.
Artysta rozmowy
Ze zbioru „Dowody rzeczowe”
.
W ostatnich dziesięcioleciach bardzo osłabło zainteresowanie prowadzeniem rozmów. Już prawie nie słyszy się rozmawiających ludzi, choć słyszy się ludzi mówiących, a rozróżnienie to tylko z pozoru może się wydawać dziwnym czy nawet śmiesznym, ale w istocie ma ono w sobie coś z tragedii. Przyczyn ani faktu istnienia tej tragedii nie są w stanie zauważyć zwykli ludzie. Jest jeszcze jednak wąska grupa mężczyzn (tak, tylko mężczyzn), którzy zdają sobie sprawę z tego faktu, gdyż należeli do ostatnich absolwentów starej niemieckiej szkoły przyznającej dyplomy z tytułem Gesprächkünstler, czyli pasujące na Artystę Rozmowy. Zostało już ich jednak tak niewielu, że słuch o nich prawie zupełnie zaginął, gdyż większość zmuszona została do porzucenia swojego fachu, jeśli w jego kontynuowaniu nie przeszkodziło im zbyt słabe zdrowie. Dziwnym zbiegiem okoliczności ostatni Artysta Rozmowy nosił imię zaczynające się na ostatnią literę alfabetu.
Z całą pewnością można powiedzieć, że w dzieciństwie Zachariasz, jak zresztą każdy człowiek w tym wieku, pragnął zostać Artystą Rozmowy, ale właśnie on należał do tych nielicznych, którzy zrealizowali swoje marzenie. W czasach jego dzieciństwa z niecierpliwością oczekiwało się na wizytę Artysty Rozmowy, na dźwięk jego głosu, który bardziej niż same słowa budzili coś w rodzaju nabożnej czci wobec tej wielkiej tajemnicy jaką była rozmowa. Kiedy rozchodziła się wieść, że zbliża się Artysta Rozmowy, wszyscy popadali w stan dziwnej euforii, choć nikt, poza dziećmi, nie dawał tego po sobie poznać. I kiedy dzieciom udało się wreszcie wypatrzyć jego szczupłą sylwetkę, jeszcze daleko na horyzoncie, biegły mu naprzeciw, niby to chcąc pokazać dalszą drogę, którą on i tak dobrze znał, ale z lekkim uśmiechem na ustach pozwalał się prowadzić. Wprawdzie witał ich zwykłym „dzień dobry” z tym samym akcentem już od wielu lat, lecz im za każdym razem wydawało się to zupełnie nowym powitaniem, zawierającym w sobie zapowiedź jakiejś pociągającej tajemnicy. Dla Zachariasza nie przestało być takim nawet wtedy, gdy sam został Artystą Rozmowy, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej utrwaliło się we wspomnieniu, kiedy odkrył prawdziwy, choć zupełnie inny niż ten wyobrażony w dzieciństwie sens rozmowy. Ale wtedy Zachariasz nie przypuszczał, że jego marzenie się spełni, więc wraz z innymi dziećmi siedział kilka kroków od rozmawiających i z otwartymi ustami chłonął zdania, z których większość ciągle była dla niego niezrozumiała. Właśnie podczas przysłuchiwania się jednej z takich rozmów zadecydował, że zostanie Artystą Rozmowy i sam będzie uczestniczył w tym wspaniałym wydarzeniu, że będzie jego twórcą.
Pewnego dnia, gdy Artysta ruszał w dalszą drogę, a dzieci starym zwyczajem odprowadzały go kawałek, Zachariasz odważył się wreszcie zadać mu pytanie, na które Artysta odpowiedział chętnie i z uśmiechem. Zaprosił go do Szkoły, ale na kolejne pytania, dotyczące charakteru nauki w Szkole, nie udzielił odpowiedzi.
Ten brak informacji o sposobie nauczania był przyczyną wielu plotek, które Artyści kwitowali lekkim uśmiechem i wzruszeniem ramion; nie zaprzeczając i nie potwierdzając ich. Krążyły więc opowieści o tym, że uczniom specjalnie przycina się języki, że wzorem starożytnego filozofa uczą się wyraźnie mówić z kamieniami w ustach i starają się przekrzyczeć ryk morskich fal, że ciągle czytają, kłócą się albo wiecznie pogrążeni są w milczących medytacjach. Masa tych sprzecznych wiadomości wcale nie zniechęciła Zachariasza i kiedy wreszcie trafił do Szkoły przekonał się, że żadna z legend nie może oddać prawdy o latach żmudnych studiów, które w rzeczywistości są równie monotonne jak każda inna praca prowadząca do perfekcji, i kiedy wreszcie ją zakończył milczeniem zbywał pytania i plotki z jakimi przyszło mu się zetknąć, a które przypominały mu dzieciństwo i jego własne pytania dotyczące Szkoły.
Tak oto Zachariasz stał się Artystą Rozmowy. Zrozumiał jednak, że nie ma w tym niczego z mistyki czy zabawy a jedynie wielki, ciążący obowiązek, którego nie zamierzał się zrzekać. Kiedy opuszczał Szkołę wiedział, że świat za jej murami bardzo się zmienił, a sama Szkoła wkrótce po jego odejściu przestała istnieć, gdyż nie było już uczniów chętnych do nauki. Z tym większym więc oddaniem musiał poświęcić się swojej roli.
Początki upadku Szkoły związane były z pojawieniem się osób udających Artystów Rozmowy i legitymujących się fałszywym dyplomem. Taki Gesprächkünstler był zwykłym hochsztaplerem oczytanym jedynie w encyklopediach, leksykonach i innych popularnych wydawnictwach, posługującym się utartymi schematami, wyszukanym i sztucznym językiem. Pod płaszczykiem szacownego tytułu starali się wyciągnąć jak najwięcej korzyści, dając ludziom w zamian jedynie namiastkę prawdziwej rozmowy. Szlachetną sztukę upodlili do rangi najgorszego rzemiosła uprawianego na godziny, realizującego tematy na życzenie i robiącego całą masę głupstw ku uciesze niezorientowanych i oszukiwanych słuchaczy . To, co oni nazywali „sztuką”, było jedynie powierzchowną zabawą słowami, błyskotliwą demagogią, której jedynym celem stało się olśnienie słuchaczy. Właśnie słuchaczy, nie partnerów rozmowy, bo dla nich rozmowa sprowadzała się do monologu, w którym mogli wykazać się swoją wyższością w posługiwaniu się mową.
Prawdziwi Artyści Rozmowy mieli zupełnie odmienne zadania. Ich celem było takie poprowadzenie rozmowy, aby partner nie wpadał w podziw dla ich kunsztu, ale żeby zrozumiał na czym polega prawdziwy sens rozmowy i w jaki sposób można przez nią osiągnąć to, co z pozoru wydaje się zupełnie niemożliwe, czyli pełne zrozumienie przeciwieństw jakimi są rozmówcy.
Z takim oraz masą innych zadań Zachariasz i jego towarzysze ruszyli w świat. Nie mieli domów ani rodziny, bo ich domami miały od tej pory być domy tych, którzy chcieli ich przyjąć, a rodzinami mieli być ci, z którymi przyjdzie im rozmawiać, ale okazało się, że coraz mniej ludzi chce ich gościć a jeszcze mniej z nimi rozmawiać. Ludzie woleli teraz fałszywych „artystów rozmowy”, którzy mile pobudzali ich snobizm, zabawiali żartami i wcale nie wskazywali im drogi do prawdziwej rozmowy a jedynie utwierdzali ich w przekonaniu, że sami posiadają do niej klucz jednym słowem zrobili z ludzi bezwolne kukły.
Zachariasz przypomniał sobie chwile, w których z dumą kroczył różnymi drogami wiedząc, że wieczorem czeka go miła gościna i rozmowa, choć już wtedy, w pierwszych miesiącach po opuszczeniu Szkoły, nie wszyscy chętnie go przyjmowali i czasami zdarzały się odmowy, lub ludzie w ogóle nie
reagowali na jego pukanie do drzwi. Kiedy jednak prowadził już jakąś rozmowę czuł w sobie wielki przypływ energii, którą chętnie poświęcał swojemu rozmówcy, radośnie, niemal euforycznie wyzbywał się części własnej osobowości, i choć czuł, że przez to jakby zbliżał się do kresu życia, jednak nie przerywał i mówił aż do wyczerpania, do zawrotów głowy, bólu gardła i drapiącej suszy w ustach. A potem, już po rozmowie, dostawał posiłek i wskazywano mu miejsce, gdzie mógł spać, nabierając sił do dalszej wędrówki. Czasami w takich chwilach widywał siedzące gdzieś w kącie dziecko, które wielkimi oczami śledziło każdy jego ruch, i zastanawiał się czy ono, tak jak kiedyś on, marzy o tym by zostać Artystą Rozmowy, ale kiedy ruszał w dalszą drogę nikt go nie odprowadzał, nie śledziły go nawet ukryte spojrzenia dzieci, i trochę było mu tego brak.
Początkowo nie zauważał tych drobnych zmian u ludzi, z którymi prowadził rozmowy, dla niego wszystko było jeszcze nowym i pociągającym doświadczeniem, jakie w cień usuwa wszelkie niemile akcenty a w niepamięć przykre wypadki. Jego organizm ciągle jeszcze dobrze znosił niewygody długich podróży, prowizoryczne noclegi i nieregularne posiłki, często skromne i mało pożywne, ale nie skarżył się, bo niewiele wymagał od ludzi, raczej sam chciał dawać niż brać, a gdy już do tego dochodziło, to brał tylko tyle ile wydawało mu się uczciwą zapłatą za swoją pracę. Jednak z biegiem czasu uświadomił sobie zmiany jakie nastąpiły w postępowaniu zwykłych ludzi. Stali się jakby bardziej nerwowi, nieufni, zamknięci w sobie, wszędzie dopatrujący się jakichś zamachów na ich prywatność, przez co za wrogów zaczęli uważać wszystkich obcych, do których zaliczali i Zachariasza. Początkowo przyjmowali go w zwykły sposób, prowadzili rozmowę, aczkolwiek ostrożnie, bez pełnego zaangażowania, z jakimś roztargnieniem; potem gościli Zachariasza obficie i kiedy nadchodził czas wskazania mu miejsca na nocleg, to z pewnym oporem zgadzali się, aby przenocował na strychu lub w jakiejś szopie, czy stodole. Już nikt nie gościł Artysty Rozmowy w tym samym pomieszczeniu, w którym sam mieszkał, ale nawet tak skromne noclegi wkrótce przestano oferować, najczęściej tłumacząc mu, iż lepiej zrobi jeśli pójdzie dalej, gdzie jakiś sąsiad pewno na niego czeka. W ten sposób delikatnie pozbywano się Zachariasza, dając mu na drogę trochę owoców, aby nie myślał źle o gospodarzu, i Zachariasz szedł dalej, do następ- nego domu, gdzie sytuacja się powtarzała, aż w końcu zmuszony był nocować pod gołym niebem, w lesie, w stogu siana czy prowizorycznie skleconym szałasie, który miał go chronić przed deszczem i zimnym wiatrem. Znaleźli się też litościwi ludzie, którzy podarowali mu jakiś koc do przykrycia, wprawdzie stary i połatany, ale zawsze trochę ogrzewający jego zmarznięte ciało; dostał także worek, aby mógł na czas marszu schować w nim swój skromny dobytek.
W taki oto sposób Zachariasz stał się kimś zupełnie innym; nie był już tym, za kogo się uważał, gdyż ludzie widzieli w nim teraz kogoś zupełnie innego. Stał się biednie wyglądającym wędrowcem, o zapadniętych policzkach pokrytych rzadkim zarostem, niosącym na plecach dziurawy worek. Już nikt nie widział w nim Artysty, a jedynie żebraka, któremu należy się litość. Zaczęto dawać mu jałmużny, pocieszać go ciepłym słowem, jakby na ironię tego, że to właśnie on niósł im pocieszenie, bo tylko on mógł dać im odczuć prawdziwą wartość słowa i za to należała mu się zapłata, a nie skromne datki. I kiedy Zachariasz usiłował wytłumaczyć im swoją sytuację, swoje posłannictwo, z którym do nich przychodził, oni niby uważnie słuchali, zupełnie zgadzając się z jego zdaniem, nie chcąc zbytnio go denerwować polemiką, gdyż w jego oczach zauważali jakiś dziwny blask, którego nie umieli sobie wytłumaczyć w żaden inny sposób jak tylko objawem szaleństwa, ale później w głębi duszy przekonani byli, że ten stojący przed nimi człowiek stara się w jakiś sposób usprawiedliwić swoją żebraninę i dlatego wymyśla tę historyjkę o jakimś posłannictwie, z którym niby do nich przychodzi. Zachariasz wyczuwał ich myśli i doprowadzało go do rozpaczy to, że w żaden sposób nie mógł znaleźć zrozumienia, a okazywanie swojego dyplomu, z pietyzmem odwijanego z ochronnej warstwy szmatek i papierów, wcale ich nie przekonywało o jego misji, a jedynie wywoływało z trudem tłumione śmiechy, zarówno u dorosłych jak i u dzieci, które zaczynały się koło niego gromadzić, witając go i żegnając zawsze tymi samymi żartami nasuwającymi mu bolesne skojarzenia z czasami własnego dzieciństwa. Był to jednak dopiero początek tego, co spowodowało koniec prawdziwej sztuki rozmowy.
Zachariasz doszedł do wniosku, że jeśli zmienili się ludzie, to i on musi zmienić swoje postępowanie. Nie może już liczyć na przyjęcie z otwartymi sercami, gdyż ludzie zupełnie zapomnieli o tym, że istnieje ktoś taki jak Artysta Rozmowy, więc należy pogodzić się z tym faktem, a swoje posłannictwo spełniać w nowy sposób, dostosowany do zmieniającej się sytuacji. Jeżeli ludzie nie chcieli rozmawiał z nim jak z Artystą, musi więc zrezygnować z tytułu i kontynuować swoją misję jako zwykły człowiek, wynajmujący się do pracy czy do pomocy w polu, w trakcie czego będzie miał okazję na prowadzenie rozmowy, na danie ludziom tego, przed czym tak się bronią, a co jest esencją ich życia. Zachariaszowi nie mieściło się w głowie, że ludzie mogli zrezygnować z tego, co różni ich od zwierząt, że dobrowolnie wyzbyli się prawdziwej funkcji mowy, którą sprowadzili jedynie do roli pomocniczego narzędzia, zrównali ją z motyką czy łopatą, że jak małpy używają kija do zerwania banana, tak oni używają mowy do wyrażenia jakiegoś faktu czy nazwania rzeczy. I kiedy usiłował po pracy wytłumaczyć ludziom ich pomyłkę, ci ze zdziwieniem a nawet nieufnością przyglądali się obcemu, który mówił niezrozumiałym językiem, i nie byli pewni czy on mówi poważnie, czy tylko sobie z nich żartuje, chcąc wykazać swoją wyższość, być może wyłudzić większą zapłatę za pracę, więc pod pierwszym lepszym pretekstem zwalniali go z pracy i jak najszybciej pozbywali się go z domu. W taki sposób Zachariasz spędził wiele czasu wędrując od domu do domu, spotykając nowych ludzi, którzy jednak niczym się od innych nie różnili, gdyż ich myśli i czyny były takie same, w jednakowy sposób reagowali na jego słowa, z tym samym ironicznym uśmiechem, najwyżej z politowaniem połączonym z pukaniem się w czoło, dając sobie nawzajem do zrozumienia z kim mają do czynienia; i nawet nie starali się tego przed nim ukryć. Niby go słuchali, niby dawali wiarę jego argumentom, ale tak naprawdę to pozwalali mu się wygadać dla świętego spokoju, czasami pozornie przyznając mu rację, aby jak najprędzej zakończyć tę nieważną dla nich wymianę słów. Tak było wszędzie dokąd udawał się Zachariasz, wszędzie spotykał się z obojętnością i tęsknił za owym buntowniczym nastawieniem, które jeszcze tak niedawno dawało mu szansę nawiązania rozmowy, rozwinięcia jakichś argumentów, bądź odpowiedzenia na zarzuty rozmówców, co byto już dużym osiągnięciem w porównaniu z obecną obojętnością, lub udawanym zainteresowaniem, za którym ludzie skrywali swoje prawdziwe myśli.
Jeśli czasami Zachariaszowi udawało się przeprowadzić z kimś rozmowę, to była ona tak nieudana, że starał się o niej jak najszybciej zapomnieć. Mimo wielkich wysiłków nie mógł wciągnąć rozmówcy do współpracy i z przerażeniem stwierdzić, że to, co powinno być rozmową, zamieniało się w dwa monologi, prowadzone bez ładu i składu; jego rozmówca skutecznie opierał się słowom Artysty, a rozmowa, którą miał kierować Zachariasz, niespodziewanie wymykała się spod jego kontroli, gdyż inicjatywa przechodziła na stronę tamtego człowieka. Zamiast kierować, Zachariasz był kierowany. Jego kunszt nie zdobił rozmowy, to ta dziwna „rozmowa” niszczyła jego sztukę, jak zły przykład niszczy charakter. Ludzie zostali doszczętnie zepsuci przez owych fałszywych „artystów rozmowy”, którzy znajdowali się obecnie w każdym zakątku świata i w każdej dziedzinie życia, gdzie propagowali swoje zakłamane idee, odwracając uwagę ludzi od prawdziwego sensu rozmowy. Podsuwali wszystkim tanie i popularne rozrywki, aby odzwyczaić ich umysły od prawdziwej rozkoszy jaką daje rozmowa i pełne wykorzystanie własnego umysłu, bez zdawania się na to, co podsuwają inni, na owe niskie przyjemności jakich dostarczają masowe gry i widowiska. Właśnie przez nie ludzie zatracili zdolność prowadzenia rozmów, dostrzegania drugiego człowieka, reagowania na jego osobowość i jego myśli, stając się częścią jakiegoś wymyślonego organizmu, o którego istnieniu mieli złudne mniemanie, podtrzymywane przez owych spryciarzy z fałszywym dyplomem, którym zależało na tym, aby pozbawić ludzi pewności, że sami mogą odkryć swoją istotę. Jedynie Zachariasz miotał się jeszcze między nimi podejmując ostatnie próby przekonania ludzi do prawdziwej rozmowy.
Nie zniechęcał się, nie starał się zapamiętać rysów twarzy ludzi, którzy przepędzali go jak pierwszego lepszego domokrążcę, zagłuszający jego słowa przekleństwami, grożąc mu zaciśniętą pięścią czy szczując go psami; nawet wtedy się nie zniechęcił, gdyż zbyt głęboko w jego duszę wszczepiony byt instynkt rozmowy. Zachariasz był idealistą i to pozwalało mu przetrwać wszystkie przeciwności, lata włóczęgi, poszturchiwania, kpiny i samotność. Czuł jednak, że zbliża się kres jego dni wędrówki, podróżowania z dyplomem Artysty Rozmowy, i czas już znaleźć sobie miejsce, w którym spokojnie będzie czekał na śmierć, ale nie mógł tego zrobić póki nie spotka kogoś, komu będzie mógł przekazać swoje posłannictwo, gdyż nie było już starej Szkoły.
Stało się to w jakimś mieście, którego nazwy Zachariasz nawet nie znał, gdyż dla niego liczyli się ludzie, nie domy i ulice, a jeśli już w jakiś sposób docierały one do jego świadomości, to właśnie przez spacerujące nimi osoby, które mógł zaczepić, próbując nawiązać z nimi rozmowę. Jednak tym razem nie miała to być zwykła rozmowa, gdyż nie byt to zwykły rozmówca. Osobą tą był kilkuletni chłopiec, w którego oczach Zachariasz zauważył błysk zainteresowania i miał wrażenie jakby zobaczył samego siebie, jako chłopca sprzed kilkudziesięciu lat, kiedy marzył o zastaniu Artystą Rozmowy. Wyśledził gdzie chłopiec mieszka i przez kilka dni włóczył się za nim, nie mając odwagi na rozpoczęcie rozmowy, ale czując, że wreszcie trafił na pokrewną duszę, której będzie mógł przekazać to wszystko, co zgromadził z wiekiem, czego nauczył się w Szkole oraz z rozmów ze spotkanymi ludźmi, którzy chcieli z nim rozmawiać. Czuł, że wreszcie znalazł receptę na przełamanie oporu ludzi i ów chłopiec będzie mógł doprowadzić do końca dzieło, na które Zachariaszowi nie starczyło życia.
W końcu zdecydował się na rozmowę z chłopcem i miał wrażenie jakby czas się cofnął, pozwalając mu znowu stać przed Artystą Rozmowy pytając o to, o co wtedy pytał. Jednak zaczął mówić zbyt szybko i gwałtownie przez co przestraszył chłopca, zalewając go potokiem niezrozumiałych słów. Musiał mieć rozgorączkowaną twarz, rozbiegane oczy oraz dziką gestykulację, która potęgowała przerażenie chłopca, aż wreszcie wybuchło dziecięcym krzykiem przyzywającym ojca. I tak, jak dla chłopca zaskoczeniem były słowa Zachariasza, tak Artystę Rozmowy zaskoczyły słowa ojca dziecka, a potem pierwsze ciosy. Uderzeniom towarzyszył płacz chłopca i przekleństwa bijącego, co Zachariasz znosił bez słowa i gestu sprzeciwu, przyjmując wszystko jako zapłatę za niewypełnioną misję z jaką ruszył w świat. Nie czuł bólu, tylko gorący oddech sapiącego mężczyzny, i wtedy pojął, że dwa ciała mogą porozumiewać się nie tylko za pomocą słów. Na chwilę stracił wzrok, albo tylko tak mu się zdawało, bo zaraz potem zobaczył jakichś ludzi ze śmiechem wytykających go palcami, szepcących do siebie coś, czego nie mógł usłyszeć, więc sam się do nich odezwał, próbując nawiązać rozmowę po raz ostatni, ale nie słyszał odpowiedzi (być może w ogóle jej nie było), więc sam sobie odpowiedział, kontynuując tę rozmowę z samym sobą aż do utraty sił, bez przerwy na nabranie głębszego oddechu, szczęśliwy, że wreszcie może robić to, do czego został powołany.
Sędzia, który zajmował się sprawą śmierci Zachariasza, nie poświęcił jej zbyt wiele uwagi i kazał zająć się nią swojemu pomocnikowi.
A co tym razem? zapytał pomocnik.
Nic specjalnego. O jednego leniwego włóczęgę mniej.
Na półce archiwum przybyła teczka zawierająca akt zgonu, opis miejsca, w którym znaleziono zwłoki i kawałek pożółkłego papieru z napisem „Gesprächkünstler”.
Andrzej Tuziak