.

Spełnienie

.

Wszedł w nią. Mocno, zde­cy­do­wa­nie i bez py­ta­nia. Nawet nie zdą­ży­ła po­my­śleć, by za­pro­te­sto­wać. Wie­dzia­ła, że roz­wa­la ją od środ­ka. Była prze­ko­na­na, że już nigdy nie bę­dzie tak jak przed­tem. Ale nic nie zro­bi­ła. Nic. Jedno wiel­kie, suche nic. Żeby cho­ciaż było ośli­zgłe, ale nie. Nawet to jej nie było dane.

Choć wła­ści­wie, po co mia­ła­by co­kol­wiek robić? Prze­cież ona zwy­czaj­nie nic nie czuła.

– Dla­cze­go to ro­bisz? Mu­sisz?

– Nie. Chcę. To prze­cież pro­ste.

– Skoro tak, to w po­rząd­ku.

Po­sta­no­wi­ła się po­ru­szyć, bo może wtedy coś uda się po­czuć. Ale był tak cięż­ki, że nie mogła nawet drgnąć. Wie­dza, że ją wy­peł­nia po brze­gi, aż po szwy, była mniej dru­zgo­cą­ca niż fakt, że ni­cze­go nie od­czu­wa­ła. To nie­spra­wie­dli­we! Dla­cze­go nie jest jej to dane? Prze­cież, gdyby choć jeden neu­ron za­dzia­łał, mia­ło­by to sens. A tak? We­ge­ta­cja z pe­ne­tra­cją. Pe­ne­tra­cja ze znie­czu­li­cą. We­ge­tra­cja. Pe­necz­li­ca. Gdy to się skoń­czy, za­pi­sze sobie te słowa i może po­wsta­nie jakiś wiersz…

– Długo jesz­cze?

– Nie wiem. A dla­cze­go py­tasz? Wy­bie­rasz się gdzieś? – Za­ry­czał kpią­cym śmie­chem.

– Wła­ści­wie nie. Po pro­stu chcia­łam za­ga­dać.

– Teraz nie czas na ga­da­nie.

– A na co jest czas? – pró­bo­wa­ła ode­rwać myśli od nic­nie­czu­cia.

– Na to, co teraz robię – wark­nął i przy­ci­snął ją jesz­cze bar­dziej.

– Co ta­kie­go ro­bisz wła­ści­wie?

– Wy­peł­niam… – sap­nął – prze­zna­cze­nie.

– To nawet brzmi sen­sow­nie – za­du­ma­ła się i przy­mknę­ła oczy.

– No, wi­dzisz. To teraz już nie roz­pra­szaj.

Przez na wpół za­mknię­te po­wie­ki za­czę­ła do­strze­gać błę­kit. Dziw­ne. Skąd on się wziął? Odkąd pa­mię­ta­ła za­wsze ota­cza­ła ją tylko czerń i jej bar­dziej lub mniej blade od­cie­nie. Nawet nie za­sta­na­wia­ła się, skąd zna po­ję­cie błę­ki­tu. Odkąd na­le­ża­ła do niego, rze­czy po pro­stu po­ja­wia­ły się lub zni­ka­ły. W niej i wokół niej. Prze­sta­ła ana­li­zo­wać. Prze­sta­ła pytać. Zwy­czaj­nie przyj­mo­wa­ła to, co dla niej szy­ko­wał. Tak na­praw­dę nigdy nie py­ta­ła, nawet przed­tem. Bo kogóż mia­ła­by pytać? Kiedy była ni­czy­ja, była ni­czym. Jeśli w ogóle była. A czy ist­nia­ło ja­kieś przed­tem? Czy ist­niał czas, kiedy nie była jego wła­sno­ścią? Nawet jeśli, to był to czas nie­istot­ny. Czas za­prze­szły nie­do­ko­na­ny. Lub nawet nie­do­ko­na­ny nie­do­szły.

– A jakie jest to prze­zna­cze­nie? – Po­czu­ła, że wszech­ogar­nia­ją­ca ją cisza za­czy­na dusić bar­dziej niż jego przy­tła­cza­ją­ca obec­ność. Nie­wie­dza, dokąd to wszyst­ko pro­wa­dzi, drą­ży­ła głę­bo­kie otwo­ry w każ­dej jej ko­mór­ce. Zmie­nia­ła się po­wo­li w sito, przez które prze­la­ty­wa­ło wszyst­ko, co w sobie miała. Ocza­mi wy­obraź­ni do­strze­gła tę­czo­wą mgieł­kę uno­szą­cą się za jej ple­ca­mi. Czą­stecz­ki po­ły­ski­wa­ły, uno­si­ły się i opa­da­ły, jakby tań­czy­ły jakiś fleg­ma­tycz­ny ta­niec go­do­wy.

– O wła­śnie! O to cho­dzi­ło – Igno­ru­jąc py­ta­nie, ode­zwał się bar­dzo po­wo­li, lekko za­chryp­nię­tym gło­sem i jakby prze­stał na­pie­rać. – Zni­kasz. Wy­peł­niam…

-…prze­zna­cze­nie – we­szła mu w słowo. Trud­no było jej się przy­znać przed samą sobą, ale iry­to­wał ją. Był za­wsze ponad. Za­wsze mimo. Za­wsze za­miast. Za­wsze i przede. Po pro­stu był. Tym razem po raz pierw­szy (i czuła, że ostat­ni) był jakiś – był cięż­ki.

– Nie. Wy­peł­niam twoje miej­sce. Uzu­peł­niam luki. Umiesz­czam się tam, gdzie być po­wi­nie­nem. Choć tak na­praw­dę już tam byłem. Lecz ty nie wie­dzia­łaś. Mu­sia­łem ci uświa­do­mić. Teraz już wiesz. Za­czę­ło się twoje za­da­nie.

– Jak mam wy­peł­nić za­da­nie, skoro zni­kam? – Z za­sko­cze­niem stwier­dzi­ła, że wresz­cie coś po­czu­ła. Lecz nie to, co chcia­ła. Po­czu­ła ulgę. Lek­kość i … prze­dziw­ną pust­kę, ale tak pełną i gęstą jak ołów.

– Bę­dziesz wie­dzia­ła. Nie pytaj. Po pro­stu bądź. To aku­rat umiesz naj­le­piej. – Usły­sza­ła głę­bo­ki śmiech, który z chwi­li na chwi­lę za­czął się od­da­lać. Zda­wa­ła sobie jed­nak spra­wę, że to wcale nie ozna­cza jego odej­ścia. On prze­cież za­wsze był. Wszę­dzie.

I co teraz? Tak po pro­stu ma cze­kać? Być? I to wszyst­ko? Prze­cież wie­dzia­ła, że ona to już nie ona. Stała się nim. I sta­wa­ła coraz bar­dziej. Czy można stać się bar­dziej kimś, kim się już jest? Była pewna, że można. Do­świad­cza­ła tego bez prze­rwy i bez wąt­pie­nia.

Za dużo myśli. Skąd się one biorą? Żeby być, nie trze­ba my­śleć. Ale bycie samo w sobie jest takie nudne. Nigdy nie po­tra­fi­ła go zro­zu­mieć. On po pro­stu był. I to mu wy­star­cza­ło. A ona? Wciąż chcia­ła cze­goś wię­cej. Chcia­ła czuć! No, i teraz była już pewna, że się do­cze­ka­ła. Teraz po­łą­czy­ła z nim swój byt. A w za­sa­dzie od­da­ła swój byt w za­mian za za­da­nie, o któ­rym nie miała jesz­cze naj­mniej­sze­go po­ję­cia. Ale to wła­śnie ono miało jej dać to upra­gnio­ne uczu­cie. Uczu­cie czu­cia!

Barw­na mgła, która roz­sze­rza­ła się wokół niej, za­czę­ła przy­bie­rać różne kształ­ty. Za­czę­ła sta­wać się kon­kret­na i na­ma­cal­na. Gdyby tylko jej do­tknę­ła, na pewno po­czu­ła­by. Tak! Po­czu­ła­by tak jak nigdy przed­tem! Chcia­ła tego. Tak bar­dzo chcia­ła. Czuć! Czuć! Czuć! Być już jej nie wy­star­cza­ło. Od dawna nie wy­star­cza­ło. I on to wie­dział. Ona wie­dzia­ła, że wie­dział. Dla­te­go zro­bił to, co zro­bił. Teraz już nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Zro­bił to dla niej. On nie umiał czuć. On chyba nie umiał chcieć nawet tego. Ona miała mu pomóc po­czuć. To było jej prze­zna­cze­nie.

Wpa­try­wa­ła się z lek­kim uśmie­chem w ob­ra­zy, które za­czę­ły po­ja­wiać się wokół niej. Lecz to nie były tylko ob­ra­zy. One za­czę­ły pach­nieć i wy­da­wać dźwię­ki. Wie­dzia­ła, że mają nawet smak.

Po­czu­ła… Tak! Po­czu­ła! Po­czu­ła dreszcz na ple­cach! Ależ to było uczu­cie! Aż miała ocho­tę śmiać się w głos, tań­czyć i śpie­wać. Co­kol­wiek, byle śpie­wać.

Za­da­nie, które po­czę­ło w niej kieł­ko­wać i ro­snąć w nie­zwy­kłym tem­pie, nada­ło sens jej ist­nie­niu. Świa­do­mość tego sensu przy­cho­dzi­ła do niej nie tylko ze środ­ka. Ona czuła go także z ze­wnątrz. Dzię­ki za­da­niu, jakie stało się sen­sem więk­szym niż sam byt, po­czu­ła się nie­sa­mo­wi­cie pełna. Pięk­nie pełna.

Po raz pierw­szy po­pły­nę­ły łzy. Były słone. Wie­dzia­ła, że za­peł­nią wiel­kie ob­sza­ry tego, co kre­owa­ło się na jej oczach.

– Dzię­ku­ję. – Usły­sza­ła. Spoj­rza­ła na niego, jakby nie wi­dzia­ła go nigdy przed­tem. Nigdy nie dzię­ko­wał. Nigdy.

– Ależ nie ma za co. Drob­nost­ka. – Była ponad. Tak! Była ponad nim! Była nim, ale jakby wyżej. Bar­dziej. Głę­biej. Do­bit­niej. Do­sad­niej. Bar­dziej… zmy­sło­wo! Tak to jest to słowo, któ­re­go szu­ka­ła od dłuż­sze­go czasu! Zmy­sło­wo!

Teraz, za jej spra­wą, on miał moż­li­wość do­znać tego, czego nie umiał bez niej. Tak! To było jej za­da­nie. Uczło­wie­czyć go! Po­czu­ła się wresz­cie jak w domu. Ode­tchnę­ła i rze­kła:

– Je­steś, który je­steś. Ja bywam, ale za to jak!

Agnieszka Miodowska

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *