Bezużyteczna

.

Mówią, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny, że wszystkie rzeczy, spotkane osoby lub wydarzenia niosą ze sobą ukryty powód. Mówią, że istnienie każdego z nas ma jakiś cel, że należy szukać pozytywów nawet tam, gdzie ciężko je na pierwszy rzut oka dostrzec. Że po każdej burzy pojawia się tęcza, a ludzie z natury są dobrzy. 

Nie ukrywam, że ciężko było mi w to wierzyć. Skoro istnienie każdego z nas nie jest przypadkowe, zastanawiałam się, w jakim celu właśnie ja pojawiłam się na świecie. Od kiedy tylko sięgam pamięcią, zawsze chciałam poczuć się potrzebna i chciana, a nie wiecznie taka jakaś… bezużyteczna. Od najmłodszych lat wielokrotnie powtarzano mi, że stoję wszystkim na drodze do spokoju lub szczęścia. Jestem ciężarem, podrzutkiem, śmieciem i stratą czasu. Że nie wyrosnę na wartościową osobę i że najlepiej byłoby gdybym nigdy się nie urodziła. Myślisz pewnie, że przesadzam? Pozwól, że opowiem ci moją historię, a ocenę pozostawię tobie.

Zostałam poczęta w wyniku gwałtu. Matka ukryła ciążę ze wstydu przed ojcem. Urodziła mnie w piwnicy bloku, w którym mieszkała, zostawiła w skrzynce po ziemniakach i jeszcze tego samego dnia rzuciła się pod pociąg. Znalazł mnie jeden z mieszkańców i zabrał do pobliskiego szpitala. Stamtąd trafiłam do bidula, a po kilku miesiącach oddano mnie pod opiekę dziadka i jego konkubiny. Brakuje mi słów, aby opisać, w jakich mękach przyszło mi żyć. Dziadek i Lidka od kiedy pamiętam, poniżali mnie na każdym kroku, bili i głodzili. 

Uciekłam od nich, gdy miałam trzynaście lat. Nie mogłam wytrzymać z nimi ani dnia dłużej. Zabrałam ze sobą tylko bochenek chleba, kilka ubrań, kosmetyczkę i trochę pieniędzy, które ukradłam z portfela Lidki. Wolałam spać na ulicy i żebrać o jedzenie, niż zostać z nimi jeszcze jeden dzień. Poszłam na dworzec autobusowy. Kupiłam w kiosku farbę do włosów, a potem w publicznej toalecie obcięłam sobie włosy na krótko i przefarbowałam je na czarno. Bałam się, że będą mnie szukać. Za resztę pieniędzy kupiłam bilet i pojechałam najdalej, jak tylko się dało. 

Moim nowym domem stał się opuszczony magazyn przy zamkniętej szwalni. Jedzenie kradłam z kosza na śmieci za sklepem spożywczym. To właśnie koło śmietnika poznałam panią Alinkę, która też była bezdomna. Zaopiekowała się mną, pokazała mi, gdzie mogę znaleźć najlepsze miejsca do spania i które restauracje pozbywają się największej ilości jedzenia po zamknięciu. Nie zadawała zbyt wielu pytań, nie oceniała, sama też niewiele mówiła o sobie. Nauczyła mnie, jak o siebie dbać w miarę możliwości. Tułałyśmy się razem przez kilka lat, często zmieniając miejsce pobytu. Nie było nam lekko i chociaż nie raz byłyśmy zmarznięte i głodne, razem było nam raźniej. Wieczorami uczyła mnie prostych rachunków, opowiadała o historii i miejscach, w których kiedyś była, czytałyśmy na głos znalezione książki i gazety. Czasem odwiedzałyśmy przytułki, noclegownie i jadłodajnie, nie zagrzewałyśmy jednak nigdzie miejsca na dłużej, nie lubiłyśmy bowiem wnikliwych pytań o naszą przeszłość ze strony pracujących tam osób. 

Pani Alinka odeszła latem, miałam wtedy siedemnaście lat. Zimą złapała jakieś paskudne przeziębienie, które ją bardzo osłabiło. Zmarła spokojnie, we śnie, na wąskim tapczanie w jednym z niezamieszkanych domków letniskowych na skraju lasu. Pożegnałam się z nią, a potem nakryłam jej ciało kocem. Serce pękało mi z żalu, ale nie mogłam nic więcej dla niej zrobić. Wierzyłam, że ktoś ją wkrótce odnajdzie – jeśli nie administrator ośrodka lub wczasowicz, to jakiś inny bezdomny. Musiałam zatroszczyć się o siebie. 

Udałam się wylotówkę na Kalisz, i jeszcze tego samego popołudnia udało mi się złapać okazję. Zapytałam kierowcę czy może wie o jakiejś pracy w okolicy, a ten wspomniał o nowo otworzonym przedsiębiorstwie z warzywami i poradził właśnie tam zapytać o sezonową posadę i wysadził mnie w Blizanowie. Po nocy spędzonej w stodole na skraju wioski, udałam się w stronę zakładu. Bezdomność odzwierciedliła się na mojej twarzy pozorną dojrzałością i po raz pierwszy w życiu udało mi się dostać pracę. W szklarni przy pomidorach nie było łatwo, praca na akord dała mi się we znaki, ale płacili nieźle i zgadzali się, aby część pracowników mogła nocować w barakach. Właśnie wtedy, podczas pracy w szklarni, poznałam Kazika. Zauroczył mnie swoim poczuciem humoru i troskliwością. Był miejscowym chłopakiem, znał kilka ładnych miejsc, w których spędziliśmy wiele letnich wieczorów. Zakochaliśmy się w sobie. Poznał mnie ze swoją mamą, a ta przyjęła mnie z otwartymi ramionami i sercem. Na jesień Kaziu poszedł do wojska, a ja zamieszkałam w jego rodzinnym domu. Pomagałam Zosi na gospodarce w zamian za dach nad głową. Tęskniłam bardzo za moim kochanym i słałam mu dużo listów, a on, kiedy tylko mógł, przyjeżdżał do nas na przepustki. Ciężko mi było bez niego, jemu beze mnie też, ale wiedzieliśmy, że dopóki się kochamy, jakoś się wszystko ułoży. 

Po pierwszym roku służby Kaziu postanowił zostać w jednostce i podjąć pracę jako mechanik. Miał smykałkę do naprawiania różnych maszyn i pojazdów, więc ta robota okazała się strzałem w dziesiątkę. Wzięliśmy ślub latem, a na jesieni przenieśliśmy się do Wałcza i tam zamieszkaliśmy w bloku na osiedlu dla wojskowych. Starałam się spędzać z Kazikiem jak najwięcej czasu. Gdy był w pracy, zajmowałam się domem, a w czasie wolnym pomagałam mu reperować samochody znajomych. Na początku moja pomoc ograniczała się jedynie do podawania narzędzi, ale z biegiem czasu nauczył mnie praktycznie wszystkiego, co należało wiedzieć o naprawie aut. Po kilku latach wiecznych namawiań Kazia, że byłam bardzo dobra w tym co robiliśmy odważyłam się wziąć kilka małych zleceń takie jak wymiana oleju lub klocków hamulcowych. Jednak strach przed tym, że coś pokręcę, że nie podołam zleceniu lub nie daj Boże, coś bardziej popsuję wziął górę i poprzestałam jedynie na pomocy mężowi. Owa pomoc dałam mi poczucie, że w końcu znalazłam coś, w czym byłam dobra. Beznadzieja mojego istnienia bladła z każdym zadowolonym klientem. Na starość zaprzestaliśmy jednak napraw na zlecenie, reumatyzm i ból pleców za bardzo zaczął dawać nam się we znaki. 

Kaziu zmarł niecały rok temu. Miał niewydolność nerek, tak też napisano w akcie zgonu. Cały świat mi się zawalił z jego odejściem, zupełnie straciłam sens życia. Gdyby nie kot i to, że trzeba go nakarmić, nie miałabym powodu, aby codziennie wstawać z łóżka. Oprócz Filemona nie miałam o kogo dbać. Tylko kot mnie potrzebował. Gdyby nie on, stałabym się całkiem bezużyteczna. Nie miałam zbyt wielu zajęć, bo ile można sprzątać mieszkanie, w którym tak naprawdę nikt nie bałagani? Monotonia życia dobijała mnie. Jedyny dzień w tygodniu, w którym coś się działo, to był czwartek, bo wtedy spotykam się z koleżankami. Mieszkałyśmy na jednym osiedlu i połączyło nas bycie żonami wojskowych. Ja miałam z nich najłatwiej bo Kazik pracował na etacie i codziennie po pracy wracał do domu, Gosia, Asia i Ania nie miały tyle szczęścia, bo ich mężowie za młodu często wyjeżdżali na szkolenia i misje. Doskwierała nam samotność, więc stąd narodził się pomysł wspólnego spędzania czwartkowych wieczorów. Jemy ciasto, plotkujemy, wypijamy kawkę, a czasem nawet winko… Zawsze jest o czym pogadać, choć nigdy nie opowiadam dziewczynom o swojej przeszłości sprzed Kazika. Nie chcę do tego wracać. 

Szukałam sobie jakiegoś zajęcia, żeby zabić czas. Próbowałam typowo kobiecych rozrywek, ale zrozumiałam, że się do tego najzwyczajniej w świecie nie nadaję. Programy telewizyjne z wydumanymi problemami irytowały mnie, a seriale nudziły. Próbowałam rozwiązywać krzyżówki, ale moja wiedza o czymkolwiek jest znikoma, skończyłam zaledwie sześć klas podstawówki. Nigdy nie miałam głowy do nauki, czytanie i pisanie sprawiało mi wiele trudność, przez co nigdy nie miałam aspiracji uzyskania jakiegokolwiek wykształcenia czy zawodowych kwalifikacji, najzwyczajniej w świecie wiedziałam, że sobie nie poradzę. Nie umiem się dobrze wysłowić, a co dopiero rozwiązywać różne łamigłówki. Nigdy nie zdołałam nauczyć się szydełkowania, haftowania ani robienia na drutach. Po kolei wykreślałam punkty z długiej listy potencjalnych pasji. Byłam bliska zaprzestania poszukiwań, kiedy nagle okazało się, że jednak jest coś, co mnie zajmuje… 

Otóż mój Kaziu bardzo lubił obserwować ptaki. Nasze mieszkanie usytuowane jest na ostatnim piętrze, na rogu bloku. Z balkonu jest znakomity widok na pobliski las. Stare drzewa z rozłożystymi koronami dają schronienie mnóstwu ptactwa. Teraz Kazia już wprawdzie nie ma, ale została mi po nim lornetka i taki specjalny mikrofon ze słuchawkami, którego się używa do nasłuchu zwierząt. Mnie służą do szpiegowania. 

W pierwszej klatce bloku naprzeciwko znajduje się sześć mieszkań. Pod jedynką mieszka emerytowany kapral, który całymi dniami ogląda filmy wojenne, a wieczorami upija się i często zasypia na fotelu. Dwójka i trójka stoją puste. Pod czwórką mieszka kobieta z bliźniakami. Jej mąż nie wrócił z misji, więc teraz wychowuje dzieci sama. Jeśli chodzi o mieszkanie numer pięć, to nawet nie wiem, kto tam mieszka. Ktokolwiek to jest, wydaje się bardzo cichy i dyskretny. Zawsze ma zasłonięte okna. Natomiast sąsiadka spod szóstki, pomimo licznych awantur, bardzo rzadko zasłania okna. Myślę, że robi to celowo. Nie ukrywa przed światem gwałtownej natury męża. 

To właśnie rodzina spod szóstki wzbudza moje największe zainteresowanie. Dziś znowu była tam straszna awantura, już czwarta w tym tygodniu, a przecież tydzień się jeszcze nie skończył. Dopiero niedawno ucichło, pewnie dziad w końcu zasnął. Przeżuwając resztki kolacji, wyszłam na balkon. Stanęłam za obrośniętą bluszczem drewnianą kratką, która osłaniała mnie przed wzrokiem sąsiadów z bloku naprzeciwko, i zaczęłam dyskretną obserwację i nasłuch. 

Nasz blok jest o klatkę bardziej wysunięty w stronę lasu od tego naprzeciwko, przez co jak z balkonu mam wgląd prawie na całe mieszkania parzyste, z boku kuchnie połączoną z salonem a od przodu na sypialnie. 

Drobna, ciemnowłosa kobieta klęczała przed świętym obrazem. Nie włączała światła, ale i tak widziałam ją całkiem wyraźnie dzięki smukłej ulicznej latarni, która rozświetlała mrok. Może kobieta pytała Matki Boskiej, ile jeszcze musi wytrzymać. Wzmocniłam czułość mikrofonu i usłyszałam słowa modlitwy: Przenajświętsza Panienko, zwiastunko dobrej nowiny, opiekunko dzieci swoich przyjmij me błagania, daj siłę, by serce moje nie wypełniło mi się po brzegi gniewem i goryczą. Podaruj nadzieję, że jutrzejszy dzień przyniesie zmianę. Miej nas pod opieką i nie pozwól skrzywdzić Pawełka. Pokładam w Tobie resztki ufności. Amen. 

Kobieta przeżegnała się i podniosła z klęczek. Weszła do kuchni i stając obok zlewu sięgnęła po szarą ścierkę leżącą na szafce obok. Zamoczyła ją w zimnej wodzie i przetarła zakrwawioną dolną wargę oraz oczy, które na nowo zapełniły się łzami bezsilności. Po czym usiadła przy stole obok okna. Wpatrywała się w nie i pewnie zastanawiała co ma bidulka dalej poczynić z tym wszystkim co ją spotyka.

Wiem, że kobieta ma na imię Maria, jej mąż to Patryk, a na chłopca wołają Pawełek. Nigdy nie widziałam, żeby ich ktoś odwiedzał. Gdy on jest w pracy, ona zajmuje się synkiem. Straszna z niej chudzina, nie wiem, skąd czerpie energię. Mały ma może ze trzy latka. Pocieszny z niego krasnal, wesolutki. Matka poświęca mu bardzo dużo czasu pomimo wielu zajęć domowych i zmęczenia, rzadko odmawia mu chwili wspólnej zabawy, przeczytania książki czy zbudowania wieży z klocków Lego. Codziennie rano wychodzi do pobliskiego sklepu po świeże pieczywo, warzywa i inne potrzebne artykuły. Zabiera małego na spacer do parku i na huśtawki obok bloku. Uśmiecha się do niego i często głaszcze po kędzierzawych blond włosach, patrząc z miłością.

Wyraz jej twarzy zmienia się momentalnie z powrotem męża. Jest świadoma, że gdy coś mu się nie spodoba, znowu wybuchnie awantura i dojdzie do rękoczynów. Dlatego zawsze bez protestu spełnia wszystkie jego zachcianki, wychodzi naprzeciw wymaganiom, jakie by nie były: podsuwa jedzenie, zimne piwo czy miskę z wodą do wymoczenia stóp. Mężczyzna lubi dobrze pojeść. Często widzę, jak wieczorami po kryjomu pochłania różne słodycze, rzadko dzieli się czymkolwiek z synem. Mieszkanie, w którym żyją, jest tak czyste, a wszystko tak poukładane, że gdyby ktoś nie wiedział, że wśród lokatorów jest małe dziecko, nigdy by się sam nie domyślił.

Wieczorami Maria układa synka do snu, całuje czule w czoło po przeczytaniu książki lub zanuceniu kołysanki. Gdy mały zasypia, wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Na pewno ma nadzieję, że w ten sposób uda się nieco stłumić odgłosy awantury, bo awantura to coś, co zawsze wisi tam w powietrzu.

Każdego ranka z obrzydzeniem na twarzy opróżnia w zlewie resztki z butelek po piwie i wódce. Nigdy nie widziałam, żeby sama piła alkohol, pewnie tak jej zbrzydł, że nawet nie może na niego patrzeć. Zastanawiam się czasem, czy wiedziała, na co się pisze, gdy wychodziła za mąż. Pewnie Patryk oczarował ją jakimś czułym słowem lub gestem, a jak już widział, że jest zakochana i oddała mu serce, dopiero pokazał swoje prawdziwe oblicze.

Pewnie z początku jej nie bił, pewnie też tyle nie pił. Podejrzewam, że to praca w wojsku go tak rozpiła, a wraz z alkoholem przyszła agresja. Z moim mężem zresztą było tak samo. Kaziu nie był aniołem, o nie! Jak czasem patrzę na nią, to widzę siebie sprzed dwudziestu lat. Szczęście w nieszczęściu, że Kazik zachorował i się dzięki temu opamiętał. Dostał rentę, a jak skończyła się praca, to skończyły się spotkania z kolegami, żłopanie wódki poszło w niepamięć. Na trzeźwo agresywny nie był. Inna sprawa, że jak jeszcze pił, to musiałam się martwić tylko o siebie. Dzieci nie mieliśmy, nie było nam dane zostać rodzicami. Takie życie, często dzieci rodzą się niechciane, a te chciane nie mają szansy poczęcia. Ot sprawiedliwość!

Wieczorami w trakcie pacierza wspominam udręczoną sąsiadkę i jej synka, a potem modlę się o to, żeby Bóg zesłał na ich tyrana jakieś nieszczęście. Coś, żeby tamten się opamiętał, jak mój Kazik. Mam nadzieję, że Bóg nas wysłucha, w końcu obie z Marią modlimy się żarliwie w tej samej intencji. Coraz częściej zastanawiam się też, jak sama mogłabym jej pomóc. Widzę wyraźnie, że jest na skraju wytrzymałości. Postanowiłam rozeznać się trochę w temacie. Poszłam do biblioteki i wypożyczyłam kilka książek o przemocy w rodzinie. Dowiedziałam się, że ofiary nękania i bicia zazwyczaj są uzależnione od oprawcy, nie tylko finansowo, ale również psychicznie. Wstydzą się komukolwiek przyznać, że są bite, ponieważ czują, że sytuacja, w której się znalazły, jest po części ich własną winą. Albo jest im po prostu wstyd. Może być tak, że Marysia zwyczajnie nie ma się komu wyżalić. Możliwe, że całkiem straciła nadzieję na polepszenie swojego losu.

Chciałabym pomóc, ale nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać. Sytuacja wydaje się patowa. Nie mogę przecież zaczepić Marii na ulicy i się przyznać do tego, że ją szpieguję. Mogłaby się przestraszyć, a co gorsze: opowiedzieć o tym mężowi. Postanowiłam podzielić się swoimi rozterkami z Gosią, Anią i Asią podczas najbliższego czwartkowego spotkania. Uznałam, że moje koleżanki są ode mnie bardziej wykształcone, więc i o wiele mądrzejsze, więc razem wymyślimy, jak pomóc Marysi spod szóstki. Szkoda tylko, że nie wpadłam na to wcześniej, bo do spotkania przy kawie zostało aż pięć dni.

Postanowiłam dobrze wykorzystać ten czas i jeszcze uważniej przypatrzeć się sąsiadom. Wkrótce miałam już pełen obraz: wiedziałam, o której Patryk wychodzi do pracy i o której wraca. Zaobserwowałam, o jakiej porze Maria wychodzi na zakupy i kiedy wraca z synkiem ze spaceru. Zawsze przychodzili do domu przynajmniej dwie godziny przed Patrykiem.

Szczęśliwie się złożyło, że tym razem nasze czwartkowe spotkanie miało się odbyć u mnie. Asia przyniosła pyszne ciasto. Pracowała w najlepszej kawiarni w mieście. Nigdzie indziej nie można było kupić lepszych wypieków. Ania z kolei uraczyła nas dwoma butelkami czerwonego wina. Gosia tego dnia nie mogła do nas dołączyć. Była kierowniczką działu ubezpieczeń w jednostce i musiała dopilnować aktualizacji systemu komputerowego.

Po kilku kieliszkach wina zebrałam się na odwagę i opowiedziałam dziewczynom o tym, co mnie w ostatnim czasie zajmowało. Gdy wyznałam, że wykorzystuję sprzęt Kazia do podsłuchiwania sąsiadów, nie mogły uwierzyć. Na ich twarzach malowały się różne emocje: potępienie, zdziwienie, ale i ciekawość. Kiedy jednak dowiedziały się o przemocy w domu Marysi, chyba mnie po części rozgrzeszyły. Przez chwilę nawet szpiegowałyśmy wszystkie trzy. Ania nie była specjalnie zdziwiona. Słyszała od swojego męża, że Patryk ma w jednostce opinię furiata. I tak cud, że jeszcze go nie wywalili z roboty.

Byłyśmy już wszystkie na rauszu, więc gdy obmyślałyśmy sposoby ratowania maltretowanej żony spod wpływu agresywnego męża, ponosiła nas wyobraźnia. Niestety, nic mądrego nie przyszło nam do głowy. Żadna z nas nie miała za dużo pieniędzy, więc pomysł wręczenia Marii gotówki, by mogła uciec z synkiem, nie mógł wypalić.

Tego wieczoru, gdy zostałam już sama, uświadomiłam sobie, że jeśli sama czegoś nie wymyślę, to może być za późno. Wystarczył jeden cios, jeden niefortunny upadek… No i przecież było tam dziecko. Do tej pory mały jakoś unikał ciężkiej ręki ojca, ale to się przecież mogło w każdej chwili zmienić. Wtedy Maria zrobi wszystko, żeby ochronić synka. Zdzieli męża czymś ciężkim albo sieknie go nożem, a potem pójdzie siedzieć. Co wtedy będzie z Pawełkiem?

Z emocji nie mogłam zasnąć. Wiedziałam, że muszę działać. Pod osłoną nocy poszłam do klatki naprzeciwko. Miałam szczęście, bo administracja nie naprawiła jeszcze zepsutego od kilku dni domofonu i drzwi wejściowe przytrzymywały dwie cegłówki. Poświeciłam latarką na ścianę, gdzie w przeszklonej gablocie wisiał spis lokatorów. Najemcą mieszkania pod numerem szóstym był P. Tomaszewski.

Nazajutrz poprosiłam Gosię, by sprawdziła go w bazie danych jednostki. Nawet specjalnie nie wnikała, po co mi to potrzebne, bo akurat była bardzo zajęta. Oto co ustaliła:

PATRYK TOMASZEWSKI, SYN LEOKADII I ZYGMUNTA.

MIEJSCE URODZENIA: KOSZALIN. LAT 45.

STOPIEŃ: MŁODSZY CHORĄŻY. UBEZPIECZENIE PEŁNE PLUS DODATKOWE.

BENEFICJENT: MARIA TOMASZEWSKA.

Piątkowe popołudnie było ciche i senne. W mieszkaniu pod szóstką też panował spokój, a to dlatego, że nie było w nim Tomaszewskiego. Pewnie prosto po pracy polazł na wódkę z kolegami. Siedziałam w fotelu głaszcząc Filemona, słuchałam radia i tak zasnęłam. Obudził mnie rozpaczliwy płacz Pawełka. Wyszłam na balkon i przez lornetkę widziałam całe zajście. Zamarłam chociaż widok ich awantur nie był mi obcy, tym razem ten szmaciarz posunął się za daleko. Pijany jak świnia Patryk jedną ręką trzymał Marysię za włosy, a drugą okładał pięścią po twarzy. Po kilku ciosach ta upadła na podłogę a on zaczął ją kopać po plechach. Skuliła się biedna w kłębek i tak tam leżała. Przestraszone dziecko krzyczało wniebogłosy, a on nawet na niego nie spojrzał, był chyba w jakimś pijackim amoku. Dziewczyna resztką sił podniosła się z podłogi, złapała syna i uciekła z nim do łazienki.

Złapałam za portfel i wybiegłam z mieszkania, nawet nie wiem, jak zdołałam tak szybko znaleźć się na dole, ruszyłam w stronę budki telefonicznej, która mieściła się na drugim rogu bloku. Chciałam anonimowo zadzwonić na policję i zgłosić burdę w mieszkaniu Tomaszewskich, gdy niespodziewanie minął mnie rozjuszony jak byk Patryk. Postanowiłam pójść za nim i zobaczyć gdzie idzie. Poszedł w stronę parkingu, a ja kilka kroków za nim, skryłam się za skrzynką z elektryką jak on wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon, z ledwością omijając kontener na śmieci.

Zapamiętałam, że jeździł srebrnym fordem mondeo o numerze rejestracyjnym ZWA81PT. Po powrocie do swojego mieszkania wyszłam z powrotem na balkon. W mieszkaniu Marysi panował mrok, tylko mała lampka nocna w pokoju Pawełka rozświetlała zarys siedzącej na łóżku syna kobiety. Marysia tuliła go i śpiewała mu kołysanki, aż roztrzęsiony i znużony płaczem zasnął. przykryła go kocykiem, zamknęła drzwi i usiadła przy stole w kuchni i ślepo wpatrując się w okno. Miałam wrażenie, że na mnie patrzy. Coraz chowała twarz w dłonie i wycierała łzy rękawem od swetra. Serce mi pękało jak na nią patrzyłam. Zrozumiałam, że nie ma co zwlekać, muszę ją uratować i to już!

Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Całą noc nie zmrużyłam oka. Obmyślałam plan. Kot też niespokojnie krążył po mieszkaniu, chyba wyczuwał mój niepokój.

Wczesnym rankiem zadzwoniłam do Asi i poprosiłam, by upiekła dla mnie nieduży biszkopt i nasączyła go dużą ilością ajerkoniaku. Powiedziałam, że sama chciałabym go udekorować, co ją mocno zdziwiło, bo nie miałam żadnych zdolności w tym kierunku. Stanęło na tym, że Asia zrobi i ciasto, i krem, ale zapakuje wszystko osobno, żebym mogła z tym zrobić, co chcę. Miała mi to wszystko dostarczyć po pracy. Potem udałam się apteki, w której pracowała Ania. I ona zrobiła dla mnie, o co ją poprosiłam. W drodze powrotnej do domu zaszłam do sklepu z zabawkami i kupiłam mały sterowany pilotem czołg.

Gdy tylko znów znalazłam się w swoim mieszkaniu, szybko nakarmiłam łaszącego się Filemona i od razu wyszłam na balkon. Wyglądało na to, że Tomaszewskiego nie było w domu. Pewnie miał służbę. Mały Pawełek siedział na dywanie i bawił się klockami, a Marysia krzątała się po kuchni.

Po czternastej Asia przywiozła zamówione ciasto. Wręczając mi pojemnik z kremem, patrzyła na mnie podejrzliwie, ale wykręciłam się od wyjaśnień brakiem czasu. Zresztą ona też się spieszyła.

Zabrałam się do roboty. Kiedy skończyłam, włożyłam tort do ozdobnego pudełka, do którego dołączyłam kopertę z liścikiem o takiej treści:

„Dla chorążego Patryka Tomaszewskiego – z podziękowaniami za wieloletnią służbę. W załączeniu zaproszenie na męskie spotkanie w barze „Kałaszników”, dziś o 22:00. UWAGA: tort zawiera alkohol.

Podarunek mógł wydać się zaskakujący, ale na upartego można było to wytłumaczyć, bo zbliżało się święto Wojska Polskiego. Teraz musiałam już tylko dyskretnie podrzucić pakunek pod drzwi Tomaszewskich. Czatowałam w nerwach na balkonie, by nie przegapić nadejścia Patryka. Gdy tylko wszedł do domu, od razu zażądał obiadu, więc nadarzał się dogodny moment. Delikatnie umieściłam przesyłkę na ich wycieraczce, zapukałam i cichutko zbiegłam piętro niżej. Przylepiona do ściany usłyszałam, jak drzwi mieszkania numer sześć otwierają się i zamykają po dłuższej chwili. Przesyłka została doręczona. Teraz jeszcze musiałam tylko załatwić drobną sprawę na parkingu…

Gdy znów zajęłam swoje miejsce za ścianką bluszczu na swoim balkonie, przekonałam się, że Tomaszewski otrzymał swój prezent, a nawet częściowo już go skonsumował. Modliłam się gorąco, by reszta planu też przebiegła bez komplikacji.

Bóg wysłuchał moich próśb. Kilka dni później potwierdził to artykuł w lokalnej gazecie.

Uśmiechnęłam się. Jednak nie byłam całkiem bezużyteczna…

Dominika Caddik

5
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *