.

Brak pomocy bywa najlepszą pomocą

.

Od jakiegoś czasu prześladuje mnie jeden temat. Przewija się w zasłyszanych rozmowach, w wątkach, na które trafiam w necie, w dyskusjach ze znajomymi, a nawet w snach. Chodzi o zagadnienie pomagania innym ludziom.

Mnóstwo jest apeli o wspomaganie finansowe – to z powodu choroby (najczęściej dzieci), to sprawa dotyczy wsparcia bezdomnych, bezrobotnych, zagubionych. Nie dawało mi to spokoju. Dlaczego? Już tłumaczę.

Spotkałam się z przypadkami ludzi znajdujących się w biedzie. Bez pracy, z długami, w zatęchłym mieszkaniu, samotnych. Czekają oni na pomoc, na kogoś, kto zrobi tak, by nagle wszystko zaczęło iść w dobrą stronę. Czekają… Nie robią nic. Nawet, gdy dostają podpowiedzi, że tu czy tam można zamieszkać i się stołować np. za pracę w czyimś gospodarstwie, odrzucają taką opcję. Znałam dziewczynę, która tak zahukała się w swojej „bezrobotności” i niemocy, że nawet nie próbowała czegokolwiek zmienić. Nie szukała, nie pytała, nie podejmowała żadnych kroków, by wyjść z tego marazmu. Koledzy podpowiadali, gdzie można podjąć się jakiegoś szkolenia, w którym miejscu zgłosić się do pracy. A ona popadała w coraz głębszą depresję i żyjąc z zasiłku, z dnia na dzień bardziej tyła. Co się teraz z nią dzieje? Nie wiem. Kontakt się urwał.

Mogłabym wymieniać wiele przykładów ludzi, który tylko liczą na czyjąś pomoc, choć tak naprawdę jej nie chcą. Jestem przekonana, że większość osób (a może i wszyscy) znajdujących się w ciężkich sytuacjach, mogłaby wyjść z bagna, gdyby dali sobie szansę. Gdyby zechcieli sobie pomóc. Oni – sami sobie. Jeśli ktoś nie chce sobie pomóc, to choćby dawano mu pracę i mieszkanie, to nie skorzysta, bo wówczas trzeba wziąć pełną odpowiedzialność za swoje życie. Już nie można narzekać na los i złych ludzi, tylko zakasać rękawy i działać, a to bywa trudniejsze niż stękanie, że jest źle.

Nie chcę nikogo oceniać. Nie zamierzam o nikim myśleć ani pisać źle. Więc odejdę od tego, co robią lub czego nie robią inni. Skupię się teraz na sobie i swoich przemyśleniach.

Czytałam ostatnio o ho’oponopono i ta hawajska praktyka niezwykle do mnie przemówiła. Jest w niej mowa o przebaczaniu, miłości i wdzięczności, a przede wszystkim o rozmowie i działaniu. Według tej nauki wszystkie choroby biorą się z zakłóceń psychiczno-duchowych. Z niezgody wewnętrznej i nieliczeniu się z samym sobą. Choroby, które dotykają dzieci są wynikiem dysharmonii u rodziców. Potomstwo bierze na siebie chorobowe brzemię, by uzdrowić matkę i ojca. Gdy rodzice oczyszczą się z duchowego bałaganu, poukładają relacje ze sobą i w sobie, dziecko może powrócić do zdrowia. Znanych jest mnóstwo takich przypadków.

W mediach co chwilę widzę i słyszę prośby o pieniądze na operacje dzieci. Trudno nie dać, jednocześnie zdaję sobie sprawę, że wszystkim pomóc się nie mam szans. Czy zgodnie z opisaną powyżej teorią ma sens takie wspomaganie? Pewnie tak, by czyż rodzice, działając dla dziecka, nie jednoczą się, nie zaczynają współpracować, wspierać się i iść ramię w ramię? Pewnie tak. A co, jeśli nie? Jeśli taki ciężar przytłoczy i zniszczy oboje dorosłych i ich związek? „Poświęcenie” dziecka pójdzie na marne? Nie wiem. Śmiem podejrzewać, że tak.

Wspieranie radą, wysyłanie pozytywnych energii, podtrzymywanie na duchu, pomaganie fizyczne i psychiczne… Byłam tego uczona od dziecka. Pomagania innym ludziom. A kto mnie uczył pomagania sobie? Nie pokazano mi, jak szukać rozwiązań własnych problemów (czyt. zadań). Uczę się sama, jak odnajdywać zajęcia i czynności, które mnie pozytywie ładują. Dochodzę do tego, jak udzielać sobie wsparcia, wierzyć w siebie i obdarowywać dobrocią. Przechodzę auto-szkolenia w temacie: znajdowanie dla siebie czasu i obdarowywanie lustrzanego odbicia uśmiechem.

Wierzę, że gdy skupimy się na sobie i zadbamy o własne dobro (oczywiście nie cudzym kosztem, czy z krzywdą innych) nie będzie tak dużych problemów egzystencjonalnych. Wpajano mi, że myślenie o swojej wygodzie i komforcie to egoizm. Pewnie nie tylko ja słyszałam takie słowa. Dziś nie zgadzam się z tym. Uważam, że życie według własnych pomysłów to nie jest egoizm w negatywnym tego słowa znaczeniu. To po prostu pomaganie sobie w dochodzeniu do szczęścia, a raczej odnajdywanie go w swoim wnętrzu. „Zły” egoizm w moim mniemaniu to narzucanie wokół własnej woli i wymuszanie, by inni postępowali zgodnie z naszymi wyobrażeniami. Takie postępowanie nikomu nie przynosi niczego dobrego.

Jadę dalej. Pomaganie poprzez wrzucanie komuś do kapelusza złotówki, to tylko upewnianie żebrzącego, że inaczej żyć nie umie, że jest zależny i sam nie umie decydować o swoim życiu. Jest bezsilny i nieudaczny. To prawie tak, jakby komuś, kto znajduje się trzy metry pod wodą rzucać koło ratunkowe. To tylko pseudo-pomoc. Nam daje poczucie, że jesteśmy dobrzy, potrzebującemu nie daje nic. Taka złotówka, nawet jeśli ubiera się ich kilkanaście, wnosi chwilowe zaspokojenie najniższych potrzeb, na których tak naprawdę niewiele da się zbudować.

Przychodzi mi na myśl piramida Maslowa. Jednakże chętnie odwróciłabym ją lub całkowicie zmieniła kształt (pomyślę nad tym). To, co teraz powiem, może wydać się mocno kontrowersyjne, ale myślę, że dużo w tym prawdy.

Gdy będziemy szli w kierunku zainteresowań, talentów, potwierdzenia własnej wartości, wiary w siebie i szukania zawartości siebie w sobie, a właściwie od tego zaczniemy, to wszystkie inne poziomy zaspokoją się automatycznie. Mieszkanie, satysfakcjonująca praca, zdrowie, rodzina, przyjaciele to efekty dbania o siebie i skutki wewnętrznego szczęścia, a nie podstawy do osiągnięcia samorealizacji. Kiedy idziemy za głosem serca, dochodzimy dalej niż, gdy gonimy za byle jaką pracą, byle jakim uznaniem i byle jaką miłością.

Rozdając energię dookoła, nie realizuję, nie wzmacniam, nie dbam o siebie. Nie pomagam nikomu. Nikt na tym nie skorzysta. Dołuję tych „na dole” i wypompowuję swojego ducha, niczym go nie ładując.

Zatem jak mam pomóc potrzebującym, jeśli w ogóle? Kochając siebie, sprawiając sobie przyjemności, radując się każdą chwilą, zarażam otoczenie dobrem i ciepłem. Kto potrzebuje sił i naprawdę chce sobie pomóc wzmocni się, jeśli znajdzie się w pobliżu, nie ujmując mi ani trochę. Zobaczcie jak rozchodzi się śmiech i dobry humor. Jest jak cudowna pozytywna zaraza. Gdy spotykamy człowieka, który jest szczęśliwy, sami nabieramy ochoty do życia. Nieprawdaż? Oczywiście, jeśli nie kochamy się zabójczo w utyskiwaniu i zrzędzeniu.

Postanawiam dawać sobie jak najwięcej powodów do radości i zadowolenia. Spędzać czas na przyjemnościach i hobby. Nosić wygodne i odpowiadające mi ubrania. Bawić się z najbliższymi. Jeść to, co mi smakuje. Słuchać ulubionej muzyki, a przede wszystkim tego, co mi w duszy gra. Jeśli zapragnę wpłacić na jakiś cel pieniądze, to wpłacę. Jeśli nie, to nie będę miała do siebie o to pretensji, bo na co one komukolwiek?

Agnieszka Miodowska

5
0

4 komentarze

  1. Myślę sobie, że trzeba by tych ludzi nauczyć dbania o siebie, ale kto to zrobi, kto podejmie się zadania wyprostowania charakterów zaniedbanych ludzi? Sam uśmiech owszem może na chwilę komuś coś rozjaśnić. Może, nie musi, bo jak ktoś jest w depresji to jednak nie wystarczy.

    1. Są sposoby, Aniu. Takich rzeczy nie załatwia się na pstryknięcie palcami, ale przy dobrych wiatrach naprawdę wiele można zrobić.

      Między innymi taka edukacja jest celem naszego projektu OdNowa Profesjonalnie.

      Z chęcią o nim opowiem ?

      Agnieszka
      1. Nihil novi sub sole ? W wielkim skrócie: kochaj bliźniego swego jak SIEBIE SAMEGO. Dosłownie, trzeba NAJPIERW pokochać siebie żeby móc przekazać te poznane uczucie dalej. Dobrze Ci idzie odkrywanie siebie i to nieodmiennie cieszy:)

        1. Bardzo się cieszę, że wspomniałeś o tym przykazaniu. Wiele osób nawet nie rozumie go właściwie ? Uwielbiam siebie odkrywać. I wcale nie ociera się to ekshibicjonizm ?

          Agnieszka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *