.

Zafałszowana rzeczywistość

.

Prawdziwa samotność jest wstrząsająca. Poraża układ nerwowy, jak trucizna i paraliżuje wszelkie instynktowne działania. Nieodłącznie towarzyszy jej poczucie nagłego, ale definitywnego oderwania od grupy. Kto doświadczył prawdziwej samotności i nie postradał zmysłów, zbliżył się do zrozumienia istoty życia. Nie konsumpcyjnego spożywania świata, lecz do istoty tego po co jesteśmy, dlaczego tak szybko przemijamy i czemu mimo doskonałego rozwoju wszelkich technologii, ciągle jesteśmy zdani na działanie irracjonalnego pierwiastka. W przełomowych sytuacjach, nie potrafimy powstrzymać ani upływu krwi, ani zlikwidować bólu, ani tym bardziej uchronić siebie lub innych przed śmiercią. Mało tego, w przerażających chwilach wręcz żądamy działania owego pierwiastka. 

Życie w dwudziestym pierwszym wieku jest „dobre”. Jest dobre dla człowieka w porównaniu z innymi wiekami. 

 Prababki opowiadały babkom, babki wnukom. Moja babka opowiadała, że w jej domu ciała leżały we wszystkich pomieszczeniach. Nie sposób sobie wyobrazić tylu trupów. Na wsiach nie wiedziano, co to za choroba. Lekarzy nie było za wielu. Z morowego powietrza, gadali ludzie i w modlitwę wierzyli. Podobno wówczas, gdy medycyna zawiodła postanowiono w uroczystych pielgrzymkach ustawić drewniane krzyże na granicach wsi, żeby choroba nie miała wstępu. Krzyże stoją do dzisiaj. 

Są tacy, co twierdzą, że ówczesnych wieśniaków ocaliła nadzieja. Nadzieja pozwala wierzyć w zwycięstwo mimo złych prognoz, jednak by zaistniała musi mieć żeliwne podwaliny. Sto lat temu, mimo, że życie było straszne, ludzie mieli nadzieję, mieli wolę, choć samotność i strach były takie same, jak dzisiaj. 

Mieli większe przywiązanie do pewnych wartości. Głód zostawia w człowieku blizny na całe życie i bez znaczenia jest fakt, że kiedy ustanie, a na stole jest wystarczająco dużo pożywienia, człowiek taki przestanie drżeć. Moja babka, która przeżyła dziewięćdziesiąt lat nigdy nie poprosiła o drugą porcję mięsa. Z lęku, żeby dla kogoś innego nie zabrakło. Wryte miała w świadomość, że jedzenie jest policzone. Szanowała je. Należało zjeść tyle, żeby przeżyć. Tyle, żeby jeszcze inni zjeść mogli. Wychowała dziewięcioro dzieci, nauczyła pacierza i dyscypliny, żadne z tych dzieci nie zostało złodziejem ani chamem.   

Ks. J. Tischner pisał, że „kryzys nadziei jest kryzysem podstaw. Kiedyś ludzie zabijali się w imię wiary w wyższość własnej nadziei nad nadzieją cudzą. Dzisiaj „doduszają się” własną beznadziejnością.”1 

Ludzie z pokoleń, które już wymarły mieli w sobie pewną stal, której brakuje współczesnym. Mieli umiejętność pokonania lęku i bólu, albo przetrzymania ich. Choć bywa ból, którego pokonać nie sposób.

 Jest bowiem taki ból, w obliczu którego człowiek przestaje być ludzki nawet dla samego siebie. Ból pierwotny, tępy i prymitywny, ból podczas którego nie wypełnia już człowieka żadna zła myśl, czuje tylko przestrzeń tego bólu, jego potęgę, jakby był wartkim, chłodnym strumieniem przepływającym przez trzewia. 

Kiedy ustanie, powracają zmysły. Umysł zaczyna myśleć, ale myśleć inaczej, zaczyna tworzyć szeregi, próbuje odnaleźć wartości. Kiedy zacznie według nich układać swój stosunek do świata, niechybnie jest to znak, że znalazł się na skrzyżowaniu. 

Nie trzeba wojny żeby człowiek człowiekowi zgotował piekło. W czasach wojennych łatwiej o rany i cierpienie, współcześnie zapominamy czym jest prawdziwy ból, mamy dostęp do znieczuleń w różnej postaci, chyba że ludzie na których jesteśmy zdani podczas operacji, chyba że oni ci którzy dostają na kilka chwil klucze do życia człowieka na stole, chyba że oni ci na których trzeba się zdać, choć strach paraliżuje, a bezczynność unieszczęśliwia, chyba że oni z jednej dawki znieczulenia postanawiają zoperować trzech pacjentów. Już w czasach Wielkiej Wojny ludzie wykazywali więcej humanitaryzmu, bo nim rozcięli drugiemu brzuch to wcześniej wlali w niego sporo spirytusu. 

Od dłuższego już czasu zaczęto lansować lukrowany wizerunek kobiety. Kobiety, która ma wyglądać: różowa cera, białe, równe zęby i cudownie zaokrąglony biust, biodra już niekoniecznie. Kobiety dbającej tylko o wygląd zewnętrzny, nastawionej konsumpcyjnie, biegającej po wyprzedażach, przebierającej w kiepskiej jakości ciuchach i szykującej ogromne ilości jedzenia, pieczonych kurczaków i chipsów. Zupełnie, jak w filmie „ Żony ze Stepford” reż. Franka Oz. W którym mężowie likwidują swoje żony zastępując je robotami. Dzięki czemu powstają płomiennie roześmiane kociaki, wymieniające się przepisami kulinarnymi na spotkaniach pod lipą,  wyszywają miliony serwetek i noszą kudłate sweterki grzecznie zarzucone na ramiona. 

Tymczasem ta kobieta, jeśli uwierzy w banały z mediów, rozczaruje się (jeśli nie uwierzy, też się rozczaruje) i siłą rzeczy zmieni. Stanie na rozdrożu, na skrzyżowaniu i poda rękę Virgini Woolf, która o ciele pisała nie jako o źródle doznań erotycznych, nie jako o krągłym posągu, a o miejscu, gdzie dzieją się „wojny, które ciało toczy, mając umysł za swego niewolnika, kiedy w samotności sypialni zmaga się z napadem gorączki albo najazdem melancholii (…)2”  Ciało to źródło przyjemności, ale i cierpienia, nie można o tym zapominać, bo upośledza się rozwój emocjonalny człowieka. 

   Woolf uważała, że „czytelnicy narzekaliby, iż powieści poświęconej grypie brak fabuły, narzekaliby na to, że nie ma w niej miłości-niesłusznie zresztą, bowiem choroba nierzadko przybiera pozory miłości i zabawia się tym samym co miłość zestawem sztuczek”3. Woolf dziwi się, że choroba razem z miłością nie stały się głównymi tematami powieści. 

Pisanie o chorobie, jak i czytanie o niej pozbawia człowieka spokoju ducha. Nie pozwala mu żyć w ułudzie. Wyostrza jego spojrzenie na świat i na drugiego człowieka. Nie pozwala mu na bierność, każe w każdej sytuacji zająć jakieś stanowisko, obwieścić swoje zdanie. Czytanie o chorobie wymaga odwagi, tak jak myślenie o śmierci, wymaga koncentracji. W swoim eseju „O chorowaniu” oskarża literaturę, że stara się ona „przekonać nas, że jej dziedziną jest umysł, że ciało to czysta, szklana tafla, zza której dusza wyziera jasno i bezpośrednio, a jeśli pominąć tych parę namiętności – pożądanie czy chciwość – jest ono nieważne, nieistotne, nieistniejące (…)”4.

W cierpieniu człowiek jest sam. Całkowicie sam. Tak, jak podczas narodzin. Każdy,  noworodek i matka muszą to przeżyć w samotności, każde ze swoim bólem, ze swoim strachem, choć tak blisko siebie. Od razu doznają tej hermetycznej granicy, która stoi na straży odrębności człowieka i z którą trzeba będzie się im zmagać przez całe życie. 

„Cierpienie jest podstawowym faktem ludzkim,” twierdzi ks. Tischner w „Myśleniu według wartości”. (…) „jest próbą człowieczeństwa człowieka, próbą jego wewnętrznej prawdy. Przechodzący przez tę próbę człowiek okazuje się taki, jaki jest (…)”.

Zaś Woolf pisze „we wszystkich tych chorobach najlepsze jest to, że rozluźniają ziemię wokół korzeni, wprowadzają zmiany. Ludzie zaczynają wyrażać uczucia.”

Cierpienie oczyszcza, choroba zmusza do bezruchu, ból uczy ile się potrafi znieść i jak długo potrafimy cierpieć nim zaczniemy nienawidzić, czy po dłuższym bólu odczujemy w końcu próżnię, w której będzie mogła narodzić się miłość, czy pogrążymy się w żalu. W tle, tych rozgrywek stoi samotność. Kiedy przyzwyczaimy się już do jej ciszy może się zdarzyć, to zależy od umiejętności koncentracji, zakładając, że posiadamy ją rozwiniętą w stopniu podstawowym, może się zdarzyć, że usłyszymy metafizyczny głos naszego wnętrza. Mowa tu o samotności mentalnej, samotności związanej z rozwojem umysłowości, samotności w którą się zapada, kiedy otoczenie zaczyna współczuć. Ta samotność nie ma nic wspólnego z byciem samotnikiem. Ową samotność odczuwa się równie intensywnie w grupie co podczas snu, lub bezsenności, podczas patrzenia w gwiazdy, podczas słuchania szumu wiatru. 

Podążając swoją drogą, za głosem w głowie, nie trzymamy innych za ręce, podążamy samotnie, bo bardziej to nam odpowiada. Podczas tej wędrówki kształcimy własny pogląd na świat, stwarzamy moralność, budujemy jej kręgosłup. Dzięki niej myślimy, bo „człowiek wyraźnie stworzony jest do myślenia, to cała jego godność”5 pisze Blaise Pascal. Należy więc stawiać sobie wyzwania także intelektualne. 

„(…) Atmosfera antyintelektualizmu i groszoróbstwa, która wszechwładnie zapanowała (…) wywiera destrukcyjny wpływ nie tylko na społeczeństwo; ale na samych twórców”6, pisze Bolesław Miciński. U podstaw, zaś twórczości leży praca, wewnętrzna praca samo stwarzania się. 

Bo tyle wartości w człowieku, ile stworzy w sobie przeżyć, ile wzruszeń zapamięta, ile strachów pokona i nad iloma obrzydzeniami zapanuje. Bo ostatecznie, zgodzę się z Wirginią Woolf  zwycięży Natura, „ciepło opuści świat, ścięci mrozem przestaniemy się kręcić po polach, lód grubą warstwą położy się na fabrykach i maszynach, słońce zgaśnie.”

Samotności nie da się przekrzyczeć ani zagłuszyć. Nie da się jej nawet dzielić z inną, kochającą nas osobą. To jest niewykonalne. Śpimy obok siebie, ale to ty masz koszmar. Nie śnimy oboje tego samego. Twój koszmar pochodzi z twoich lęków, które nie są – bo nawet nie powinny być – kompatybilne z lękami drugiej osoby. Dużo się mówi o walce z samotnością, z wyalienowaniem, ale jesteśmy w stanie tę sytuację zmienić tylko w sferze fizycznej. Przyjdziemy, posiedzimy, poopowiadamy. Co jest bardzo ważne, ale warto sobie zdać sprawę z tego, że psychicznej samotności z głowy nikomu nie jesteśmy w stanie wydrzeć. 

Tak naprawdę każdy jest samotny, dlatego warto ten stan zaakceptować.

Agnieszka Czachor


1 Ks. Józef Tischner. Myślenie według wartości. Wydawnictwo Znak. Kraków 2011.

 2 Virginia Woolf. O chorowaniu.Wydwanictwo Czarne. Wołowiec 2010.

3 Tamże s.

4 Tamże s.

5 Blaise Pascal. Myśli. Wydawnictwo Zielona Sowa. Kraków 2003.

6  Bolesław Miciński. Podróże do piekieł. Biblioteka Więzi. Warszawa 2011.

2
0

4 komentarze

  1. Wspaniały artykuł, gratuluję Agnieszce – z samotnością to jest tak że znajdujemy sie w bańce naszych zmysłów , one opisują nam świat i dostarczają doznań, tylko umysł może wyjść poza tę swoistą „jaskinie Platona” , i tam napotykamy inne wędrujące umysły a potem one próbują sie porozumiewać w oparciu o wymianę myśli i doznań

    leonard
  2. Ale czy na pewno jesteśmy samotni, nawet jeśli czujemy samotność? Czy nie jest tak, że w głębi nas jest Bóg lub jego cząstka, więc jeśli pokonamy bariery w głowie, coś co nam mówi o samotności zniknie, przestanie nam dokuczać?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *