.

Uboga krewna

.

– Po co tam? – zapytał Mariusz zwany Marianem.

– Chodź. Tam jest fajnie – powiedziałem.

– Nuda, nic się nie dzieje w tej trupiarni.

– Ty lanserze zasrany, tylko jak są dupy, to ci pasuje. Książki są i dobra muzyka. Petarda klimat.

– Nie lubię czytać nachlany i w piątkowy wieczór. Na bank nikogo tam nie ma i jest nudno. – Marian chciał pójść w drugą stronę.

– Po pijaku też można czytać. Dawaj, wypijemy herbatę, dobrze nam zrobi, a potem pójdziemy gdzie będziesz chciał, gogusiu zasrany, lovelasie, pieprzony Casanovo…

– Dobra zamknij mordę.

Ruszył w kierunku knajpy, a mijając mnie, klepnął na odlew w klatę.

No i fajnie – pomyślałem i odetchnąłem z ulgą.

Dobry z niego kolega. Wiedział, że bym nie odpuścił. W sumie sam nie wiedziałem dlaczego.

Dlaczego tak mnie ciągnęło do tej knajpy? To nawet nie mój ulubiony lokal. Ulubiony znajdował się niedaleko, za rogiem. Jednak było w nim coś, co za każdym razem miałem nadzieję zastać, jakąś tęsknotę, do miłości zapewne, która rozumie bez słów, jakieś jej wyobrażenie.

Zasrany romantyk marzyciel.

Zawsze zaglądaliśmy do Ubogiej krewnej, kiedy szliśmy w miasto, najczęściej późnym wieczorem i zawsze pijani. Myślałem o niej jeszcze przed wyjściem z domu. Nie mówiłem Marianowi, że chciałbym tam zajrzeć, kiedy planowaliśmy wieczorną szwendaczkę, bo wiedziałem, że będzie zrzędził, że on tam nie chce.

Uboga krewna urządzona w przedwojennej kamienicy, pachniała drewnem i wypiekami, których nigdy nie próbowałem. W środku zawsze cicho grała dobra muzyka, a ciepłe, nieśmiałe światło oświetlało tylko to, co trzeba. Umeblowana starymi sprzętami z różnych epok, niemal przenosiła w czasie. Kredensy, sekretarzyk, mała komoda, stare fotele i stoliki. Nie brakowało zabytkowej maszyny do szycia, Singer. Najnowsze graty pamiętały połowę dwudziestego wieku. Telewizor w drewnianej obudowie i radia z pożółkłymi pokrętłami sprawiały wrażenie uśpionych, jakby czekały, aż właściciel wróci z dalekiej podróży i znów będzie ich używał.

Stojące w kątach lampy pochylały swoje abażurowe głowy, zaglądając żółtym światłem na stoliki. I wszędzie było mnóstwo kwiatów, jak w mieszkaniu wdowy ze starych czasów. W rogu rzecz jasna stał na warcie wysoki fikus. Sikaliśmy z siostrą do takiego, kiedy byliśmy mali.

W ostatnim pokoju oddzielonym od reszty dwuskrzydłowymi, białymi drzwiami z szybami, na wytartej podłodze z klepek, leżał dywan. Pod ścianą na podłodze, wciśnięty pomiędzy wysłużone fotele, tkwił archaiczny telewizor pełniący rolę stolika. Z boku białe drzwi zamykane na klucz skrywały zaplecze kawiarni. Na ścianach wisiały czarno-białe fotografie i gablota z martwymi motylami. Okrągły stół zdobił haftowany obrus.

Miejsce żywcem wyjęte z połowy dwudziestego wieku albo i wcześniej. Jakby krewna z epoki wciąż tam mieszkała i ścierała kurze z ciemnych mebli na wysoki połysk.

I gdziekolwiek nie usiąść, na wyciągnięcie ręki znajdowały się książki. W całej Ubogiej. I to chyba było w niej najpiękniejsze. Uwielbiałem książki, choć wyglądałem na typa, który nigdy żadnej nie przeczytał.

Zawsze kiedy tu wchodziłem, miałem mieszane uczucia. Tak było i tym razem.

Od samego wejścia najpierw pojawiało się wrażenie, że byliśmy niemile widziani. Możliwe, że przez nasz stan wskazujący, ale raczej chodziło o cwaniactwo wypisane na twarzach. Bliżej nam do półświatka niż świata kultury. Tutaj zaglądały raczej dziewczyny w spódnicach do kostek, z dobrze ukrytą cielesnością oraz młodzi, sztruksowi panowie w okularach, przewiązani szalikami.

A my ubrani na czarno i wyprostowani, wyglądaliśmy na zbyt pewnych siebie.

I w dupie z tym. Lubię być pewny siebie. – Pociągnąłem nosem.

Jednocześnie czułem się tu swojsko, jakbym odwiedzał babcię albo starą ciotkę, która ubóstwiała moje towarzystwo.

– Dobry wieczór – powiedział Marian.

Niby tylko się przywitał, ale znałem go dobrze.

Już musi bajerować, lovelas.

– Dobry wieczór – dodałem.

Dwie młode kobiety za ladą odpowiedziały ostrożnie. Wielkie oczy badały nasze zamiary. Czy będą z nami kłopoty? Dziewczyny wyglądały na sympatyczne i inteligentne. Przykro mi, że wzbudzaliśmy w nich obawy. Ale z drugiej strony, nie byliśmy młodzieniaszkami i zachowywaliśmy się kulturalnie, a one przez obesrane niedoświadczenie pełne młodzieńczej fantazji, traktowały nas niesprawiedliwie, a nawet krzywdząco.

Patrzą, jakbyśmy je mieli zaraz okraść albo zgwałcić.

Uśmiechem starałem się pokazać, że dobrzy z nas ludzie. Ale co ja mogłem? Jedynie pogorszyć. Jeszcze brakowało, żebym powiedział, że nic im nie zrobimy. Wtedy jedna by zemdlała, a druga zaczęła krzyczeć.

Ratunku! Pomocy! Łaaa!

Wyobraziłem sobie rabunek rodem z dzikiego zachodu. Marian w sumie mógłby robić za kowboja w tym czarnym skórzanym esesmańskim płaszczu.

– Proszę się nie obawiać, on nie ma koltów pod tym płaszczem – wypaliłem. – Tylko odznakę szeryfa.

Śmieszne to miało być, ale nikt się nie zaśmiał.

Dziewczyny nie wiedziały, jak na to zareagować, a Marian patrzył na mnie jak na idiotę.

No nic – pomyślałem sobie.

– To ja poproszę czarną herbatę i idę usiąść – powiedziałem i odszedłem zażenowany.

A zapłacić?

Wróciłem.

– Zapłacę – powiedziałem.

– Dobra, idź już usiądź – Marian odgonił mnie machnięciem dłoni, jak muchę.

Odszedłem, tak było lepiej. Wszedłem do drugiego pomieszczenia. Wybrałem stolik w rogu pod regałem z książkami i rozsiadłem się w fotelu.

Słuchałem cichej muzyki i kontemplowałem wnętrze. Ogarnęło mnie to dobrze znane, swojskie uczucie. Przysiągłbym, że gdyby wyłączyć muzykę usłyszałbym tykanie zegara z kukułką i może ciche skrobanie pod drewnianą podłogą.

Chciałem sięgnąć do książek, kiedy wpadł mi do ucha kobiecy głos.

– Zygmunt…

Spojrzałem na zamknięte dwuskrzydłowe drzwi do pokoju obok.

Stamtąd.

Przez szyby nie widać, żeby paliło się tam światło. Byłem w tym pokoju tylko raz, bo o takiej porze jest już niewielu gości i część kawiarni jest zamknięta. 

– Jesteś w końcu. – Powiedział głos.

W całej „Ubogiej” zawsze panował półmrok, jakby oświetlenie kiepsko sobie z nim radziło. Więc może i w tym pokoju siedział ktoś przy małej lampce oświetlającej jedynie stolik i usta rozmówców.

– No chodźże do mnie, Zygmuncie. Mało się na ciebie naczekałam, żebyś teraz siedział w jadalni?

Hmm… Chyba jakaś pani coś komuś opowiada.

Ciekaw byłem tej opowieści i ludzi, którzy tam siedzieli.

Wstałem i podszedłem do dwuskrzydłowych drzwi. Podsłuchiwałem chwilę. Cisza, jakby nikogo tam nie było, tylko zegar tykał.

Wtedy usłyszałem tuż za drzwiami:

– Idziesz, Zygmuncie?

Zląkłem się i zrobiłem dwa kroki w tył, bo kobieta szeptała jakieś dziesięć centymetrów od mojej twarzy.

Zawsze byłem typem człowieka, który w obliczu lęku brnie dalej, jakbym chciał coś udowodnić sobie lub komuś. Tłumaczyłem to kiedyś przymusem pokonania lęku właśnie. Ale to zwykła, wścibska ciekawość, nic więcej. Już za dzieciaka byłem taki. Zakradałem się do dziwnego, agresywnego sąsiada, żeby sprawdzić jakąś bzdurę wymyśloną przez chłopaków. Wiedziałem, że to ściema, i że Parnell, jak go nazywaliśmy, jeśli już dopadnie, nie będzie krzyczał i wyganiał, ale zaciągnie do komórki i na poważnie spierze kijem.

Razy kijem pamiętam jak przez mgłę, za to doskonale zapisała się w mojej pamięci przerażająca atmosfera w tej komórce.

Nacisnąłem na klamkę i wszedłem do pokoju. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, usłyszałem Mariana.

– A ty gdzie? – zapytał.

– Zaraz wrócę.

Wtedy jeszcze tak myślałem.

Wnętrze różniło się od tego, które zapamiętałem.

Pozmieniali tu.

Na ścianie wisiała duża mapa, pod nią jakieś zegary, ze statku chyba, jeden z nich to na pewno barometr. Grało radio, z głośnika wydobywał się jakiś przedwojenny kawałek. Na miejscu starego telewizora stała mosiężna sfera armilarna służąca w starych czasach marynarzom do nawigacji.

Miałem wrażenie, że to już nie jest część knajpy, a pokój w mieszkaniu. Nie docierała tu muzyka, którą słyszałem po wejściu do „Ubogiej”.

Wtedy zobaczyłem kobietę stojącą z prawej strony. Ubrana w brązową długą sukienkę, niewiele jaśniejszą od mebli.

Uboga krewna! – Uśmiechnąłem się na tę myśl. – Sam jesteś uboga. A to ładna kobieta. W dodatku bez makijażu.

Albo to jeden z tych, które mają udawać, że go nie ma. Nigdy nie rozumiałem tej pokrętnej logiki.

Kobieta stała wyprostowana. Ciemne włosy spięte w kok. Dłonie trzymała razem, a w nich haftowaną chustkę, niczym rekwizyt pomagający zająć czymś ręce. Ostatni raz widziałem podobną jako dzieciak, kiedy wujek w nią smarkał i chował do kieszeni.

Fuj.

Kobieta skojarzyła mi się z dystyngowaną francuską Julią d’Aiglemont z „Kobiety trzydziestoletniej” Balzaca.

– Zygmuncie – powiedziała i podeszła do mnie.

Co jest grane?

Zanim zdążyłem zaprotestować, zarzuciła mi ramiona na szyję.

Ożeż w mordę. Wariatka!

Pocałowała mnie. Nie pomyślałem nawet, żeby nie odwzajemnić pocałunku. Byłem zbyt pijany, a ona pachniała wspaniale, nienachalnie, delikatną nutą kwiatową, ale najbardziej kobietą.

Odepchnij ją! Z każdym się pewnie całuje. Jakaś chora! Zajady, syfilis, HIV!

Zamiast się odsunąć, objąłem jej nieprawdopodobnie wąską talię i przycisnąłem do siebie.

Zboczeniec.

Wyczułem twardy materiał pod sukienką.

Gorset?

Jej usta smakowały świetnie, a w pocałunkach czułem jakąś tęsknotę i bezgraniczne kobiece oddanie.

– Zygmuncie – powiedziała odrywając się ode mnie. – Piłeś.

Po długości pocałunku i powściągliwym uśmiechu wiedziałem, że zupełnie jej to nie przeszkadzało.

– To już tradycja, picie z oficerami przed zejściem ze statku, prawda? – zapytała bez cienia pretensji, lekko rozbawiona.

Dość wariactwa.

– Proszę pani, mam na imię Marek. Pani mnie z kimś myli. Nie dała mi pani dojść do słowa.

Za dużo „pani”.

Na jej twarz wpłynęło rozczarowanie.

Kiedy wypowiedziałem te słowa, uzmysłowiłem sobie dziwaczność całej sytuacji.

Jak mogła mnie pomylić ze swoim chłopem? Kim ona w ogóle jest? Co tu robi?

Nie wyglądała jak klientka kawiarni.

Właścicielka?

– Zygmuncie, czy morze odebrało ci pamięć, coś ci uczyniło? – zapytała.

Zygmunt marynarz.

Raz jeszcze rozejrzałem się po pokoju. Drzwi po lewej wyglądały inaczej, ładniej, z mosiężną klamką. Miałem wrażenie, że nie znajdowało się już tam zaplecze kawiarni, lecz coś innego.

Na meblach za kobietą zauważyłem sekstans.

– Czy ja pani wyglądam na Zygmunta? Jak pani na imię?

Zmartwienie postarzało ją o parę lat.

– Ach, Zygmuncie…

– To pani mąż? Ma pani jakąś jego fotografię?

I nagle zrozumiałem.

Co ja pieprzę?

– Proszę pani, ja tu wszedłem do knajpy napić się herbaty z kolegą. Czeka na mnie za drzwiami. Żegnam panią, muszę wracać do niego. Życzę wszystkiego dobrego. I dziękuję za pocałunek.

Pociągnąłem skrzydło drzwi i wyszedłem z pokoju.

Co się tu dzieje? – Poczułem ścisk w gardle, zaczęło brakować mi tlenu. – To nie jest „Uboga”!

Pomieszczenie, w którym siedziałem wcześniej, miało tę samą wielkość, co poprzednio, okna w tych samych miejscach, ale wystrój inny. Na środku stał wielki stół z litego drewna, do niego dosunięte królewskie krzesła z wysokimi oparciami. Na ścianach wisiały obrazy. W rogu stał inny niż wcześniej, regał z książkami. Lampa z abażurem i sofa pod dużym oknem różniły się znacznie od tych, które zawsze tu stały.

I ani śladu Mariana.

Poczułem, że przetrzeźwiałem.

Co za cholerstwo?

Nacisnąłem mosiężną klamkę kolejnych drzwi, żeby wyjść stąd, ale dalej też nic się nie zgadzało. Znalazłem się w westybulu, w którym zobaczyłem wielki zegar z wahadłem, małą sofę i stolik. Ani śladu baru.

To jakieś mieszkanie urządzone w starym stylu, w najdrobniejszym szczególe. Albo współczesnym dla siebie, a ja cofnąłem się w czasie.

To sen. Na pewno. Ale czemu o tym wiem?

Usłyszałem za sobą wolne kroki kobiety. Odwróciłem się jak poparzony. Zatrzymała się w drzwiach do pokoju, wyprostowana, z chustką w dłoniach i zmartwieniem na twarzy, że traci Zygmunta.

To sen.

Zamknąłem oczy. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się dalej od domu niż kiedykolwiek wcześniej, jakby to była druga strona globu, bez możliwości powrotu, albo gorzej, inna planeta.

Muszę stąd wyjść.

Bałem się, co zastanę po wyjściu z odmienionej „Ubogiej” i nie pomyliłem się.

Późno już, spodziewałem się ciemności, ale nie takiej. Dobrze, że świecił księżyc, dzięki niemu mogłem coś dojrzeć. W dali zobaczyłem kilka świateł najstarszych willi, które ostały się do moich czasów.

Nieprawdopodobnie mała ilość domów wywołała we mnie jeszcze większe uczucie wyobcowania.

Noc pachniała wilgocią, zielenią i nadchodzącym latem. Świerszcze cykały głośniej niż kiedykolwiek. Nie słyszałem żadnego samochodu, tylko odgłosy nocy. Nawet sowa pohukiwała w oddali.

Wyszedłem na ubitą drogę. Po asfalcie ani śladu, jak i po blokach, nawet budynkach wzniesionych po wojnie. Ulica zmieniła się w polną drogę pnącą się na porośniętą górę, przystrojoną jedynie kilkoma domami.

W moich czasach to już centrum.

Teraz centrum to jeszcze wiocha. Po drugiej stronie góry. – Przypomniałem sobie stare fotografie miasta.

W drzwiach „Ubogiej” stała kobieta z tym samym umartwionym wyrazem twarzy.

– Który mamy rok? – zapytałem.

– Zygmuncie…

– Proszę, powiedz.

– Tysiąc dziewięćset dwudziesty czwarty. A ty, jesteś kapitanem statku handlowego i masz wielki wkład w rozwój miasta. Mówimy miasta, choć praw miejskich nam jeszcze nie nadano. Wszak i o to się starasz. Jesteś ważną personą, przyjacielem wójta i budowniczych portu, jak i moim mężem, na którego zawsze czekam, spełniając powinności i obowiązki żony i gospodyni. Wróć proszę do środka, porozmawiajmy.

Słyszałem lęk w jej głosie. Nie chciałem, żeby przeżywała stres, choć bardziej powinienem interesować się tym, co się tu działo.

Dziewięćdziesiąt osiem lat. – Tyle brakowało do mojego czasu.

Kobieta zniknęła we wnętrzu domu, zostawiając drzwi otwarte.

Coś mnie do niej ciągnęło. Możliwe, że przez ten pocałunek i alkohol we krwi, choć już go prawie nie czułem.

Co innego robić? – zapytałem siebie i wróciłem do środka. – Muszę śnić. Kto powiedział, że nie można śnić i zdawać sobie z tego sprawy?

Gospodyni stała pośrodku westybulu, kiedy zamykałem za sobą drzwi.

Teraz trzyma dystans?

Staliśmy tak chwilę i patrzyliśmy na siebie, słuchając tykania zegara.

– Jak pani na imię?

Lęk na jej twarzy zastąpiła rezygnacja.

– Proszę się nie martwić, tylko powiedzieć – dodałem.

– Mam na imię Elżbieta, twoja żona…

– Elżbieto – przerwałem. – Czy ja wyglądam, jak twój mąż? Pokaż mi proszę jakieś jego zdjęcie.

Kobieta stała jeszcze chwilę, gdy w końcu przewróciła oczami, nonszalancko odrzuciła materiał spódnicy, odsłaniając nogi bardziej niż pozwalały na to konwenanse z 1924 roku, i rozsiadła się na sofie.

– Czekam od tak dawna. On już nie wróci. Myślałam, że może w tobie. W końcu wciąż tęsknisz do mnie – powiedziała mocniejszym głosem niż wcześniej. – Ciągnie cię tutaj od lat.

Co ona pieprzy?

– O czym ty mówisz?

– Wchodzisz do mojego domu za każdym razem, kiedy zatęsknisz. Kochasz książki jak Zygmunt. Widzę, jak je dotykasz, przewracasz stronice. Ale nie mogąc mnie znaleźć, zabawiasz tylko chwilę i znikasz. W końcu zatęskniłeś tak bardzo, że mnie usłyszałeś. Za czym tęsknisz? – Odwróciła głowę i popatrzyła w okno, za którym była jedynie czerń.

I po co ta wcześniejsza powściągliwość, dziewczyno? – myślałem o jej sposobie mówienia, udawaniu delikatnego głosu.

Ta mocna kobieca barwa podobała mi się o wiele bardziej, aż miałem ochotę powiedzieć, że tęskniłem do takiej kobiety zawsze.

Może do niej?

– Dobrze wiem, że nie jesteś Zygmuntem. On zginął na morzu dawno temu. – Oderwała plecy od oparcia. – Jednak mógłbyś nim być. Zostań tutaj ze mną.

Ale durny sen.

– Po co ta niedorzeczna próba wmawiania, że nim jestem? Myślałaś, że nie mając o niczym pojęcia, zacznę go udawać? Nie znasz mnie kompletnie i chcesz, żebym z tobą został?

– Znam cię, obserwuję od dawna. I niczego nie rozumiesz, Zygmu…

– Nie jestem Zygmuntem i nigdy nie będę! Jak się tu w ogóle znalazłem?

Durny sen na maksa.

– Wszedłeś drzwiami, po tym, kiedy cię zawołałam.

– Wszedłem tu w 2022 roku napić się herbaty, z kolegą. Gdzie on jest?

– On nie mógł z tobą wejść.

– Wszedł ze mną do „Ubogiej krewnej”. Tutaj zamawiał. – Odwróciłem się i pokazałem na przestrzeń, gdzie w moich czasach był bar, a teraz znajdowały się drewniane, jak prawie wszystko w tym domu, ławeczka, wieszak i duże lustro.

– Jestem krewną wielu osób i czasu, ale na pewno nie jestem uboga. No, może w towarzystwo. – Uśmiechnęła się.

Patrzyłem na dumną, silną kobietę z klasą. Podobała mi się, ale czułem coraz większą frustrację. Musiałem się stąd wydostać. Obudzić się.

– Będziesz uboga. Za dziewięć lat w Niemczech do władzy dojdzie człowiek, który sterroryzuje swój kraj, a za piętnaście rozpęta wojnę w Europie. W pierwszej kolejności zaatakuje Polskę. To mieszkanie ocaleje, jak większość budynków w naszym mieście, ale nie pozwolą ci tu zostać. Trafisz do obozu koncentracyjnego, gdzie najprawdopodobniej umrzesz. Albo zostaniesz wysiedlona, albo wywieziona na roboty… – uciąłem.

Głupi jesteś, chłopie.

Żałowałem, że to powiedziałem. Sen nie sen, to jak potraktowałem tę kobietę, świadczyło o mnie.

– Przepraszam – powiedziałem.

Spuściłem wzrok. Nie widziałem, jak westchnęła z ulgą nad moją skruchą.

– Wiem o tym wszystkim – powiedziała. – Wiem też, co stanie się później. I najważniejsze…

Wstała i zbliżyła się do mnie, tak blisko, że poczułem ciepło jej oddechu. Nabrałem ochoty na kolejny pocałunek.

W sumie mogę się jeszcze nie budzić.

– Wiem, co stanie się w twoim czasie i potem. Wojna za piętnaście lat, o której wspomniałeś, będzie niczym w porównaniu z tym, co czeka twoje czasy – powiedziała.

– Skąd wiesz?

– Mój niemądry Zygmuncie. Przecież ci powiedziałam, że jestem krewną czasu.

I właśnie sen staje się dziwniejszy.

– Nie można być spokrewnionym z czasem ani z grawitacją czy czymkolwiek takim – powiedziałem.

Idiotyzm.

– To coś o wiele bardziej złożonego. Pokrewieństwo to najlepsze określenie mojej więzi z czasem.

– Wszyscy są związani z czasem.

– Lecz ja inaczej, najdroższy Zygmuncie.

– Mam na imię Marek.

Uśmiechnęła się.

– Wiem o tym, ale czy pozwolisz mi mówić do siebie Zygmuncie?

Patrzyła z nadzieją, że się zgodzę. Miałem coraz większą ochotę na ten pocałunek.

– Dlaczego tak ci na tym zależy? Kochałaś go?

– Bardzo. Pokrewieństwo z czasem zrodziło się w żałobie, po stracie…

Uboga krewna – pomyślałem. – Po stracie, więc – uboga. Krewna – czasu. – Zaśmiać się chciałem.

– Cierpienie osłabło dopiero teraz, kiedy wróciłeś, Zygmuncie.

– Nie rozumiem.

– Jest wiele rzeczy do powiedzenia, ale potrzebny jest czas. Mamy go tutaj pod dostatkiem.

– Masz władzę nad czasem? Przeniosłaś mnie?

– Jestem jedynie krewną czasu, nie mam nad nim władzy. Lecz pokrewieństwo sprawia, że żyję poza nim i mogę wybrać.

Co wybrać?

Chciałem zapytać, ale zbliżyła się jeszcze i uniosła głowę, jak do pocałunku.

– Obserwowałam cię wiele lat. Ciebie wybrałam z wielu czasów, żeby dać ci wieczność. Zostań ze mną w tym, Zygmuncie. Nigdy nie umrzesz, nigdy nie spotka cię nic złego. Będę twoja na wieki. Już zawsze młoda. Ty również.

Teraz się obudzę na bank.

Przycisnąłem ją do siebie, wciągnąłem olbrzymi haust jej zapachu i pocałowałem. Nie mogłem się powstrzymać.

Poddała się zupełnie, równie spragniona czułości, jeśli nie bardziej. Smakowała wspaniale, a nasze idealnie dopasowane usta i języki pląsały z sobą w powolnym tańcu rozbudzając pożądanie.

I nie obudziłem się.

***

Elżbieta pokazała mi kuchnię. W moich czasach znajdowała się na prawo od baru. Za tymi białymi drzwiami pokoju, w którym spotkałem Elżbietę, mieścił się buduar.

Właśnie z niego wyszedłem, błogo zmęczony. Niewiele spałem w tym śnie.

Zastanawiałem się, dlaczego się nie budziłem. Być może śniąc postrzegamy czas inaczej. Najpewniej wciąż spałem w swoim łóżku i trwała noc, minęło dopiero kilka godzin, ale właśnie śniłem o drugim dniu tutaj.

A może to prawda? – pomyślałem po raz wtóry i wziąłem do rąk sekstans.

Czułem ciężar i chłód metalu, jakbym trzymał go naprawdę. Nie przejmowałem się tym, co było jawą, a co snem, dopóki czułem się dobrze.

– Mmm… Zygmuncie. – Dobiegło z sypialni.

Czułem się wybornie. Syty, wolny i lekki, jak w czasach dzieciństwa, kiedy nie miałem na głowie żadnych trosk i obowiązków, oprócz szkoły i sprzątania pokoju.

Chcę śnić o Elżbiecie jak najdłużej.

Wydawała się ideałem. Oczywiście podchodziłem do niej z dystansem, nie znając jej przecież, ale kiedy wyciągnęła tomik poezji Norwida i kazała mi czytać nieśpiesznie, mimo iż nadszedł czas, by małżeństwo udało się na spoczynek, sprawiła, że poczułem do niej coś więcej niż sympatię do nowo poznanej kobiety.

Czytałem, siedząc na szezlongu, zerkając, jak raczy się treścią i bada mnie poprzez moją interpretację i oddanie tekstu. Zdradzałem się z każdą strofą, a ona mnie uwodziła, nie wykonując prawie żadnych ruchów. Słuchała leżąc na łóżku. Wolno głaskała dłonią narzutę. Kiedy zapytałem, dlaczego Norwid, powiedziała, że zdradzi swoje wybory literackie potem. Nazajutrz będzie inny poeta. Ten wystarczył, by się upewnić, że wybrała odpowiedniego kandydata na zastępstwo dla Zygmunta.

Kobieta z innego czasu. Inne maniery i wychowanie. Inny kaliber.

Słyszałem, że idzie.

– Ukochany mężu.

Objęła mnie od tyłu. Poczułem na plecach jej twarde sutki.

Sekstans wrócił na swoje miejsce. Odwróciłem się do niej i przycisnąłem do siebie. Po rozpuszczeniu włosy sięgały jej niemal do pasa.

Piękność.

Czułem to wyjątkowe kobiece rozpływanie się w poczuciu bezpieczeństwa i szczęścia, że jest ktoś, na kim można się oprzeć, komu oddać.

Samotność zubaża.

– Jak długo byłaś sama? – zapytałem, zbierając jej za ucho niesforny kosmyk włosów.

– Gdybym razem z czasem mogła odsunąć na bok odczuwanie jego upływu, nie byłabym sama ani chwili.

Wpiła się w moje usta. Była łapczywa i dzika. Jej nienaganne maniery znikały, kiedy pojawiało się pożądanie.

Czułem w jej pocałunkach niesamowite zmęczenie samotnością.

– Musisz mi dać odpocząć – powiedziałem.

– Naturalnie.

Myślała, że się odsunę, ale wciąż trzymałem ją blisko siebie.

– Jak mnie obserwowałaś?

Uśmiechnęła się z wyrozumiałością. Widziała po mnie, że pchało mi się do głowy mnóstwo pytań.

– Mogę podejrzeć ludzi, którzy tu przychodzą. – Popatrzyła na dwuskrzydłowe drzwi. – Wybrać porę roku, dowolny wiek. Musi to jedynie być czas istnienia domu. Widziałam okres jego budowy, ale też zniszczenia. Raz. I nigdy więcej.

Na jej twarzy pojawił się głęboki smutek, jaki można zobaczyć na twarzach osób, żegnających bliskich na pogrzebach.

– Najmniej podglądałam ludzi z tej dalszej przyszłości. Dziwnie ubranych, zachowujących się nieprzystojnie i bez ogłady, niegodnych uwagi i bytujących na żenującym poziomie intelektualnym, wypaczonych. Na nich patrzyłam ze wzgardą. Dawno nie zaglądałam do tej przyszłości.

Ciekawe, w jakich okolicznościach budynek został zniszczony. – Myślałem o jakimś kataklizmie, może wojnie. Nie chciałem być nietaktowny i pytać na razie, ale zrobię to w odpowiednim czasie.

– A ja byłem w tej przyszłości, gdzie ludzie zachowywali się nieprzystojnie i bez ogłady?

Bawił mnie jej staroświecki dobór słów.

Elżbieta się uśmiechnęła.

– Kochany, nie żyłeś już od ponad stu lat.

O kurde.

Zatkało mnie. Słowa niby zrozumiałe, ale poczułem dziwną, przykrą pustkę w środku.

Umrę kiedyś przecież.

– No to jak, przebierając w tych wszystkich pokoleniach, padło na mnie? Przecież musiały tu się przewinąć dziesiątki tysięcy osób.

Nigdy nic nie wygrałem, najmniejszej pierdoły, a tu taki wybór?

– Najdroższy, jesteśmy ulepieni z podobnej gliny. Nie potrafię wytłumaczyć tego prostszymi słowami. Byłeś jak magnes, który przyciągał moje serce. Kiedy pierwszy raz wszedłeś do mojego domu, wiedziałam natychmiast, że to ty, jakbym została wyrwana ze snu. Podbiegłam do drzwi, żeby cię zobaczyć. Zanim cię zawołałam, musiałam się upewnić. To trochę trwało.

Wciąż miałem w głowie myśl, że kiedyś mnie nie będzie, że mam swój kres.

W jaki sposób umrę. W jakim wieku?

– Ty też tęskniłeś. Czułeś, że tu jestem. Wracałeś, a ja cię obserwowałam i upewniałam.

Zobaczyłem siebie, myślącego o „Ubogiej” zaraz po tym, jak się umówiłem z Marianem, że pójdziemy w miasto.

Ciągnęło mnie tu do niej.

– Mogę zobaczyć siebie z jakiegoś czasu? – zapytałem.

– Nie ma ciebie nigdzie indziej, kiedy jesteś tutaj. Człowiek niezależnie od czasu jest tylko jeden, istnieje w jednej postaci. Jeśli znika w którymś momencie, znika z czasu. Czas to nie jest zarejestrowany obraz i dźwięk na filmie. Czas żyje.

Próbowałem to zrozumieć, kiedy zza dwuskrzydłowych drzwi usłyszałem stłumiony, znajomy głos.

Marian!

– Ukochany? – zapytała Elżbieta.

Nie odpowiedziałem. Wypuściłem ją z ramion i podszedłem do drzwi.

– Możesz wrócić do swojego czasu w każdej chwili – powiedziała z niepokojem w głosie. – Nie zamierzam cię zatrzymywać siłą. Nie o takie uczucie mi chodzi. Wiedz jednak, że cię kocham i byłabym szczęśliwa, gdybyś ze mną został. W wiecznej młodości, z dala od śmierci i zła.

Nie patrzyłem na nią, tylko się uśmiechnąłem. Podjąłem już decyzję.

Uchyliłem lekko drzwi. Przez wąską szparę „Uboga krewna” znowu wyglądała, jak dawniej. Marian stał w rogu przy regale z książkami, towarzyszyła mu kobieta.

Iza, kiedyś ją poznałem.

Usiadła właśnie. Marian zdejmował płaszcz i kładł na oparciu krzesła, moment wcześniej pomagał towarzyszce zdjąć okrycie.

– To tutaj? – zapytała Iza.

– Tak, wszedł tam i zniknął – powiedział Marian i ruszył do drzwi.

Domknąłem je szybko.

– Zamknął je za sobą i zniknął, przepadł jak kamień w wodę. – Dobiegł zza drzwi głos druha.

Nie chciałem, żeby tu wchodził. Popatrzyłem na nagą Elżbietę. Wyglądała jak posąg bogini, a jej zmartwiony wyraz twarzy sprawił, że zapragnąłem jej jeszcze bardziej.

Kiedy podchodziłem, żeby wziąć ją na ręce i zanieść do łóżka, jej twarz się rozpromieniła.

Marian nacisnął klamkę i wsadził głowę do pokoju. Nie wszedł do środka, bał się, że też zniknie. Rozglądał się, szukając śladu straconego kumpla, ale wszystko wyglądało zwyczajnie. Na podłodze, pomiędzy fotelami, stał telewizor, na ścianach wisiały czarno-białe fotografie i gablota z przyszpilonymi motylami, a na okrągłym stole leżał obrus.

Patrzył przez chwilę na białe drzwi na zaplecze. Kiedy przyjaciel zniknął, Marian zawołał pracujące w „Ubogiej” dziewczyny i weszli tam razem. Musiały najpierw otworzyć drzwi kluczem, co już rodziło pytanie, jak Marek miałby się tam dostać. Na zapleczu oczywiście nikogo nie było, nie ma też żadnego przejścia dalej. Sprawdzili wszystkie okna, ale były zamknięte od środka.

Nie mogąc pojąć, jak Marek zniknął, poczuli się w jakiś sposób zrobieni w konia.

– Dziwne – powiedział Marian wciąż czując obecność kumpla.

Zamknął drzwi i wrócił do Izy.

.

Bruno Kadyna

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *