Magnolia
.

.
Apolonia „Pola” Miszewska pochodziła z zamożnej rodziny. Była jedyną córką i oczkiem w głowie Zygmunta – profesora i wykładowcy Uniwersytetu Śląskiego, specjalisty neurochirurga i właściciela jednej z najbardziej cenionych prywatnych klinik w Katowicach oraz Leokadii, która za cel swojego życia obrała sprawowanie roli perfekcyjnej żony, matki i gospodyni domowej. Zygmunt Miszewski był srogim ojcem. Kochał córkę, lecz rzadko zważał na jej zdanie. Nie tolerował sprzeciwiania się jego decyzjom oraz wymagał, by Pola była najlepsza we wszystkim, czego się podejmowała. Był ambitny i konsekwentny i tego samego oczekiwał od niej. Matka dziewczyny kompletnie poddała się dyktaturze męża. Jako posłuszna żona przyjmowała jego zdanie za świętość, a co za tym idzie – w pełni popierała jego oczekiwania względem córki. Było dla niej jasne, że życiowe wybory i plany Poli musiały być zgodne z mężowską strategią. Być może robiła to dla świętego spokoju, bo wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że przeciwstawianie się woli małżonka zawsze kończy się awanturą. Miszewscy pokładali w córce ogromne nadzieje, wierząc głęboko, że po ukończeniu studiów medycznych pójdzie w ślady ojca i zostanie równie wybitnym lekarzem. Pola posłusznie rozpoczęła studia i zgodnie z zaleceniem ojca uczyła się pilnie, stroniąc od studenckiego życia. Nie miała zbyt wielu znajomych, a każdy potencjalny adorator, który pojawiał się na progu posesji Miszewskich, był wkrótce odprawiany z kwitkiem. Pomimo ogromu starań i nieustającej chęci usatysfakcjonowania ukochanych rodziców, dziewczyna nie potrafiła wypracować w sobie miłości do medycyny. Na sam widok krwi robiło jej się słabo, a szczegółowe opisy zabiegów na mózgach pacjentów ojca przy niedzielnych obiadach przyprawiały ją o mdłości. Mimo całkowitego braku zainteresowania medycyną przez pierwsze dwa lata dokładała wszelkich starań, aby sprostać oczekiwaniom rodziców. Potem doszła do granic własnej wytrzymałości i przerwała medyczną edukację.
W trakcie jednego z rodzinnych, weekendowych śniadań zebrała się na odwagę i z sercem w gardle poinformowała, że rzuciła medycynę i zamierza oddać się swojej jedynej pasji, jaką jest kwiaciarstwo. Wiadomość ta wywołała w rodzicach taki szok i niedowierzanie, że przez dłuższą chwilę mogli tylko wpatrywać się w córkę i siebie nawzajem nierozumiejącym spojrzeniem. Po kilku minutach – wciąż nie wymówiwszy nawet jednego słowa – ojciec wstał od stołu, po czym władczym gestem uścisnął ramię żony, zmuszając ją, by poszła za nim do gabinetu. Tam przez ponad kwadrans zażarcie debatowali nad dalszymi losami zbuntowanej córki. Pola żywiła nadzieję, że miłość rodzicielska weźmie górę nad gniewem ojca, ale szybko okazało się, że była to nadzieja płonna. Urażony do szpiku kości Miszewski postawił córce twarde ultimatum: albo podejmie przerwane studia medyczne, albo pożegna się z rodzinnym domem i majątkiem. Decyzję miała podjąć natychmiast. Wypełnione łzami oczy matki zdradzały, że i ją zaskoczyła surowość Zygmunta. Pola wiedziała jednak, że matka nie sprzeciwi się ojcu. Jej bezwzględna uległość raniła ją tak samo jak okrutne słowa ojca. Postanowiła, że tym razem nie podda się ich woli i zawalczy o siebie. Cichym, acz stanowczym głosem oznajmiła, że w takim razie pójdzie się spakować. Ojciec spojrzał na nią z pogardą, a potem opuścił jadalnię. Gdy trzasnęły drzwi gabinetu, matka podeszła do niej, ujęła jej twarz w dłonie i płacząc, poprosiła córkę o wybaczenie. Pola pośpiesznie udała się do swojego pokoju i nerwowo zaczęła pakować najpotrzebniejsze rzeczy do walizki. Po chwili była gotowa. Czuła smutek i rozgoryczenie, ale skłamałaby mówiąc, że spodziewała się innej reakcji rodziców na druzgocącą ich ambicje wiadomość. W cieniu przedsionka czekała zapłakana matka. Ewidentnie skryła tam się przed wzrokiem męża, który mógłby udaremnić jej pożegnanie z córką. Wyprowadziła Polę na ganek i wręczyła jej małą, skórzaną torebkę. – Masz tu, dziecko, trochę pieniędzy, przydadzą ci się na początek. Przygotowałam ci również trzy czeki in blanco, zrealizuj je w razie potrzeby. Fundusze zostaną ściągnięte z mojego konta, więc ojciec się o tym nigdy nie dowie. Wybacz mi, ale nie jestem w stanie pomóc ci w inny sposób.
Przytuliła córkę szybko i gwałtownie i niezwłocznie wróciła do środka. Nie chciała, by mąż zauważył jej nieobecność. Dziewczyna jeszcze przez chwilę stała osłupiała na progu rodzinnego domu, starając się zebrać myśli, zanim wdroży w życie kolejną część planu. O istnieniu planu wiedział jedynie Andrzej, jej ukochany mężczyzna, którego ukrywała przed rodzicami od początku znajomości. Wiedziała, że ojciec nigdy nie zaakceptowałby ich związku. Zygmunt wielokrotnie powtarzał, że jego córka w przyszłości może poślubić jedynie kandydata z odpowiedniego środowiska, najlepiej lekarza lub prawnika o bogatym zapleczu finansowym. Andrzej zaś był zwykłym mechanikiem. Spotkali się po raz pierwszy w dniu, w którym jej samochód odmówił posłuszeństwa w drodze na uczelnię. Przypadek sprawił, iż zepsute auto zatrzymało się nieopodal warsztatu, w którym pracował Andrzej. Zorientowawszy się, co zaszło, niezwłocznie przybył z odsieczą. Na pozór zwyczajne spotkanie zaowocowało obustronnym zauroczeniem. Andrzej był zupełnie innym mężczyzną od tych, których dotychczas znała. Starannie wybrane przez ojca męskie towarzystwo córki charakteryzowało się wyniosłością i przekonaniem, iż grube portfele rodziców zwalniają ich z obowiązku bycia miłymi i kulturalnymi mężczyznami. Andrzej wywodził się z klasy roboczej, ale był niezwykle kulturalny. Gwara, którą się posługiwał, ogromnie jej się podobała, choć musiała przyznać, że nie wszystko rozumiała, a niektóre sformułowania bawiły ją do łez. Wzięła głęboki oddech i wyciągnęła z kieszeni telefon komórkowy.
Wybrała ostatni numer z listy rozmów odebranych. – Kotek? Gdzie jesteś?
– Czekom na ciebie, Mysza, tam kaj my sie umówili. Pódź sam pryndko, co bych cie mógł ściskać – odpowiedział ciepły, niski głos w słuchawce.
– Pędzę – odpowiedziała, pośpiesznie zbiegając po marmurowych schodach posesji. – Będę za dwie minutki.
Chwilę później podeszła do zaparkowanego na rogu ulicy auta. Andrzej stał oparty o maskę samochodu i na widok ukochanej wyciągnął w jej stronę otwarte ramiona. Kobieta podbiegła, wtuliła się w nie i zaczęła płakać, upuszczając z dłoni walizkę.
– Nie ślimtej, Poluś, prosza cie, niy starej sie – wyszeptał, przytulając jej twarz mocniej do swojej piersi. – Tyn najgorszy maras już za tobom, ty moja opoważno dziołcho. Tera bydymy mieć ino gryfne dzionki!
– Ale ja nie płaczę ze smutku, tylko z radości… – odparła. – W końcu będę mogła być sobą.
– Toś mi kamiyń ze serca zdjyna. Wsiadej do auta, jadymy do chałpy, do Mikołowa, tam już je wszystko narychtowane. Dzisiej cie biera na stancja, a jutro z rana pójdymy do kwiaciarni, w końcu poznosz moja muter.
– Cudownie – odparła podekscytowana.
– Ino wiysz, tyn wynajem to nie tako pierwszo klasa, jak żeś przywykła… – wtrącił zakłopotany, wkładając jej walizkę do bagażnika. – Pierwsza klasa? Kochanie… z tobą nawet pod mostem czułabym się jak w pałacu – zapewniła, choć w głębi duszy miała pewne obawy. – Ty żeś jes złoto nie baba!!
– Zatrzasnął bagażnik, a następnie podszedł do drzwi pasażera i otworzył je, kłaniając się grzecznie. – Zapraszom do środka, gryfno pani.
Przez większość drogi milczała, bo pomimo kiełkującej w sercu radości, obawiała się, co przyniesie kolejny etap jej życia. Kolejny, a zarazem pierwszy samodzielny. Martwiła się, czy poradzi sobie z daleka od domu i rodziny. Nigdy wcześniej nie musiała martwić się o pieniądze i dach na głową. Rodzice wychowywali ją dość rygorystycznie, ale nigdy nie ograniczali jej wydatków. Nie wiedziała, jak zniesie zderzenie z prawdziwym życiem, bała się tego. Wystarczyło jednak, by w chwili paniki spojrzała na siedzącego obok Andrzeja, i od razu uspokajała się. Po niedługiej podróży mężczyzna zaparkował samochód na parkingu przy rynku i po krótkim spacerze, minąwszy aptekę „Starą”, dotarli do wynajętej wcześniej kwatery. Ciepłe powietrze i zapach kwiatów z pobliskich rabatek oplotły ją jak powitalny uścisk, zachęcając do nowej drogi. Zatrzymała się na chwilę, patrząc na nieznane budynki i obce twarze przechodniów. Kawalerka była mała i bardzo odbiegała wystrojem od standardów, do których przywykła. Zupełnie jej to nie przeszkadzało. Mieszkanko miało charakter, a skrzypiące drewniane podłogi, duże okno ze starodawnymi haczykami przy klamkach oraz wielka drewniana rama łóżka nadawały mu uroku.
Rozpakowała ubrania i starannie ułożyła je w szafie, stojącej w rogu pokoju. Rozejrzała się po wszystkich kątach, a potem wyciągnęła z torby notes, w którym zaczęła skrupulatnie zapisywać listę rzeczy, których brakowało. Wyruszyli na zakupy i zaopatrzyli się w najpotrzebniejsze drobiazgi. Pola nie była rozrzutna, wszak nie wiedziała, jak długo zajmie jej znalezienie pracy. Rozsądniej było szanować każdy grosz. Nazajutrz, tuż po przebudzeniu, Andrzej zakomunikował, iż po śniadaniu musi udać się do pobliskiej miejscowości po kilka części samochodowych, które zamówił parę dni wcześniej, a następnie spędzi resztę dnia w warsztacie. Pola postanowiła zostać w Mikołowie i udać się w tym czasie na samotny spacer do parku, na Planty. Dotychczas znała to miejsce jedynie z opowiadań ukochanego. Po wyjściu z kamienicy natknęła się na starszą kobietę, która bezskutecznie usiłowała otworzyć drzwi wejściowe do swojej kwiaciarni. Głupio było jej zapytać czy jest matką Andrzeja, nie wiedziała bowiem jak nazywała się jej kwiaciarnia, ani jak ma na imię. Dodatkowo nie chciała wygłupić się przy potencjalnym pierwszym spotkaniu z „teściową” zadając jej zbyt wiele osobistych pytań. Zaoferowała pomoc. Przez kilka minut siłowała się z zamkiem, próbując przekręcić klucz, ale stary zamek nie współpracował, zaciął się na dobre. Zdesperowana kobieta zdecydowała się wybić małą szybkę koło klamki, by odblokować mechanizm od wewnątrz. Udało się. W ramach podziękowań, zaprosiła Polę na kubek kawy.
– Dziękuja ci bardzo serdecznie, duszko – powiedziała uśmiechnięta, stawiając kubek na ladzie. – Nazywom sie Urszula, a ty?
– Apolonia, bardzo mi miło, i nie ma za co dziękować. Przykro mi, że nie udało się inaczej otworzyć tych drzwi – odpowiedziała, odwzajemniając serdeczny uśmiech.
– Nie starej, kochaniutko, mój syn jeszcze dzisiej to złonaczy. Ino przijdzie z giełdy, to się tym zajmie. Pomago mi w takich sytuacjach, bo jo jak sama widzisz nie zawsze domagom. Starość to jedyna rzecz, która Panu Bogu nie wyszła – zażartowała, siadając za ladą i wskazując dłonią na taboret obok. – Siednij se ze mną, jak ci nikaj nie skoro.
– Nie, pani Urszulo, nigdzie się nie spieszę. Wyszłam tylko na poranny spacer i po gazetę. Chcę przejrzeć oferty pracy.
– A ty, duszko, roboty szukosz? Tyś nie stąd, ja? Nowo twarz, jo tu wszystkich znom.
– Tak, szukam pracy, ale to nie był główny powód mojego przyjazdu do Mikołowa…
– A kaj mieszkosz? – przerwała jej.
– Mieszkam naprzeciwko… Wynajmuję kawalerkę.
– Od Jadźki Babińskiej? Pierońskie z niej babsko, kochaniutka, i flyjtuch, a takie piniądze woło od ludzi…
– Komentarz Urszuli rozbawił Polę, uśmiechnęła się więc i upiła łyk kawy.
– A warunki pewnie kiepskie, ja?
– Nie jest zbyt czysto, to prawda, a na ścianach przydałaby się świeża warstwa farby, ale nie jest tak źle. Mieszkanko jest blisko centrum i widzę pani kwiaciarnię za oknem, więc nie ma co narzekać. Kocham kwiaty!
– No to, jakżeś tu jest, to wybierz se, kochaniutka, co chcesz, a jo ci zaroz ułoża jakoś kompozycja – zaproponowała, wstając od lady.
Podeszła do Poli, pociągnęła za dłoń i zaprowadziła na zaplecze. – Tutej mosz świeżo dostawa z rana, jeszcze żech nie zdążyła jej rozłożyć.
– Dziękuję. To może pomogę pani troszkę je poukładać?
– Nie rób se problemu, duszko.
– To żaden kłopot – odpowiedziała i bezzwłocznie zabrała się za rozpakowywanie palety z kwiatami. – Proszę mi tylko powiedzieć, gdzie co poukładać.
– W takim razie te różowe pojemniki domy do przodku…
– Te z gerberami i alstremeriami?
– Znosz się na kwiotkach? – zapytała zaskoczona.
– Nie jestem ekspertem, ale coś tam wiem – odpowiedziała z dumą. – Jak wspomniałam wcześniej, kocham kwiaty.
– W takim razie sprowdźmy, wiela wiesz? Od lewej? – zaproponowała, wskazując na pojemniki pełne różnych roślin.
– W porządku! – Pola z radością przyjęła wyzwanie. – A więc mamy tu róże, goździki, anturium, chryzantemy, margaretki, lilie, gerbery, alstremerie, frezje, mieczyki, kalie i astry – wymieniła po kolei, wskazując na poszczególne pojemniki palcem niczym dyrygent wymachujący batutą.
Kobieta podeszła do Poli i widząc, ile radości sprawiło jej owe zadanie, pogratulowała jej uściskiem dłoni.
– Brawo, duszko, w nagroda wybier se co chcesz. Tukej mosz wszystkie potrzebne dodatki i przybory, zrób se taki bukiet jaki ci się tylko podobo! – uśmiechając się ciepło, wskazała na ogromne, stare biurko w rogu pomieszczenia. – Ty se zrób bukiet, a jo ida otworzyć kwiaciarnia, minuta do dziewiątej.
– Ja? – zapytała zdziwiona, z trudnością kryjąc ekscytację. – Z wielką przyjemnością, choć nie ukrywam, że nigdy wcześniej tego nie robiłam. Urszula udała się na przód kwiaciarni i otworzyła drzwi wejściowe, pod którymi stał już kelner z pobliskiej włoskiej restauracji. Przywitał się i wszedł do środka, po czym sięgnął po przygotowany przez kwiaciarkę karton krótkich różyczek, specjalnie przyciętych tak, aby pasowały do małych wazoników.
– Grazie mille, signora Ulla. Arrivederci! – wykrzyknął melodyjnym głosem i nie czekając na odpowiedź, opuścił lokal.
– Ciao, ciao, do jutra! – odpowiedziała, zamykając drzwi za młodzieńcem i poszła po cichu na zaplecze, by móc z ukrycia podejrzeć, jak idzie układanie bukietu świeżo poznanej duszce. Pola krzątała się po pomieszczeniu, trzymając w ręku prawie skończoną kompozycję. Podśpiewywała sobie coś pod nosem wesoło. Na ten widok stara kobieta przymrużyła oczy i pokiwała głową, jakby zgodziła się z myślą, która właśnie zaświtała w jej głowie. Wróciła na przód sklepu i układając ozdoby na półce, cierpliwie czekała na efekt końcowy pracy Poli. Po chwili jej oczom ukazała się rozpromieniona dziewczyna, trzymająca przed sobą zachwycający bukiet.
– I jak się pani podoba? – zapytała.
– Gryfno, kochaniutko. Jak na osoba, co nigdy wcześniej nie miała do czynienio ze sztuka bukieciarsko, fest mi się patrzy.
– Dziękuję bardzo. Troszkę mnie poniosło z ilością kwiatów, bo nie mogłam się zdecydować, które wybrać… To ile się należy?
– Odciągna ci z wypłaty. Co ty na to? – odpowiedziała uśmiechnięta – Jak ino chcesz?
– Z wypłaty? To znaczy… o mój Boże! Naprawdę? – wykrzyknęła, zupełnie zaskoczona.
– Ja. Ty szukosz roboty, i widać, że mosz do tego dryg, a jo od jakiegoś czasu myśla nad zatrudnieniem pomocy. Od śmierci męża, świeć Pónbóczku nad jego duszą, ciężko mi tutej samej. Syn staro się mi pomagać, ale som mo dużo roboty… Jest mechanikiem i zawsze mo jakieś zlecenia, a dodatkowo jeździ na giełda kwiatów z samego rana, coby mnie odciążyć. Wiem, że to niespodziewano propozycja, ale uwierz mi, Apolonio, im gibciej człowiek zrozumie, że ni ma co tracić czasu na czekanie, tym więcej będzie go mioł na rzeczy ważne. To co powiesz? Pomożesz starszyj pani w prowadzyniu kwiaciarni?
– Pani Urszulo, pani propozycja jest spełnieniem moich marzeń! Dziękuję z całego serca i obiecuję, że na pewno pani nie zawiodę! – odpowiedziała Pola ze łzami w oczach.
– Potraktujmy to jako przygoda dlo nos obojga, kochaniutka. Widocznie mioł się ten zamek od drzwi dziś zgiździć, nic nie dzieje się bez przyczyny.
– To prawda. Ja też od niedawna wierzę w przeznaczenie…
Kobiety spędziły resztę dnia, wspólnie obsługując klientów. Urszula opowiedziała młodej współpracownicy o większości codziennych zadań oraz harmonogramie stałych zleceń. Pola zapisywała wszystko skrupulatnie w notesie, starając się przyswoić jak najwięcej informacji, z małymi przerwami na kawę i przepyszne pączki z budyniem z pobliskiej zaprzyjaźnionej cukierni „Wiechoczek” oraz obiadu na wynos z restauracji „Pod Belkami”, która serwowała domowe pierogi ruskie. Tuż przed zamknięciem kwiaciarni w lokalu pojawił się Andrzej. Po wejściu do środka roześmiał się podekscytowany.
– O pieronie! Widza, że panie już zdążyły się poznać.
– No my… ja… – zdziwiła się matka. – A wy co? Tyż się znocie? – zapytała, szukając potwierdzenia na twarzach młodych.
– No ja, mamo, to jest Pola.
– Apolonia – poprawiła syna.
– Apolonia, a dlo znajomych Pola, moja kobita, ukochane babsko.
– O pieronie, to coś ty się nie przyznała?! – zapytała Urszula zdziwiona, podchodząc do dziewczyny.
– Chciałam, ale jakoś mi nie wyszło… – odparła dziewczyna, zawstydzona. – W sumie to nie byłam pewna, czy to pani… Niby wspomniała pani, że syn jest mechanikiem, ale jakoś… nie wiedziałam jak…
– Moja ty. Ale gryfnie, że to ty! – wyszeptała, obdarowując dziewczynę ciepłym uściskiem.
– No to jak już wszyscy sie znomy, to moga wiedzieć, Poluś, co ty tu robisz? – Andrzej uśmiechał się, zadowolony, widząc serdeczność pomiędzy kobietami.
– Pracuję – odpowiedziała dumnie, wskazując dłonią na bukiet stojący na ladzie. – To moje pierwsze dzieło. – Nooo, prawie taki gryfny jak ty! – powiedział, puszczając jej oko. – Biera sie za ta wybito szyba…
Mijały kolejne dni, a po nich tygodnie. Pewnego popołudnia, tuż przed zamknięciem kwiaciarni, Pola odważyła się poruszyć temat, który nurtował ją od kilku dni.
– Pani Ulu… – zaczęła nieśmiało. – Od jakiego czasu chciałam o coś zapytać, ale nie chcę wydać się wścibska czy niegrzeczna…
– Pytej, skarbenku – odpowiedziała kwiaciarka ciepło, co dodało dziewczynie otuchy.
– Zatrudniła mnie pani u siebie, pracujemy razem od kilku tygodni, ale… Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się, że interes nie za bardzo się kręci… Mamy wprawdzie kilku stałych klientów i trochę ruchu przy okazji ślubów czy pogrzebów, ale nie jest tak, żebyśmy były bardzo zajęte całymi dniami… Stąd moje pytanie: czy opłaca się mnie tutaj w ogóle trzymać? W sensie – finansowo?
– Opłaca, opłaca! Jo już mom swoje lata i nie wszystko sama już robić moga, a i towarzystwo twoje też dlo mnie wiela znaczy. Co do ruchu w kwiaciarni to mosz racja, nie za wiela się tu dzieje. To wszystko bez ten wielki supermarket co otwarli, ten z działem ogrodowym. Te giganty sieciowe mają dobre zaplecza i chłodnie, to hurtowo kwiaty kupować mogą co ich mniej pieniędzy wynosi. My codziennie na giełdzie kupować muszymy, bo na chłodnia nos nie stać, i skuli tego kwiotki momy droższe. Ludzie każdy grosz liczą w tych czasach, więc jest, jak jest – odpowiedziała ze smutkiem w głosie.
– Rozumiem. A ile taka chłodnia by kosztowała?
– Oj, to ze trzydzieści tysięcy złotych!
– Kurczę, to rzeczywiście sporo.
– Niestety. Ale ni ma co się smucić – dodała, uśmiechając się. – Jakoś to wszystko bydzie. Trza się cieszyć z tego, co jest, jak sie ni mo tego, co by się chciało.
– Pani Ulu, jakbym miała takie pieniądze, to na pewno bym pani pomogła! – powiedziała Pola z żarem.
– Oj, jakoś ty kochano! – wyszeptała ze łzami wzruszenia w oczach. – Jo wiem, tyś jest dobry człowiek.
Nazajutrz Pola nie pojawiła się w pracy. Urszula, zaalarmowana niespodziewaną nieobecnością pracownicy, zadzwoniła niezwłocznie do syna. Andrzej zapewnił strapioną matkę, że kiedy rano wychodził do pracy, z Polą na pewno było wszystko w porządku. Podejrzewał, że zaspała bądź straciła rachubę czasu, czytając książkę przy śniadaniu. Zaproponował, by odwiedziła Polę w kawalerce, przecież miała blisko. Urszula stwierdziła, że to dobry pomysł. Przynajmniej przestanie się o nią zamartwiać. Powiesiła na drzwiach kwiaciarni kartkę z napisem „zaraz wracam” i poszła do mieszkania dziewczyny. Pukała dość długo, użyła też dzwonka, ale wyglądało na to, że w kawalerce nikogo nie ma. Ponownie zadzwoniła do syna i teraz oboje próbowali się do Poli dodzwonić. Bez powodzenia.
– Synek, może ona się obraziła po wczorajszej rozmowie, jak my o tych piniądzach godały?
– Jakich pieniądzach, mamo?
– A bo mnie zapytała o biznes i czemu u nos taki mały ruch. Toch jej pedziała, że momy wyższe ceny niż w markecie, bo brak chłodni. Może pomyślała, że jo o te pieniądze prosić byda?! Bo przecież ona z rodziny bogatej pochodzi?!
– Nie, mamo. Pola tako nie jest, nie przesadzej – uspokoił zdenerwowaną matkę.
Przeczucie jednak podpowiadało mu, że coś musiało się wydarzyć. Pola była odpowiedzialna i obowiązkowa, musiał więc być ważny powód, że tak zniknęła bez uprzedzenia. Po kilku godzinach braku kontaktu z ukochaną zaniepokoił się na dobre. Postanowił pojechać do rodzinnej miejscowości swojej dziewczyny i tam się trochę rozejrzeć. Przypuszczał, że zniknięcie Poli wiąże się w jakiś sposób z jej rodzicami. Bał się, że zechciała do nich wrócić. Zaparkował samochód na sąsiedniej ulicy, zbliżył się do rezydencji Miszewskich i zajrzał na podjazd. Był pusty. Dom też był cichy, nie paliły się żadne światła. Wyglądało, jakby właścicieli nie było w domu. Nie miał jednak śmiałości zapukać i się o tym przekonać. Wrócił więc do Mikołowa i dotrzymywał towarzystwa zmartwionej matce, która przez ostatnie tygodnie zdążyła pokochać Polę jak własną córkę.
Zadzwoniła dopiero późnym wieczorem. Kiedy zobaczył jej imię na wyświetlaczu swojego telefonu, ogarnęła go nieopisana ulga.
– Mysza! Boj sie Boga, tak żech sie martwił! Kaj żeś jest? Co się stało?
– Kochanie, przepraszam, ale… – chyba szeptała do słuchawki, bo trudno było rozróżnić słowa.
– Mosz fest dziwny głos! – przerwał jej w pół zdania.
– Dopiero się obudziłam po narkozie…
– Jakij narkozie, jasno cholera?!
– Dziś rano, zaraz po twoim wyjściu, zadzwoniła do mnie matka z wiadomością, że ojciec poprzedniego wieczoru spadł z konia. Zabrali go do szpitala i po przeprowadzeniu badań okazało się, że w trakcie upadku pękła mu jedna z nerek. Co prawda można żyć z jedną nerką, lecz ojciec całe życie nie stronił od alkoholu, więc ta druga nerka była w tak opłakanym stanie, że nie dałaby rady funkcjonować samodzielnie… – wyjaśniała powoli, z trudem wymawiając słowa. – Ojciec ma grupę krwi AB, to najrzadsza grupa, więc nie było szans na szybkie znalezienie niespokrewnionego dawcy…
– Oj, kochanie, jak mi przykro! Nic dziwnego, żeś nie miała głowy na wyjaśnienia, trza było jechać się pożegnać? Ale nie! Czekej, czemu tyś jest po narkozie?
– Bo ja też mam grupę krwi AB, kotek! Więc zostałam dawcą.
– Ale że tak szybko mogli wziąć od ciebie organ… to aż niemożliwe – przerwał jej z niedowierzaniem w głosie.
– Mój ojciec ma bzika na punkcie regularnych badań… Co pół roku chodziliśmy się badać całą rodziną. Ostatni raz tuż przed moją wyprowadzką.
– Czyli byłaś swieżo po… I po tym wszystkim, co cię ostatnio spotkało z jego strony nadal postanowiłaś mu oddać nerka…?
– Musiałam. To chyba jedna z tych rzeczy w życiu, które się robi, gdy jest taka możliwość, prawda?
– Mosz racja. I co dalij? W kierym szpitalu żeś jest?
– Jestem w klinice, w Katowicach.
– Jutro do ciebie przyjda.
– Nie, kochanie, nie przyjeżdżaj. Twoja obecność wzbudzi tylko wiele niepotrzebnych pytań. Fakt, że tu jestem, nic nie zmieni w moich stosunkach z rodziną. Jak tylko będę mogła stąd wyjść, od razu wracam do Mikołowa. To jeden z dwóch warunków, które postawiłam matce, zanim poddałam się operacji.
– Jesteś tego pewno? Bo to w sumie może dobry moment, żeby się pogodzić…
– Nie, Andrzejku. Nie chcę.
– Okej. A jaki był drugi warunek?
– O tym opowiem ci, jak tylko przyjadę. Muszę kończyć, bo pielęgniarka przyszła… Do zobaczenia za kilka dni. Kocham cię! Wyjaśnij wszystko pani Uli, proszę.
– Oczywiście skarbie, ja ciebie tyż kochom! Zadzwonia do ciebie jutro, śpij słodko.
Rozmawiali ze sobą kilka razy dziennie. Po dwóch tygodniach Pola została wypisana ze szpitala. Opłacony przez matkę kierowca zabrał ją pod wskazany adres: „Kwiaciarnia Magnolia, Mikołów”. Pola zadzwoniła do Andrzeja z drogi, prosząc, aby właśnie tam się z nią spotkał. Uczynny kierowca zaparkował samochód tuż obok lokalu, pomógł dziewczynie wysiąść i przeniósł jej torbę pod same drzwi, by nie musiała dźwigać. Nadal była bardzo obolała. Podziękowała serdecznie i już za chwilę była w objęciach Urszuli i Andrzeja, którzy wybiegli jej naprzeciw.
– Kochani – powiedziała Pola już w środku, gdy troskliwa kwiaciarka usadziła ją w wygodnym fotelu – jeszcze raz bardzo was przepraszam za moje zniknięcie. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, było przysporzenie wam powodu do zmartwień.
– Najważniejsze, żeś już wróciła i jesteś z nami, kochana.
– Ula pogłaskała dłoń dziewczyny ze wzruszeniem. – Pusto nom tu było bez ciebie. – Na serduchu i w domu i tutej tyż – dodał Andrzej, całując ukochaną w dłoń.
– Kocham was i tu jest moje miejsce, przy was.
– Oj, przestońcie tak słodzić, bo się zaroz wszyscy pobeczymy – powiedziała Ula drżącym głosem. – Wszystko bydzie dobrze, jak ino bydymy razem. I w domu radość i biznes tyż jakoś bydzie szedł, łobejrzycie.
– Też mam takie przeczucie.
Przez następne tygodnie dziewczyna dochodziła do siebie po operacji. Większość czasu spędzała w kwiaciarni, dotrzymując towarzystwa Uli. Tu czuła się najlepiej. Z biegiem czasu coraz niecierpliwiej wyczekiwała terminu wizyty kontrolnej w klinice. Urszula musiała mieć pewność, że czas rekonwalescencji dobiegł końca. Do tej pory nie pozwalała dziewczynie nic robić, a ta rwała już się do roboty. Nic więc dziwnego, że kiedy nadeszła data wizyty w katowickiej klinice, roznosiła ją energia. Pojechali tam razem z Andrzejem, który wywalczył u szefa dzień urlopu. Właśnie tego dnia w kwiaciarni pojawił się dobrze ubrany, szpakowaty mężczyzna. Przywitał się, rozejrzał po wnętrzu, a potem poprosił o ułożenie bukietu z białych róż. Ula zabrała się za to od ręki, a on przyglądał się procesowi twórczemu z podziwem. Po chwili wiązanka była gotowa.
– Przepiękna! – powiedział szczerze, wyciągając dłoń po bukiet. – Dziękuję serdecznie.
– Ni ma za co, panie Miszewski.
– A skąd pani wie, kim jestem? – zapytał zdziwiony.
– Pola mo pańskie zdjęcie z żoną na komodzie – wyjaśniła, uśmiechając się.
– Hmm, rozumiem.
– Poli ni ma, pojechała…
– …Na kontrolę do kliniki, tak, wiem – przerwał jej. – Dlatego postanowiłem panią odwiedzić właśnie dziś. Adres kwiaciarni uzyskałem od kierowcy, który przywiózł tu córkę ze szpitala. Nie chciałem jej denerwować swoją obecnością… Długa droga przed nami… Niemniej jednak… powinna wiedzieć, że jestem jej bardzo wdzięczny. Uratowała mi życie.
– Pola to dobry człowiek.
– Zgadza się. Nie byłem dla niej dobrym ojcem, teraz to wiem. Przeszłości jednak nie zmienię… Mam jednak nadzieję, iż kiedyś będzie nam dane naprawić nasze relacje – powiedział z nadzieją w głosie.
– Życza tego wom obu. Rodzina jest najważniejszo – zapewniła z przekonaniem.
– Dziękuję. Droga pani, ile należy się za kwiaty?
– Sto złotych.
Zygmunt zapłacił należność, po czym położył na ladzie pękatą, brązową kopertę.
– Szanowna pani, proszę przekazać to Apolonii. Jest to kwota, o której pożyczenie poprosiła moją żonę tuż przed operacją. Wiem, że chciała zainwestować w tę kwiaciarnię… Proszę jej również przekazać, że nie musi tych pieniędzy oddawać. Niech potraktuje te trzydzieści tysięcy jako wyraz mojej wdzięczności za okazane mi serce, to znaczy nerkę – zaśmiał się cicho, zdając sobie sprawę z przypadkowego żartu.
Kobieta w oszołomieniu patrzyła to na kopertę, to na stojącego przed nią mężczyznę. Nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała.
– Dziękuję, przekaża – odezwała się w końcu.
– Kwiaty również proszę jej przekazać. To jej ulubione – dodał wzruszony, a potem szybko się odwrócił i wyszedł, aby kwiaciarka nie zobaczyła jego łez.
Dominika Caddick