.

Krysia

„Pracioteczce” poświęcam.

Czerwiec 1668 rok. Pomorze Zachodnie, Golczewo, rynek miasta.

Stos powoli dogasał. Mieszczanie dawno opuścili centralny plac, nie było już co oglądać. Na miejscu zostało tylko dwóch strażników, mieli przykazane posprzątać po egzekucji. Nie wiedzieli, że bezpański pies skrada się coraz bliżej do ręki ocalałej z pożogi. Ze ściśniętej, upieczonej pięści wystawał oskarżycielsko palec. Wskazywał niebiosa i wołał o sprawiedliwość. Jednak spalonej nikt nie pomścił, ani nie odzyskano szczątków, które porwał głodny kundel.

Dwa tygodnie wcześniej.

 – Czy przyznajesz się do czczenia Szatana, obcowania z kozłem, rzucenia uroku na Szymona Holostaina i doprowadzenia go tym samym do śmierci?! – z mównicy grzmiał radca Helmut Blindberg.

W drewnianych dybach, skuwających nogi i ręce, siedziała dwudziestoparoletnia blondynka. Z oczu leciały jej łzy. Dobrze ubrana mieszczka próbowała lnianą szmatką wytrzeć jej twarz, ale za bardzo to się nie udawało, bo była odpychana przez miejskiego strażnika. 

– Krystyno Fleischfresser! – ryknął pełniący funkcję sędziego. – Czy przyznajesz się do zabicia i zjedzenia Henshla Grimma i Grety Erwarmen, a także innych dzieci, których szczątki znaleźliśmy zakopane w twoim ogródku!

Dziewczyna zdawało się, że nie słucha oskarżyciela, tępym wzrokiem patrzyła na sufit.

– To czarownica! Na stos z nią! – ktoś krzyknął ze zgromadzonej gawiedzi.

– Odpowiedz! – Blindberg dał znać głową jednemu ze strażników. Ten brutalnie szturchnął oskarżoną w ramię. Krystyna ocknęła się z otępienia i wygięła usta w podkówkę. Całkiem jej zaschło w gardle, z trudem przełknęła ślinę i rzekła: 

– Jestem niewinna.

– Powtórz!

Krystyna pięknym głosem oznajmiła wszystkim:

– Jestem niewinna! Przysięgam na Biblię, na pamięć moich rodziców oraz męża. Także na wszystko co święte, jestem niewinna!

Zaniosła się szlochem i zakwiliła przejmująco. Radca Helmut Blindberg, zdziwił się, że gdy usłyszał jej płacz, to z żałości ścisnęło go w sercu. Jakoś żal mu się jej zrobiło, ale obowiązek był obowiązkiem. Zaś porządek być musiał. Choć dowody wskazywały na jej winę, to wiedział, że sam nie udźwignie ciężaru procesu, potrzebował kogoś doświadczonego w tej mrocznej materii. Myśl, że posłał już do Kamienia Pomorskiego po fachowca, dodała mu sił. Chrząknął, żeby tłum się uspokoił.

– W takim razie rozpoczniemy śledztwo, a ty zaś – pokazał Krystynę palcem – pewnikiem skończysz na stosie! 

–  Wiedźma! Spalić ją! – z tłumu zaczęto skandować. 

– Jestem NIEWINNA! – jej wysoki, dźwięczy głos zabrzmiał w sali. Ludzie zamilkli, jak nożem uciął. O dziwo, w ciągu sekundy ich nastawienie się zmieniło. Nawet najwięksi pyskacze i kmiotki żądne cudzej krwi zamilkli. Krystyna po chwili znów oznajmiła wszystkim, że jest niewinna, po czym znów się rozpłakała. Usiadła ciężko. Tak zawodziła, że nawet u strażników pojawiły się łzy. Najpierw z tłumu było słychać pojedyncze protesty, ale za chwilę zaczęli krzyczeć:

– Wypuście ją! Wypuście ją! – tłuszcza poczęła coraz bardziej naciskać na barierki.

Blindberg ocenił, że zaraz mieszkańcy wpadną w szał i po uwolnieniu oskarżonej na pewno go rozszarpią.

– Wyprowadzić! – krzyknął tak, że strażnicy ocknęli się i złapali domniemaną czarownicę pod pachy. Wyciągnęli ją z izby w ostatniej chwili, gdyż kilku młodzianów przeskoczyło przez barierki i poczęło mocować się z pozostałymi na sali stójkowymi. Gdy radca grzmotnął w głowę Biblią najbardziej krewkiego mieszczanina, a ten padł na ziemię nieprzytomny, nagle ludzie się uspokoili. Zaczęli opuszczać miejsce obrad.

– W dyby z nimi! – Blindberg wskazał na czterech napastników, którzy teraz stali spokojnie, jak by nie wiedzieli czemu przed chwilą szarpali się z woźnymi – 10 guldenów kary i doba w dybach!

Gdy wszyscy opuścili salę, radca usiadł ciężko na miejscu, gdzie wcześniej siedziała oskarżona. Spocił się strasznie i musiał rozpiąć koszulę. Zdjął z głowy czarny kapelusz i otarł czoło lnianą chusteczką. 

– Niewinna, niewinna – zaszeptał i ze złością zgniótł w rękach nakrycie głowy – spłonie suka…

*

Izba pod zamkową wieżą nie była za duża, jednak wystarczało miejsca na loszek, miejsce do tortur i blat, za którym siedział pastor Hans von Flemming. Ściągnięto go specjalnie z Kamienia pomorskiego, gdzie jako dziekan tamtejszej kapituły wsławił się w kilku głośnych procesach czarownic. 

Krystyna obudziła się. Przez chwilę myślała, że cały poprzedni dzień to był tylko senny koszmar, ale żelazne okowy na przegubach i kostkach, szybko rozwiały wątpliwości. Popatrzyła na nieznajomą twarz oprawcy. 

– Panie, puśćcie mnie, jestem niewinna – załkała.

Śledczy nawet na nią nie zwrócił uwagi. Skończył czytać akt oskarżenia i przejrzał donosy, wraz z protokołem dowódcy straży miejskiej. Złożył to wszystko na kupkę, po czym wnikliwie spojrzał na zatrzymaną. Krystyna napiła się czystej wody z garnuszka stojącego na klepisku. Nie omieszkała zmoczyć palce i przetrzeć lico.  

– Dobrze, moja droga – stanął przy kracie – masz dużo szczęścia, że mnie przydzielono do twojej sprawy. Jeśli jesteś niewinna, to za niedzielę wrócisz do domu.

– Tak, panie? – domniemana czarownica wstała i mimo łańcuchów poprawiła sobie płócienną, błękitną sukienkę.

– Zdejmijcie jej z rąk kajdany! – rozkazał stójkowemu Jurgenowi.

– Ależ panie! – najeżył się strażnik – Przecież to CZAROWNICA! 

– Róbcie co każę, bo jak się poskarżę radcy Blindbergowi, to inaczej będziesz śpiewał – naukowiec i kapłan w jednej osobie usiadł wygodnie za stołem.

Strażnik miejski coś zamamrotał pod nosem, trzy razy się przeżegnał i otworzył kratę. Krystyna szybko wytarabaniła się z klitki i podała dłonie do rozkucia. Jurgen, chcąc nie chcąc przekręcił kluczem zamek.

– Nogi też, Panie? – zapytał dla świętego spokoju, ale odpuścił widząc zniecierpliwienie śledczego. Pod rękę zaprowadził podsądną na zydelek. Gdy się przeciągała, prostując kości, przed oczami stójkowego z dziury rozdartego rękawa błysnęła jej jędrna pierś. Przeżegnał się po dwakroć, gdyż poczuł swędzenie lędźwi, a wiedział, że wiedźmy potrafią oczarować chucią każdego.

– Masz dużo szczęścia, że te kmiotki posłały po mnie – tu Flemming się przedstawił – skończyły się czasy krwiożerczej inkwizycji, która paliła niewiasty setkami. Na ogół na podstawie zwykłych pomówień i zawiści. 

Jednak, te miłe słowa jakoś nie przekonały oskarżonej i spoglądała na niego nieufnie.

– Nie bój się dziewczyno, jeśli jesteś niewinna, nic ci się nie stanie…

– To samo mówiłeś Annie?! – zdołała podnieść głos, chociaż umierała ze strachu, gdy patrzyła w zimne, błękitne oczy oprawcy.

– Jakiej Annie? – dziekan podrapał się po wysokim czole – No, tak, Anna Beyerstorffen, z Buddendorf, która została uznana za czarownicę przed paroma laty. Rzeczywiście, też pochodziła z twojej miejscowości. 

– Mnie też każesz spalić? – Krystynie głos się załamał i upadła przed nim na kolana.

Śledczy odchrząknął, bo poczuł, że przez łzawy głos oskarżonej wystąpił mu pot na czole.

– Nie mówmy o niej. Zresztą, nigdy się nie mylę, a dowody, jak wiesz potwierdzały jej udział w sabatach. Może coś o nich wiesz? Może? – Spojrzał na nią badawczo, aż ta się skuliła w sobie. Napił się wody i przeczytał jej cały akt oskarżenia. Potem, znów na nią spojrzał z góry i swym szorstkim głosem zapytał, żeby jak najszybciej zakończyć śledztwo.  – Czy przyznajesz się do wymienionych czynów? Tylko ostrzegam, nie rób takich sztuczek jak wczoraj w sądzie, bo pejczem operuję jak nikt, a omamienie gawiedzi mogę podciągnąć pod przyznanie się do uprawiania czarów.

– Dobrze, panie – dziewczyna wstała i nie czekając na pozwolenie złapała za naczynie oskarżyciela, wzięła parę łyków źródlanej wody i ugryzła kromkę czarnego chleba. – Ja, Krystyna Isabella Fleischfresser, wdowa po rzeźniku Jonie Hertzie, przysięgam na wszystkie świętości, że jestem niewinna.

Uczony skrzętnie zanotował jej słowa i popatrzył z troską w jej oczy.

– Tak więc, muszę ci udowodnić winę. – Splótł palce i nimi strzyknął – stójkowy, zamknij ją, ale nie zakładaj kajdan. Jeszcze nie teraz.

– Dziękuję, panie – oskarżona chciała coś jeszcze dodać, ale ten uciszył ją ruchem ręki.

– Lepiej się nie odzywaj, gdyż cokolwiek powiesz może być użyte przeciwko tobie. Na dzisiaj już z tobą skończyłem, więc leż i ciesz się swobodą póki możesz.

– Ale panie, jestem niewinna…

– Milcz nieszczęsna, bo każę cię obić! – Brutalnie zniszczył jej wszelkie nadzieje. – Zaraz jadę do twojej parszywej wioski, siedliska czarnej magii i wszelakiego bluźnierstwa.

Krystyna pokornie weszła do celi i usiadła na zgarniętej słomie. Łzy leciały jej ciurkiem. Na wychodne,  śledczy wydał polecenie strażnikowi.

– Masz ją nakarmić i napoić. 

– Tak panie – pilnujący bardzo zdziwił się łaskawością notabla. 

– Jednak nie może się z nikim widzieć, ani rozmawiać. Gdy dowiem się, żeś kogoś tu wpuścił, to za brodę do zadka końskiego przywiążę i po rynku wlec cię będzie.

– Tak jest – strażnik z trudem przełknął ślinę.

*

Jechali stępa na koniach przez pola i lasy. Dziekan Flemming siedział na karej kobyłce, zaś za nim, na gniadoszu podążał radca Blindberg. Na początku drogi próbowali ze sobą rozmawiać, jednak im nie wyszło. Miejscowy notabl nie chciał narzucać słynnemu pogromcy czarownic swoich podejrzeń, żeby nie zaburzyć mu toku myślenia i nie podsunąć fałszywych wniosków. Uważał, że dowody zabezpieczone w domu i na działce oskarżonej wybitnie wskazywały na jej plugawy charakter. Jeśli nawet, idąc za nowymi ideami ze świata nauki, mógłby podważyć i odrzucić wszelkie oskarżenia jej o czary, to jednak to, co zaraz zamierzał pokazać drugiemu śledczemu, wraz z zeznaniem kluczowego świadka, w jego opinii przeważało o zastosowaniu jedynej możliwej kary. Flemmingowi zaś nie zależało na zdaniu bogatego mieszczanina, który sędzią był tylko z nadania, bez żadnych studiów czy wykształcenia zajmował się tak bardzo złożoną kwestią, jaką był proces o czary.  Jednakże, na wstępie rozmowy, ten zaimponował mu zimnym i rzeczowym podejściem do tak delikatnej sprawy.

– O, tutaj zatrzymamy się u Jacoba Kischki, ostatniej osoby, która widziała dzieci jeszcze żywe. – Radca wskazał na maleńką chatkę, stojącą przy lesie. Przypomniał sobie imiona przeczytane raz w dokumentacji sądowej i je zaszeptał pod nosem. – Hans i Grethel.

Nie musieli nawet zsiadać z koni, bo gospodarz, łysiejący chłop, z czterema krzyżykami na karku, siedział na pieńku przed domem i ćmił fajkę. Na widok przybyszy zerwał się z miejsca i z kopcącym cybuchem, w niskich ukłonach przywitał swojego dobrodzieja, wszak Blindberg wcześniej dał mu srebrnego talara za pilnowanie obejścia podsądnej. Radca przedstawił mu towarzysza podróży i poprosił o zaprowadzenie na miejsce zbrodni.

– Jak pan radca kazał, chatę tej wiedźmy pilnuję jak własną – Kischka szedł prowadząc za uzdę gniadego konia – oczywiście robię to na zmianę z synami. Teraz siedzi tam mój najstarszy syn Johan, mogę na nim polegać jak na sobie samym.

– Powiedzcie gospodarzu, jak to z tymi dzieciakami było. Tylko nie fantazjujcie i nie gadajcie o rzeczach niepotrzebnych. Nie mam czasu na wsiowe dyrdymały. – Flemming patrząc na niego z góry, wziął go od razu na spytki.

Kischka zatrzymał się na chwilę, mina mu zrzedła i się przeżegnał.

– Tego popołudnia popiłem sobie zdrowo i w kniejach zasnąłem. Gdym się zbudził, strasznie pić mi się chciało. Trafiłem na piękne jagody i jeżyny. Same mi do gęby trafiały…

– Do rzeczy! – Blindberg przypomniał o swoim istnieniu, po za tym już wcześniej te głupoty musiał zanotować.

– Nie wiem jak, ale trafiłem w okolice jej domku, tej czarciej… Wdowa, choć ma dopiero ze dwadzieścia parę lat. Pewnikiem starego Jona otruła, żeby przejąć schedę. No tak, dzieciaki. Głupie bękarty z sąsiedniego sioła, z Immenthala. Ich matka umarła, a ojczym je wysyłał ciągle do lasu, na ich zgubę. Więc doczekał się. Siedziałem w kucki w krzakach i obserwowałem jej chałupę. Wstyd się przyznać, ale kiedyś widziałem, jak golusieńka na trawie, na kocyku opalała swe krągłe piegi. Tak i wtedy, jeszcze pijany sobie pomyślałem, że znów ją zobaczę. No i zasnąłem w krzakach, śniąc o jej białych jak śnieg piersiach.

– Panie Kischka! Rozumiem, że o takich fanaberiach nie będziecie w sądzie mówić? – Blindberg znów huknął z wysokości. 

– Tak, oczywiście, nie wspomnę też o pańskim synu Hermanie…

Blindberga momentalnie zamurowało i o mało co nie spadł z konia. 

– Pański syn? – Flemming podłapał temat – co ma wspólnego z podsądną?

Golczewski radny na siłę się uśmiechnął i machnął ręką, tak niby od niechcenia.

– A, nic, syn wrócił niedawno z frankfurterskiego uniwersytetu, pomagał mi z dowodami. Jak wiesz, znaczy, jak drogi kolego wiesz, w jej ogródku znaleźliśmy mnóstwo kości…

– No tak, bardzo to ładnie opisaliście, dziesięć dziecięcych szkieletów. Jak z nią skończymy, trzeba będzie je jakoś rozpoznać i oddać rodzinom.- Flemming zauważył z daleka chatkę oskarżonej – czy to tam? 

Blindberg skinięciem głowy potwierdził przypuszczenia kompana i dodał:

– Zaś te bezimienne pochowamy na miejskim cmentarzu, pokryję wszelkie koszty. Panie Kischka, przestańcie odbiegać od tematu. Obudził się pan i co zobaczył?

– No, tak, przepraszam. Taki gaduła ze mnie. Patrzę, a tam Krysia rozmawia słodko z tymi bękartami i zaprasza do domku. O tu stali – pokazał płotek przed nimi, a potem wskazał pobliski lasek – a ja leżałem tam, między jałowcem a leszczyną. Dziewczynka miała czerwoną kokardę we włosach, a chłopiec chromał na prawą nogę. Kiedyś się połamał, z konia spadł i mu się jedna zrobiła krótsza. I tyle. Gdy się schowali do środka, to nie miałem co ze sobą zrobić i o tam, w tamtej dziupli…

Załamany radca pacnął się w czoło, zaś dziekan dalej już nie słuchał bredni.  Spiął konia i najszybciej jak mógł znalazł się przy domu wiedźmy. Chociaż w przydrożnym ogródku rosły już przyschnięte kwiaty, to całość obejścia sprawiała wrażenie zadbanego z wyjątkowym pietyzmem. Flemming chłodno przywitał się z młodzieńcem, który z uniżeniem rzucił mu się do nóg. Kamieniecki dziekan podał mu do potrzymania kapelusz. Skórzanych rękawiczek i szpicruty też chciał się pozbyć w pierwszym odruchu, ale gdy zobaczył ułożone na podłodze w izbie równo ułożone małe szkielety, to zrezygnował. Wyprosił z izby młodego Kischkę i zajął się autopsją resztek zwłok. Blindberg nie był za bardzo chętny, żeby znów znaleźć się w tym piekielnym przybytku, więc usiadł na ławeczce i zaczął nabijać sobie fajkę. Aromat tytoniu wleciał do pomieszczenia i zamaskował mdły zapach śmierci. Po kwadransie z izby wyszedł Flemming, trzymał w ręku nadgryzioną kromkę czarnego chleba i dwie kości. Piszczelową i żebrową. Jedną wręczył Kischce zaś drugą Blindbergowi.

– Są bielusieńkie i wygotowane. Wnioskuję, że najświeższe, czyli należą do jej ostatnich ofiar. Ta jest męska.

Kischka z zaciekawieniem zaczął oglądać gnat.

– A po czym pan poznał?

– Zobaczcie, pośrodku jest krzywo zrośnięta. – Flemming uśmiechnął się pod wąsem – sam mówiłeś, że gnojek się jakiś czas temu połamał. Tu zaś – wskazał na żebro – jest najważniejszy dowód. Porównajcie ślady zębów z kromki chleba i te na niej.

Blindberg dokładnie je obejrzał. Skinął głową, że zgadza się z ekspertyzą.

– W zasadzie to chciałem podziękować za szczegółowe opisanie dowodów, dzięki czemu wpadłem na pomysł, żeby zabrać od oskarżonej odcisk szczęki.

– Zbytek łaski, mój drogi kolego. Może i nie jestem uczonym, to znam się na wykopywaniu trupów. Wszak mój ojciec był grabarzem. Widziałeś na stole kawałek spalonej kokardy?

– Te czerwone nitki? Panie Kischka, czy możesz przysiąc, że widziałeś ją na głowie dziewczynki? Że właśnie…

– Tak panie – przerwał mu miejscowy – byłem wtedy jeszcze pijany, ale oczy mam doskonałe a i pamięć niezawodną. A jedynie Greta nosiła taką kokardę na głowie.

– Przysięgasz na wszystkie świętości? – powtórzył pytanie Blindberg.

– Na Jezusa, naszego Zbawiciela, przysięgam – Kischka się szybko przeżegnał. 

– No, dobrze. Dziękuję za pomoc. Już wiem wszystko – Flemming chciał znów wejść do środka i odłożyć szczątki. Jednak się zatrzymał i wsadził kości do płóciennego woreczka, jaki miał w kieszeni. Bał się, że kluczowe dowody może ktoś ukraść, a potem będą utrzymywać, że czarodziejsko wyparowały. – Mam jeszcze pytanie odnośnie śmierci tego nieszczęśnika, tego Holo… Hoło… wypadło mi nazwisko z głowy. Czy wierzycie, że rzuciła na niego urok?

Kischka na chwilę się zmieszał. Najpierw spojrzał na błękitne niebo, a potem się uśmiechnął od ucha do ucha.

– A gdzie tam, Szymon to był szczęśliwiec i głupiec jednocześnie. Złapała go w swoje sidła, jakiś czas temu. Łaził do niej raz w tygodniu, na pewno nie na rozmowy. Wykorzystywała go, jak tylko potrafiła, kupował jej szmaty i delicyje. W końcu ten głupiec się w niej zakochał. Zwierzył mi się miesiąc temu, że zamierza z nią uciec do samego Berlina. Chciał z młodą kochanką uciec przed żoną i długami. Tak mu się w głowie poprzestawiało, tak się zadurzył, że gdy nakrył ją z… – przerwał na chwilę i spojrzał w oczy Blindbergowi. Ten jakby mógł, to by go zabił wzrokiem. – Z takim jednym młodym gamoniem, to zrozpaczony Szymek biegał po wsi, napuchniętymi gałami rzewnie płakał i darł mordę jak opętany. Wszystko co najgorsze na nią wygadywał, zapewne słusznie, a potem z żalu powiesił się na suchej gałęzi. 

– I to cała historia z tymi zabobonami względem czarów czy uroków – podsumował Blindberg. Był zadowolony, że Flemming nie zauważył jego wzburzenia, które odeszło jak nożem odciął.

– Tak… – dziekan podał Kischce prawicę – do zobaczenia na procesie. Za kilka dni przyślemy gońca, kiedy i o której macie się stawić. 

Po kilku godzinach wrócili do Golczewa. Zaplanowali dalszy przebieg śledztwa i byli zgodni co do wyroku. 

***

– AAAAAU! – Krystyna zawyła z bólu, gdy skóra pejcza przecięła jej skórę na plecach. Zawisła bezwolnie na łańcuchu podczepionym do sufitu, a obdarta z ramion sukienka z ledwością trzymała się na biodrach. Obok niej z krótkim batem stał zdziwiony strażnik. 

– Ale… – rzekł do śledczych – ledwie ją musnąłem.

Radca niezadowolony pokręcił głową i poderwał się zza blatu stołu. Złapał za stojący kubełek z pomyjami i chlusnął nimi prosto w przesłuchiwaną. Krystyna poczęła jęczeć i zawodzić.

– Przyznaj się nieszczęsna niewiasto, że mąż cię zmusił do zabijania dzieci! – Flemming przejął inicjatywę.

– Przyznaj się, że do czarów potrzebowałaś mięsa niewiniątek – Blindberg przerwał notowanie. Próbował sobie racjonalnie wyjaśnić jej okrucieństwo. Skinął głową do strażnika, by kontynuował. Gdy ten się tylko zamachnął, Krystyna wyprężyła się i zapiszczała.

– Nie! Proszę! Wszystko powiem! Przyznam się do wszystkiego! Tylko nie…

Oprawca, nie zważając na jej lamenty, sieknął ją lekko po plecach.

– NIE!!! – Jej wizg uderzył po uszach, aż ich ogłuszyło. Flemming nie zdziwił się jej takowej reakcji, gdyż już wcześniej miał na uczelni do czynienia z przypadkami kobiecej histerii. Ale wiedział, że wystarczy szturchnąć babę w gardło, a ta przestanie krzykami zadawać ból. Tym razem jednak powstrzymał się od przemocy i dał znać strażnikowi, żeby zaprzestał.

– Wystarczy tego dobrego. Rozumiem, że zmienisz zeznania i się przyznasz do zarzutów. – położył dłoń na swym stuletnim egzemplarzu „Młota na czarownice”. Już cieszył się, że nie będzie się musiał babrać w wymyślne tortury, jakie proponowali inkwizycyjni twórcy księgi, żeby potwierdzić dzieło Szatana. Miał dosyć przemocy, wsiowych przesądów, donosów zazdrosnych sąsiadów i wszelkiej maści oskarżeń o czary. Był zgorzkniały aż do bólu. Jeszcze pamiętał męczarnię jaką zgotował ostatniej czarownicy. Budził się po nocach zlany potem, zdawało się mu, że zamiast wiatru ciągle słyszy jej agoniczne jęki. Jednak praca była pracą, w dodatku dobrze płatną, a na utrzymanie domostwa potrzebował dużo więcej niż uczelniana pensja, o hazardzie nie wspominając. 

– Tak – rozpłakała się rzewnie – zabiłam ich i zjadłam, tylko nie bijcie mnie, na miłość boską, nie bijcie…

– Zdajesz sobie sprawę czym to grozi? Wiesz, jak możemy jedynie oczyścić twoją zbrukaną duszę? – Blindberg stanął nad nią jak kat.

Krystyna dalej szlochała.

*

Radca Blindberg wyszedł na świeże powietrze. Odetchnął z ulgą. Teraz pozostały im tylko pokazowe przesłuchania świadków i oskarżonej. Mógł na dwa dni odpocząć od swego towarzysza, von Flemminga, gdyż ten musiał wyjechać w pilnej sprawie do Kamienia. 

– Panie radco! – z wieży wyszedł strażnik Jurgen – musi pan o czymś wiedzieć.

– Tak? – Od niechcenia się odwrócił.

– Jak dobrze, że się przyznała… – strażnik ściszył ton – nie chciałem mówić przy tym drugim…

– Przy von Flemmingu? O co chodzi?

– Chodzi o pańskiego syna, Hermana.

Blindberg od razu spoważniał i złapał go za rękaw.

– Na Boga! Mów!

– Chyba nic się nie stało, ale…

Blindberg się przeraził, bo nie widział syna od kilku dni. Ten unikał go za wszelką cenę. 

– Mów!

– Kiedy pojechaliście do jej domu, zaraz przyszedł do wieży. Miał ze sobą bukłaczek wina, poczęstował mnie. Wypiłem pół kubka, tylko tyle.

– Ta, uwierzę, ale po co mi to mówisz? – Zdumiał się radca, że takimi pierdołami jest mu zawracana głowa.

– Panie, wstyd mi przyznać, ale nie wiem jak, ale zasnąłem od tego wina. Nie wiem na jak długo, może dwa, trzy pacierze. Sam nie wiem. Jak się ocknąłem, jego już nie było, a skoro Kryśka nie uciekła, to nic się nie stało. Nie chciałem stracić pana zaufania, ale obawiam się, że oni coś knują.

Blindbergowi pociemniało przed oczami i musiał się przytrzymać podwładnego. Uważał syna za osobę odpowiedzialną i inteligentną i nie podejrzewał, że ten może być podatny na jej czary. Miał nadzieję, że jako młody naukowiec lekko potraktuje ten przelotny romans i nie podważy ojcowskiego autorytetu. Zaś teraz, gdy się przyznała do zarzucanych czynów, zakładał, że razem z jej spaleniem zniknie groźba skandalu, natomiast jego wysoka pozycja wśród bogatych mieszczan pozostanie bez zmian.

– Dobrze zrobiłeś, że mi o tym powiedziałeś. Pilnuj jej i melduj o wszystkim, rozumiesz? – Złapał go mocno za klapy kubraka. 

– Tak panie, jak każesz…

*

Po dwóch tygodniach Blindberg miał już dosyć tego całego procesu. Na szczęście było już po wszystkim. No, może prawie. Musiał jeszcze dopilnować wykonania wyroku. Kilka dni intensywnych publicznych przesłuchań w miejskim ratuszu wyzwoliło w ludziach tyle nienawiści, tyle brudu z nich się wylało na podsądną, że radca też czuł się zbrukany. Nie sądził, że w mieszkańcach powiatu kryje się taka zawiść połączona z agresją do pięknej i samotnej kobiety. Krystyna ze wszystkim się zgadzała, przyznała się do zarzutów, nawet do latania na miotle na pobliską górę. Gdy zaczęła wymieniać wszystkie mieszkanki Buddendorfu jako współuczestniczki sabatów, nawet Flemming musiał jej przerwać i wyprowadzić z sali. Nie chciał mieć udziału w ogólnej psychozie strachu, która skończyłaby się jak wiek wcześniej, gdy przez Europę przetoczyło się szaleństwo palenia na stosie z błahych powodów, takich jak „podbieranie mleka” czy „rzucanie uroku złym okiem”. 

W nocy nie mógł spać, gdyż nie wiadomo czemu bał się, że coś może pójść nie tak. Chociaż przestał się martwić o swego syna, bo ten w końcu pojawił się na przesłuchaniach, to czuł, że coś jest nie tak. Herman z całych sił mu pomagał, dwoił się i troił, to jednak radca kilka razy zauważył, jak ten dziwnie patrzy na podsądną. Niby wszystko było w porządku. Niby.

O szóstej był już na nogach, obmył się zimną wodą i ubrał się odświętnie. W końcu to było święto wymiaru sprawiedliwości. Poszedł do wieży po skazaną.

*

Pastor Hans von Flemming też chciał to już wszystko zakończyć. Stęsknił się za wiernymi, psami i uczelnią. W przeddzień egzekucji prawie osuszył piwniczkę wina Blindbergowi, wszak był gościem. Zajmował całe piętro w jego kamiennicy, między dwoma jeziorami Untersee i Obersee. Poranne słońce go oślepiało, a bryza niesiona wiatrem nie dawała otuchy ani ukojenia bólu głowy. Dopiero gdy naparem z mięty wywołał u siebie wymioty, tępy ucisk z prawej strony czaszki  troszkę zelżał. Jakoś zmusił się do zjedzenia pszennego podpłomyka, szybko się ubrał. Był gotów. Wyszedł na uliczkę, rozejrzał dookoła. Wszyscy spieszyli się na rynek, gdzie stał ustawiony dosyć spory stos sosnowych polan. Drewno otaczało wbity w ziemię pal z przyczepionymi żelaznymi obręczami. Na potrzeby gawiedzi wyległy jarmarczne stragany. Także żebracy i mistrzowie złodziejskiego fachu nie zamierzali próżnować. 

Flemming spojrzał w stronę zamkowej wieży, zaraz stamtąd miał się pojawić kondukt
z czarownicą. Nagle z tłumu wyłonił się radca Blindberg, bez słowa wepchnął go
z powrotem do kamiennicy.

– Co się? – Zaniemówił, bo w oczach radcy ujrzał szaleństwo. Ten, bez słowa wcisnął mu w rękę ciężki, skórzany mieszek i padł przed nim na kolana. – O co chodzi? – zdziwiony otworzył podarek od Blindberga, był pełen złotych i srebrnych monet. 

– Panie – ścisnął go za krawędź marynarki – pomóż! Jestem zgubiony, mój głupi syn, co on zrobił… – głos mu się łamał – Pomóż. Błagam.

– Panie radco! – Flemming się wzburzył – Niech się pan uspokoi, co się stało?

– Ona… – nie mógł wykrztusić słów – na rany Zbawiciela, jestem zgubiony. Jak się radni dowiedzą, że nie przypilnowałem, zniszczą mnie, wygnają. Musicie pomóc, inaczej jestem zgubiony. A złoto, jeśli mało, zdobędę go więcej, tylko później. Na rany Chrystusa…

– Opowiadaj… – śledczy spojrzał na niego z odrazą.

**

Jacob Kischka nie omieszkał przyjechać na egzekucję sąsiadki. Z daleka widział jak wiozą czarownicę w drabiniastym wozie, ciągniętym przez starą chabetę. Skazana na spalenie miała na sobie tą samą sukienkę, co w dniu, kiedy  zeznawał przeciwko niej. W słońcu świeciły się jej płowe włosy. Twarz miała umazaną błotem, zaś szczękę obwiązano brudna szmatą.

„Bydlaki!” – pomyślał Jacob. – „Musieli ją zdrowo obić, bo ostatnio wyglądała na całkiem zdrową. No, ale to i tak nie ma znaczenia, zaraz i tak spłonie.”

Beznamiętnie patrzył, jak tłuszcza rzuca w skrępowaną zaschniętymi krowimi plackami i kamieniami. Ta siedziała wpatrzona w ziemię. Chociaż widział ją z daleka, to coś mu nie pasowało, ale nie wiedział jeszcze co. Gdy przywiązywali ją do słupa, zbliżył się do niej i ze zdziwieniem spojrzał w oczy związanej. Nie poznał jej. Była nieobecna, jakby ktoś ją napoił mlekiem z maków, albo innym otępiającym zielskiem. Ze wzburzenia Kischka chciał krzyknąć, że to niesprawiedliwe, że tak nie można. Jednak nie był w ciemię bity i zachował prawdę dla siebie. Popatrzył w stronę pastora von Flemminga, który czytał ze skwaszoną miną wyrok. za nim stał radca Blindberg. Był blady jak prześcieradło, kurczowo trzymał się stołu. Kischka wnioskował, że obydwaj dobrze wiedzą co tu się odstawia i dlatego Blindberg wygląda jakby miał się zaraz przewrócić. Jednak, srebrne talary jakie otrzymał wcześniej za milczenie w sprawie romansu czarownicy z radcowskim synem spowodowały u niego niewyobrażoną wdzięczność i ślepą lojalność. Miał nadzieję, że za dyskrecję znów pozyska kolejne monety. W końcu planował wysłać Johana do szkoły, a sam miał już dosyć nędznych, tanich trunków.

Zamyślił się i nawet nie zauważył, że podłożono ogień. Bijący żar i dławiący dym spowodował, że tłum się cofnął. Kischka także musiał zrobić parę kroków do tyłu. Z wyrzutem spojrzał na radnego, ten w mig pojął wagę oskarżenia. Blindberg drżącymi palcami pokazał mu jakby liczył pieniądze, Kischce to wystarczyło i się do niego gorzko uśmiechnął, na zgodę skinął głową.

– NIE!!!!! – palona ocknęła się z maligny i nieludzko zawyła – ZA CO?!!!! LUDZIE? NIE!!!! – krzyk poniósł się daleko aż za miasto.

Kiedy ogień zajął jej sukienkę i blond włosy, ta rzucała się, jakby wstąpił w nią diabeł. Pal, do którego były przyczepione kajdany, zaczął się niebezpiecznie kolebać. Groziło to wywróceniem całego stosu. Przerażeni ludzie jęli rozbiegać się, nie zważając na innych. Gdy von Flemming już sądził, że zaraz zostaną stratowani, nagle w czoło palonej uderzył wyrzucony z tłumu duży kamień brukowy. Ta zamilkła, na zawsze. Kischka otrzepał dłonie z piachu i poszedł się napić do tawerny. Smród palonego ciała długo unosił się nad ulicami i w mieszkaniach Golczewa.  

 *

Krysia szła przez pola. Skowronki śpiewały jej nad głową. Ukochany przestrzegł ją, żeby omijała wszelkie siedliska ludzkie. Bo może ktoś ją jeszcze rozpozna i każdy, zamieszany w podmiankę będzie miał poważne, śmiertelne kłopoty. Jeszcze nie mogła się przyzwyczaić do króciutkich włosów, jednak lepsze takie, niż spalenie żywcem. Nie pytała swego kochanka o to, skąd wziął tę nieszczęsną kobiecinę. Domyśliła, się, że pewnikiem z jakiegoś przytułku dla obłąkanych, który finansował jego ojciec. Herman miał mu rano wszystko wyjaśnić i błagać o wybaczenie. Zaś za rok, dwa, jak tylko zgromadzi środki finansowe, obiecał że razem popłyną za ocean do nowego świata.

Przed zmrokiem miała dotrzeć do swego dalekiego krewnego Fryderyka, który obiecał jej dach nad głową. Mieszkał na uboczu wioski Gross Raddow, jakieś 40 kilometrów od Golczewa. Mógł się nią zaopiekować bez jakiegoś większego rozgłosu, gdyż akurat jego nastoletnia córka Helga uciekła mu z domu. Puściła się za jakimś pruskim najemnikiem i tyle ją widziano. W związku z tym, że Krystyna była dosyć podobna do kuzynki, sąsiedzi nie za szybko zauważą różnicę. Jednak, nikt w jej rodzinie nie był ot tak bezinteresowny. Za ratunek obiecała opiekować się dziećmi wuja, a miał ich jeszcze siódemkę. Siedmioro maluchów pozostało bez matki, bo ta umarła w połogu po najmłodszym. Krysi to nie przeszkadzało, gdyż bardzo lubiła dzieci. Bardzo.

*

Słońce było w zenicie, gdy akurat wychodziła z lasu. Zauważyła dwójkę szkrabów zbierających jagody do glinianego dwojaka. Zaburczało jej w brzuchu i oblizała się po spierzchniętych ustach. Tak długo, w zamkowych lochach nic porządnego nie zjadła. Przeliczyła w kieszeni miedziaki.

– O, jakie macie wspaniałe jagódki! Po ile miarka? – zawołała do nich z daleka.

*

Poobiednią drzemkę zrobiła sobie w pobliskiej dąbrowie. Tym razem postarała się nie zostawiać po sobie zbytnich śladów. Niedługo miało zmierzchać, a zostało jej jeszcze jakieś dziesięć mil drogi. Czekano na nią z kolacją. Skuliła się w sobie, po czym rozpostarła sowie skrzydła i wzbiła się nad ściernisko. Poszybowała z cichym kwileniem.

Jacek Fleiszfreser

1 Zgodnie z zapisami z Aktów (nr AKS nr III/123) dot. procesów o czary z Pomorza Zachodniego, w
Archiwum Książąt Szczecińskich: „Krystyna Fleischfreser z Buddendorf koło Golczewa została spalona na
stosie w Golczewie w 1668 roku”. http://www.ikamien.pl/artykuly/2523/?page=2

2
0

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *