.

Rezonans czasu

.

Prolog – Rok 1563

– Spalić! Na stos z tymi heretykami!

– Jutro udacie się do Mani. Wyrwiecie tyle ksiąg, ile się da i na  stos z nimi!

– Gwardia! Natychmiast aresztować tę hołotę! 

Indianie w popłochu uciekali, zabierając co się dało. Wielu  błagało o schronienie w Tulum. 

Księżniczka Abejas, potomkini potężnego rodu Pacala,  udostępniła uchodźcom przestronną świątynię miasta. Nie wszystkich  mogła jednak pomieścić.

– Nie mam pojęcia co robić? – Podniosła załzawione, czarne oczy  na męża.

– Nie możesz teraz o tym myśleć. Mamy ważniejsze sprawy. –  Jorge de la Vega potrząsnął ramionami żony i spojrzał na jej brzuch.  – Wiem, zostało mi już niewiele czasu. 

– I dlatego musimy myśleć o nas. Dla ludu zrobiłaś, co mogłaś. – A co z tobą?

– Dam sobie radę. Jestem Hiszpanem. Nic mi nie będzie. – Nie  cierpią cię. Zbratałeś się z nami. Landa uznał cię za zdrajcę. Na dodatek  poślubiłeś księżniczkę wroga. Wiem, że tu też będą szukali. Przeor nie  popuści! – Kobieta szlochając, wtuliła się w ramiona męża. Odprowadził  ją do sypialnej komnaty. Ułożył wygodnie, ucałował zatroskane czoło i  brzuch, a wychodząc szepnął:

– Nie martw się, kochana.

Abejas leżała, a myśli kłębiły się w jej arystokratycznej głowie.  Rozważała różne możliwości. Jak ratować męża, nienarodzone jeszcze  dziecko, dziedzictwo swego rodu i powzięła decyzję. 

Dwa dni później, kiedy poczuła zbliżający się poród, wezwała  męża zajętego pomocą uchodźcom.

– Jorge, nie wiem, co będzie ze mną i moim ludem, ale muszę  myśleć o tobie i dziecku. Przygotowałam kilka rzeczy. Musisz opuścić  Tulum. 

– Nie opuszczę cię. Jestem tu potrzebny! – żachnął się  mężczyzna.

– Musisz stąd uciec, ratować siebie i nasze dziecko. – Widząc, że  mąż ma zamiar jej przerwać, wstrzymała go, podnosząc dłoń. – Już  zawezwałam zaufanych i oddanych ludzi. Odjadą z tobą. – zakończyła  władczo. De la Vega przylgnął do małżonki, kręcąc głową.

– Nie ma odwołania, kochany. – Przywdziała blady uśmiech. –  Chodź, pokażę ci, co przygotowałam. – Otworzyła drzwi do przyległej  komnaty. Jej półmrok rozpraszał ogień kominka. Pośrodku  pomieszczenia na stole, stała bogato zdobiona, rzeźbiona szkatuła, a  obok bieliło się kilka zwojów.

– Odjedziesz z sześcioma wojownikami. Dwóch z nich ma żony.  Jedna jest matką kilkumiesięcznego dziecka. Będzie mamką dla  naszego…

– Ale jak mógłbym…

 – Dasz radę. Wierzę, że wystarczy nam czasu – uspokajała  Abajas, głaszcząc brzuch. – Tu masz całą historię rodu Pacala. –

Postukała palce w jeden ze zwojów. – A tu spisaną wiedzę kapłanów i  uczonych. – Delikatnie dotknęła kolejnej księgi. – Pozostałe stanowią o  naszej kulturze i osiągnięciach. A to… – Zdjęła z szyi lśniący masą  perłową i złotem medalion i włożyła go w dłonie męża. 

– Ale to twój talizman. Podarunek od ojca. – Przyglądał się  misternym rzeźbieniom i nacisnął niewidoczną zapadkę. Medalion się  otworzył. 

– Tak, tu włożycie klucz do… Gdziekolwiek osiądziecie  wybudujecie piramidę. Nasi ludzie i dziecko muszą się modlić. Pod  ołtarzem …zresztą, gdzie uznacie, że to będzie bezpieczne. – Wskazała  głową na przygotowane rzeczy. 

– Abajas, ale co z tobą? – Chwycił dłonie żony, ale mu je  wyrwała, łapiąc się za podbrzusze.

– Już mój czas. Chodźmy stąd. – Podparła się na ramieniu męża,  sycząc i wykrzywiając usta.

Następnego dnia oboje cieszyli się obecnością córki. Jednak  księżniczka mimo radości wiła się w spazmach. Krwawienie nie  ustępowało. Pot oblewał jej ciało, wnętrzności wykręcały się jakby  przypalane ogniem. 

– Jorge, mój czas nadszedł… nie pomogę już mojemu  ludowi…ale ty pomożesz naszemu dziecku…– szeptała coraz słabszym  głosem kobieta. – Nic już nie mów. Słuchaj….Nie mam czasu…W  szkatule jest list do naszego dziecka. Wiedziałam, że to dziewczynka….

– Ale … skąd? – Mężczyzna gładził twarz ukochanej.

– Kobiety z rodu Pacala mają wiedzę i moc… – Delikatny  uśmiech rozjaśnił pobladłą twarz. Rozszerzone oczy zastygły i Abajas  oddała ostatni oddech. Pochylony nad żoną mężczyzna potrząsnął ciałem  ukochanej. Głowa opadła bezwładnie na posłanie. Pochylił się nad nią, a  przepocona koszula wchłonęła jeszcze parę słonych kropel. 

Warowne Tulum długo opierało się rozwścieczonej hordzie  wojowników, posłusznie działających w imieniu rozkazów Diego de  Landa. Pożary, rozboje, aresztowania i tortury pojmanych Indian nie  koiły jego wściekłości. Korytarze w klasztorze w Merida wypełniały  tubalne wrzaski rozjuszonego przeora.

Rozdział I 

Współcześnie 

Zuzanna wybiegła z uczelni, nie dopinając płaszcza. Torbę  przerzuciła przez głowę, na ramię i nieskładnie, w pośpiechu zaplątała  wokół szyi szal. Biegnąc, mocowała się z kapturem, który za nic nie  chciał ułożyć się na właściwym miejscu. Wiało i padał deszcz, a  parasolki oczywiście nie wzięła. Przeskakiwała przez kałuże, zaklinając  czas. 

– Szlag! Muszę złapać ten autobus!

Skuleni przechodnie, schowani pod parasolami, mieliby totalny  ubaw z dziewczyny, gdyby tylko podnieśli głowy, ale każdy zmierzał w  swoim kierunku i troszczył się o swoje sprawy. A darmowa rozrywka  przechodziła obok niego. Albo raczej: przebiegała. 

– Zuzka, wyciągaj nogi! Dasz radę! – powtarzała sobie. Kierowca  zwolnił, najwidoczniej nie chcąc ochlapać ani oczekujących, ani  przechodniów. To ją uratowało. 

Wskoczyła na schody autobusu w ostatniej chwili, łapiąc  powietrze otwartymi ustami. Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus  ruszył. Nie zdążyła się niczego chwycić i poleciała na starszego  mężczyznę. Uśmiechnęła się przepraszająco, skinęła głową i odsunęła się  na bezpieczną odległość, łapiąc się tym razem najbliższego uchwytu.  Zerknęła za zegarek.

– Ufff! Zdążę – sapnęła i przymknęła oczy. – Szlag!… Szlag…  To ci Miętulski! Zawsze wyskoczy z czymś na koniec wykładu. Co chce  osiągnąć? Rozjuszyć nas? O mało przez niego nie zdążyłabym. Teraz  tylko pociąg. Mam kilka minut. Peron powinien być pusty, bo jeśli nie…  Szlag! 

Autobus się zatrzymał i znów poleciała do przodu. Wysiadający  mężczyzna, na którego wcześniej wpadła, uśmiechnął się z  rozbawieniem. 

Zmierzchało. Rzęsisty deszcz dodatkowo ograniczał widoczność.  Wielkie krople wlewały się do butów, moczyły okrycie i jakby z radością  przenikały za kołnierz. Cholera! Nie wziął parasola. Kiedy opuszczał  swoje mieszkanie o dziewiątej rano nic nie zapowiadało takiej ulewy.

Wszedł do najlepszej jego zdaniem księgarni w mieście, przy  Krakowskim Przedmieściu 7. Pani Joanna, jak zwykle przywitała go  szerokim uśmiechem. Znali się od prawie trzech lat. I jak zwykle,  niepytana, sama rozpoczęła rozmowę.

– Panie Adamie, nie wiem, co pan zrobił tym studenciakom, ale  oni tu wciąż przychodzą i przychodzą po tę pańską książkę! – Kobieta  wyraźnie się zaczerwieniła wskazując na wystawiony na stojaku  egzemplarz książki, pod hasłem „popularne”.

– Bardzo się cieszę, pani Joanno. Zarabiamy. – Pochylił się nad  blatem, aby wyszeptać ostatnie słowo. Zauważył, że kobieta

poczerwieniała aż po skronie. Lubił ją. Dojrzała kobieta, a nie zatraciła  wrażliwości. 

– Wie pan, przychodzą tu też znajomi studentów i kupują tę  książkę. Pytają też o poprzednie. Staje się pan ich ulubieńcem.  – Mhm… Gdyby tylko wiedzieli … ile w tym prawdy.

– Ale oni właśnie dlatego to kupują. To dla nich nowe oblicze  science fiction. Ja też przeczytałam… – Spojrzała na mężczyznę,  zaskoczonego cichym wyznaniem.

– Jakże mi milo, pani Joanno! I jak? Podziela pani opinię tych  młodych?

– Powiem panu, zaciekawia pan teorią. Te otaczające nas  wymiary… Zresztą tytuł jest też chwytliwy „Współczesne tezy, a  pradawna wiedza” Czy pan zdaje sobie sprawę, że czytający zaczęli też  poszukiwać wiedzy o pradawnych podstawach? – Pani Joanna  najwyraźniej się rozkręcała. – O czym pan jeszcze opowiada na  wykładach?

– Staram się ich zainteresować czarną dziurą i wieloma innymi  zjawiskami, pani Joanno. – Poprawił wolumin na półce, nie patrząc na  kobietę. Nie chciał wdawać się w zawiłości tematu. Zdawał sobie sprawę,  że nie dla każdego jest on przystępny. – Dziękuję, że trzyma ją pani na  widoku. 

– Robię co mogę, zresztą sama się zainteresowałam, a nie jestem studentką fizyki. Lata studiów mam dawno za sobą! Ani nawet science  fiction nie lubię, ale lubię pana. – Rozłożyła ręce i się roześmiała.

– Miło, że znalazła pani w niej również coś dla siebie. – Postukał  palcem w okładkę. 

– Pamiętam pana pierwszą książkę. Proszę się nie gniewać, ale  nie mogłam przebrnąć przez ten zawiły język.

– Ale dzięki temu …

– Poznaliśmy się lepiej! – Dokończyli zdanie razem. Powtarzali  je od czasu pierwszego spotkania w tej księgarni, trzy lata temu. Zaśmiali  się głośno, zwracając na siebie uwagę kilku potencjalnych klientów, po  czym pożegnali przyjaźnie i Adam opuścił księgarnię uzbrojony w  pożyczony od pani Joanny parasol. 

Doskonale! Będzie nowa kasa z wydawnictwa. Kupię buty. Tydzień później, po zajęciach z trzecim rokiem studentów fizyki  pojechał do centrum i przy Alejach Jerozolimskich odnalazł  ekskluzywny sklep firmy Salamander. Już jakiś czas temu, mijając ten  sklep, pewna para butów przykuła jego uwagę. Rozglądał się, mając  zamiar kupić coś porządnego, ale jednocześnie modnego. Salamander  oferował to coś! Lubił modę. Interesował się nowościami. Tajemnice  nieba nie przesłaniały mu całego otaczającego świata. Od czasu, kiedy  samotnie spędzał wiele czasu u ciotki i przeglądał jej gazety i magazyny,  polubił kręgi mody. Nie chciał słuchać rozmów czy szeptów matki z jej  siostrą. Wolał przeglądać czasopisma, a kolorowe zdjęcia nowych  fasonów wciągały.

Podczas marszu do sklepu Salamander myślał o profesorze  Królaku. W zasadzie to mu współczuł. Przecież ten mężczyzna po prostu  się nie znał. Nie miał pojęcia ile może kosztować wygodna, porządna

para butów! Królak rozdeptywał jakieś stare mokasyny, czy to coś, co  nosił na nogach. O nie, nie dla mnie taki brak fasonu. Cholera, jestem  doktorem, od niedawna członkiem PAN, nie mogę paradować w byle  czym. Znam się na tym, tak samo, jak na gwiazdach. No i zakochałem się!  W parze butów się zakochałem. I niech każdy sobie gada co chce, ja te  buty muszę mieć!

Nie obawiał się żadnej kpiny ze strony kolegów. Był znany z tego,  że ubiera się w zgodzie z najnowszymi trendami. Tę słabość poznali już  wszyscy jego koledzy. Nawet ci z grupy oksfordzkiej. 

Wyszedł ze sklepu z rozpromienioną twarzą. W pudełku niósł  ciemnoniebieskie, sznurowane z kolorowymi łączeniami, połyskujące  delikatną skórką buty. Widział siebie w stalowych spodniach w delikatną  szarą kratkę, w stalowej marynarce i ciemnopomarańczowym golfie.  Taki zestaw założy podczas sympozjum w Berlinie. Debata nad nowym  projektem badawczym o nazwie LIGO – Virgo miała się rozpocząć na  początku grudnia. Grupa oksfordzka też miała uczestniczyć w tym  przedsięwzięciu. Podekscytowanie rozsadzało mu pierś. Tematem  przewodnim będą fale grawitacyjne. Jego fale! Obmyślił już całe  wystąpienie, włącznie z pokazem, a teraz ma też swój outfit. Był gotów.  Buty dodadzą mu jedynie wigoru. Uzupełnią moją osobowość!,  powtórzył za matką. Skierował się na stację kolejową. Musiał kupić bilet.  Mógł to zrobić przez Internet, ale laptop wciąż wyrzucał go ze strony  Intercity. Piesza wycieczka na stację sprawiła mu kolejną przyjemność.  Nie chciał lecieć samolotem. Wolał relaks w pociągu Warszawa –  Szczecin – Berlin.

Profesor Królak nie był zachwycony planem przedstawienia  śmiałej tezy istnienia kolejnych wymiarów opartych na wnioskach  wynikających z przepływu fal grawitacyjnych już podczas Berlińskiego  spotkania. Uważał, że to za wcześnie. Nie wiedział, tak jak Adam, że  grupa oksfordzka depcze im po piętach w swoich domniemaniach.  Zdawał sobie sprawę, że mimo współpracy, zechcą się „pochwalić”  osiągnięciami jako pierwsi i to im przyzna się zasługi. Adam obserwował  ostatnio ogromne naciski i rywalizację w grupie. Mimo powstałych  przyjaźni i sympatii, pęd do ogłoszenia i udowodnienia nowych teorii  stawał się coraz bardziej widoczny. 

Anna Partyka Judge

1
0

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *