomie, po ścianach chlewu. Wyciąg go! — wrzasnął ojciec. A mnie knebel przelazł do gardła i sparaliżował kończyny. Rusz się, bo go całkiem zje! — A ja nic. Jak ten głupi. Świnia zajęta mlaskaniem, zakrztusiła się, wypluła mokrą głowę z białymi oczami. Ojciec wgramolił się do środka, złapał ptaka za skrzydło, które pod ciężarem rozciągnęło się niczym harmonia i wrzucił ptaka do wiadra. Zanieś do chałupy — warknął i spojrzał na mnie brzydko. Ptak ciągle trzepotał, skrzydła uderzały o metalowe ścianki, wydzwaniając wstrętną melodię, kadłub bez głowy tłukł się o dno. Kiedy doczłapałem na ganek, postawiłem wiadro, a sam siadłem obok na ziemi i dostałem drgawek — zamilkłem.
Jednooki rozdziawił usta i zagapił się na mnie swoim jedynym okrągłym okiem. Gość obok miał minę podobną do niego, tyle że zdumionych oczu dwoje.
— Bo ty, kurwa, wrażliwy jesteś — wydukał w końcu barman i błyskawicznie napełnił moją szklankę. — Łyknij — ponaglił — bo ci skłonność do rozdygotania zostanie.
— Nalej i mnie — przypomniał o sobie niebieski. — Sam się napij na mój rachunek. — Puścił do niego oko.
Ziutek postawił przed nim brudną szklankę, napełnił
i mruknął:
— Nie piję w towarzystwie.
Agnieszka Czachor