
.
Mikołowski cud
.
Działo się to dawno temu, kiedy Polska zniknęła z map Europy. Piastowscy książęta częściej woleli prowadzić bratobójcze walki niż zawierać sojusze przeciw pogańskim Prusom, czy kolejnym cesarzom niemieckim. W tamtym okresie we wszystkich dzielnicach powoli kształtował się system feudalny, kościół rzymsko-katolicki umacniał swe struktury, a chłopi wycinali drzewa i orali ziemię.
Na początku XIII wieku Górnym Śląskiem władał książę Mieszko Plątonogi. Będąc wnukiem Bolesława Krzywoustego, mimo kłopotów z własnymi nogami, ambitnie powiększał swe włości, co pięknie sfinalizował jego prawnuk Władysław Łokietek – który zjednoczył Polskę i odzyskał królestwo.
Na ziemi pszczyńskiej, po lewej stronie rzeczki Jamny stał gród warowny, będący własnością rycerza Mikołaja, pana na kilku okolicznych wsiach. W głównej w izbie, w glinianym palenisku ochoczo paliły się szczapki sosnowego drewna. Gospodarz stał przed lustrem z wypolerowanej blachy z brązu.
– O wciórności… – przeklął, gdy za mocno szarpnął barkiem, żeby zdjąć z głowy hełm z trzema kolorowymi piórami. – Jezu Kryste, a nasz Panie, ale boli. Będzie padać, matka – rzekł do żony leżącej w obszernym łożu. Karmiła piersią noworodka.
– Mikuła, zdejm to już, ile można to na pusty łeb zakładać, pora spać. Andrzejka nie widzioł? Zara słonko zajdzie. No ssij malutka, ssij.
Mikołaj jej nie słuchał, tylko odpłynął myślami do tego chwalebnego dnia, kiedy to własnym ciałem zasłonił Mieszka, śląskiego księcia.
Piast chociaż nie był wtedy młodzieniaszkiem, bo pięćdziesiąty krzyżyk mu stuknął i chociaż miał problemy z chodzeniem, stąd jego przydomek „Plątonogi”, to w siodle trzymał się jak nikt i osobiście uczestniczył w każdym boju.
Gdy z drużyną dojechali spóźnieni pod rzekę Mozgawę, było już po bitwie. Mieszko Stary – wuj księcia, pobił się o krakowski tron ze stronnikami małoletniego Leszka Białego. Wynik zmagania był nierozstrzygnięty, a na polu zostały tylko trupy i konający. Gdy Plątonogi po naradzie ze swym bratankiem Jarosławem z Opola zarządził zwycięski odwrót, wtedy z lasu wyskoczyła na nich, także spóźniona chorągiew Goworka – sandomierskiego komesa. Konnica uderzyła ich klinem, prosto w centrum formacji śląskiego księcia. Mikuła z przerażeniem patrzył, jak sandomierzanie z impetem przedzierają się przez kolejne szeregi jego przyjaciół. Na czele niszczycielskiej konnicy jechał sam wojewoda Goworek, w hełmie nowego typu „żabi pysk”. Parł do przodu i ze swą elitarną jazdą kosił Ślązaków niczym dojrzałe łany zboża. Mikołaj był wtedy świeżo mianowanym rycerzem i miał za zadanie za wszelką cenę chronić księcia. Rozpędził się i przyjął na bark kopię Goworka, tym samym wysadził go z siodła. Szyk Sandomierzan się załamał i przy przeważającej ilości Ślązaków – bitwa zakończyła się zanim zaczęła.
Mikołaj za męstwo i poświęcenie otrzymał od księcia gród z kilkoma wsiami na ziemi pszczyńskiej, a także część okupu jaki zapłacił Goworek w zamian za swe uwolnienie. Oczywiście Mikołaj dostał także i komeską zbroję z przepięknym hełmem z trzema kolorowymi piórami. Nosił ją dumnie od święta i przy każdej ważnej okazji. Jednak do boju już się nie rwał, gdyż uderzenie jakie dostał w czasie bitwy, spowodowało tak poważny uraz, że z trudem poruszał lewą ręką i często wypuszczał z niej trzymane rzeczy.
– Mikuła! Mówiłam coś do ciebie! – rozmyślania przerwała mu zniecierpliwiona małżonka.
– Ta, zara – odpowiedział jej na odczepnego i rozejrzał się po izbie.
Nie był to może zbytni luksus, ale jeszcze siedem lat wcześniej był gołodupcem oddanym na służbę do księcia. Nawet nie miał własnego wierzchowca, a zbroję stanowił zlepek starych pancerzy, pamiętających jeszcze czasy Bolesława Pierwszego, króla Polski. Jedynie miecz stanowił jego chlubę i dumę, bo ojciec mu nie pożałował denarów na jego wykucie. Jako najmłodszy w biednym rodzie mógł liczyć tylko na taki spadek. Tym właśnie mieczem prawie przebił sandomierskiego wojewodę, zanim ten się nie poddał. Za złoto z okupu poprawił wał drewniano – ziemny, wyremontował budynki grodu. Ściągnął do pobliskiego sioła garbarza i folusznika, a także opłacał kilkunastu zbrojnych do pilnowania porządku w swoich włościach. Ostatnie kosztowności zainwestował w tanie krowy, sprowadzone przez mołdawskich kupców aż z Rusi Czerwonej. Zamierzał je drogo sprzedać na targu we Wrocławiu i za zarobione pieniądze chciał zająć się na poważnie prowadzeniem handlem bydłem. Tym samym zapewniłby swym dzieciom dobrobyt na długie lata. Uśmiechnął się pod wąsem, bo do wrocławskiego targowiska zostało tylko kilka dni. Już oczami duszy widział złoto i srebro zapełniające jego skarbiec. Planował kupić Magdalenie, swej ukochanej żonie, korale z jantaru i jakąś suknię, najlepiej czerwoną, a dla syna kucyka. Chciał z nim razem objeżdżać wioski i pilnować chłopów.
– Ta… – rozparł się pod boki, pozując z hełmem – i obraz sobie zafunduję, a co…
– Durnyś, nie dziel skóry na… – zgasiła go połowica, chciała mu coś jeszcze dogadać, gdy do izby wbiegł zdyszany Andrzejek, ich pierworodny.
– Tatko! Tatko! Nieszczęście! – Wykrzyczał z progu.
– Czego się drzesz durnowaty, siostrę obudzisz! – ryknęła matka i maleństwo się rozpłakało na całą izbę.
Wściekły ojciec blaszane nakrycie głowy odstawił na kufer i ciągnąc za ucho wyprowadził chłopaka na podwórze.
– Zadowolony jesteś!? – ryknął z góry.
– Tatko, krowy chore, padają jak muchi! Ała! Boli! Puść!
Mikułę tak zatkało, że nie wiedział co powiedzieć. Opamiętał się i wypuścił andrzejkowe ucho.
– Jezu Kryste, a nasz Panie… – zdołał wysapać i zwrócił uwagę, że przez bramę biegną do nich Bojko – zaprzyjaźniony handlarz i wytrawny znawca bydła w jednej osobie oraz Miromir – dowódca straży.
– Panie! Panie! – Miro z daleka zauważył swego pracodawcę – kara boska! Biedulki niedługo wszystkie padną…
Za chwilę, przekrzykując się opowiedzieli swemu pryncypałowi, że stado zaczęło już chorować od samego rana. Przy paru ledwo żywych i wzdętych sztukach jeszcze nie podnosili alarmu. Jednak do wieczora, nie licząc paru cielaków praktycznie wszystkie leżały chore na pastwisku.
Przewracały oczami, żałośnie mucząc. Bojko chociaż był doświadczonym pastuchem, to pierwszy raz widział taki pogrom i z bezsilności rozkładał ręce. Powtarzał tylko „kara boska”, na przemian, raz w swoim dziwnym języku, a raz po łacinie, a co chwila dodawał to po polsku, rusińsku lub czesku.
– Prowadźcie! – Mikołaj już nie mógł dłużej słuchać ich lamentów.
Przodem pobiegł Bojko, za nim z górki grodowej po błocie dziedzic zjechał na dupie. Za nimi dreptali Andrzejek i Miromir. Do pastwiska, gdzie spędzono nowe stado Mikołaja mieli niedaleko, jakieś dwieście metrów w linii prostej. Ale po drodze były dwa mostki, jeden na Jamnie, a drugi na bezimiennym potoku, niknącym gdzieś w podmokłych łąkach.
Dalej był staw i gęsty zagajnik z jeżynami. Mikuła raz w tygodniu pozwalał wykorzystywać łąkę okolicznym chłopom jako miejsce wymiany towarów. A to ktoś miał za dużo szczawiu, za mało mirabelek, czy komu króli przybyło w obejściu. Transakcje były raczej barterowe, bo mało kto mógł sobie pozwolić na monety czy ich obrzynki. Właściciel w przyszłości planował tam zrobić rynek czy targowisko z prawdziwego zdarzenia, które by konkurowało z tym z Wrocławia.
Jednak, teraz gdy spojrzał na porykujące z bólu wzdęte krowy, uświadomił sobie, że jego dalekosiężne plany zaraz runą w zapomnienie. Rzeczywistość była gorsza niż Mikołaj sobie wyobrażał. Z dwustu sztuk, na nogach były tylko cztery cielaki, które bezowocnie próbowały napić się z wymion leżących matek. Reszta ledwo żywa, żałośnie muczała.
– No, co Mućka… – Mikuła przyklęknął przy pierwszej z brzegu i pogłaskał ją po głowie. Krowa ze zbolałym wzrokiem spojrzała mu w oczy, parsknęła i próbowała wstać – no dawaj malutka, dawaj…
– Panie, toż to byk, największy… – nieśmiało wtrącił się Miromir.
Wojak odetchnął z ulgą widząc, że buchaj opada ciężko na bok, na trawę.
– Biedactwo. Co robić, co robić?… – Właściciel i jego syn zaczęli chodzić od jednej do drugiej.
Wszystkie były w podobnym, ciężkim stanie.
– Obawiać, one jutro, kro, kro… vacile vormuri – dokończył po swojemu mołdawski pastuch.
– Co tam gadasz? A tak mieliśmy wzbogatnieć… – właściciel dobrze znał trochę łacinę, więc domyślił się co ten rzekł. Jednak nie dopuszczał do siebie ponurej prawdy. – Tylko cud nas może uratować.
– Padną jutro, powiedział – wtrącił Miro, ale gdy zobaczył gromy w oczach swego pracodawcy, pożałował, że się odezwał. – Jak cud, to trzeba się modlić – zaproponował, żeby nie stracić w jego oczach, a wiedział, że ten jest bogobojnym człowiekiem.
– Jezu, Chryste, a nas Panie… – dodał Andrzejek swym cienkim głosem, naśladując ojca. Dorośli popatrzyli na malucha i parsknęli śmiechem, chociaż nie było im za wesoło. Jednak, taka mała drobnostka odegnała Mikuli na chwilę mroczne myśli i przywróciła nadzieję.
– Trza się modlić do świętych, ale do których? – Zafrasował się Mikołaj.
– Do Szymona, tego słupnika? Może do Augustyna z tego… – Miromir chciał pomóc, ale za rzadko chodził do kościoła.
– Nikolaj z Mitry je dobry święty – wtrącił się Bojko – u nas na Rusi, ludi staviajo mu kaplice, chranuje pred smerti a prinasi dary.
– Po polskiemu godoj, gupi człeku – zirytował się Miromir – przecie umisz.
– Biskup z Mitry, mój imiennik… Trza po plebana posłać, ludzi zwołać. – mikołajowe oblicze się rozjaśniło – Będziemy przez noc całą o cud modlić.
– Panie, może ściągnąć biskupa Wincentego, słyszałem, że w drodze do Krakowa odwiedził Pszczynę – błysnął strażnik, ale za chwilę znów stwierdził, że rozsierdził pracodawcę.
– Jak bym miał tego klechę przed sobą, tego poplecznika Białego i tfu Goworka. Ech… Obciąłbym mu wszystkie kończyny, tak samo jak Bolesław Śmiały zrobił z biskupem Stanisławem, a co. Nasikałbym mu do szyi, a kadłubek nanizałbym na pal… – Mikuła ze złości tak kopnął chorą krowę, aż ta wyzionęła ducha.
– Panie?! – krzyknęli przerażeni podwładni, a Andrzejek zaczął płakać nad losem biednej krówki.
– O Boże, cóż jam uczynił – Mikołaj ocknął się ze snu na jawie, gdzie stał nad zwłokami wszystkich tych, których kazano oszczędzić nad Mozgawą.
– Biedne bydle – zamknął ręką jej powieki. – Szybko sprowadźcie baby i kogo znajdziecie pod gród. Niech modlą się, ja plebana ściągnę. Jak trzeba, to i ja kaplicę dziękczynną postawię, a co…
Gdy Bojko i Miromir pobiegli po innych, Mikuła jeszcze chciał sprawdzić, czy może jeszcze jakieś zdechły w tym czasie. Księżyc wzniósł się wysoko nad lasem. Nagle nieżywa krowa wypuściła gazy.
– Fu! – przechodzącego obok Andrzejka aż odrzuciło.
– Pamiętasz jak rok temu strasznie się pochorowałeś, podobnie wtedy smrodu dawałeś.
– Oj, ledwo wtedy przeżyłem tatko. Gdyby nie stara Barbora i jej obrzydliwe ziółka…
– Tak, wiedźma przebrzydła, pomogła. Tfu, pomogła, bo jej dług darowałem i na mojej ziemi żyć do jej śmierci pozwoliłem. Tak się nią dogadałem, z tą starą wroną. Zawsze pluje za siebie, jak mnie widzi. To pewno ona zły urok na stado rzuciła. Mściwa, stara wrona.
– Tatko, ale ona przecie była żoną tego co wcześniej mieszkał i na grodzie siedział…
Mikołaj na te słowa wyraźnie się wzburzył, ale przy synu starał się zachować spokój. Dlatego też przełknął gorzką ślinę i z trudem się uśmiechnął.
– Widzisz synu, książę pan lojalnych nagradza, zaś nieposłusznych wysyła tam, gdzie ich miejsce, do piekła. Stary, jak mu tam…, już zapomniałem, knował za plecami mojego i też twojego pana, bo kiedyś zastąpisz mnie, jak wiesz. Więc źle skończył, a jego starą, ja głupi chrześcijanin
oszczędziłem. Zobacz jak mi się odwdzięczyła, no zobacz sam – pokazał na zdychające przy świetle księżyca krowy.
– Ale tatko, ona może pomóc…
– Wciórności! – rycerz nie wytrzymał i przeklął – To pewnikiem jej sprawka! Jak nie zdejmie złego czaru, to ubiję sukę!
Andrzejek biegnąc za ojcem próbował mu przemówić do rozsądku, ale ten znalazłszy na ziemi sękaty kosturek, miał ochotę tylko go roztrzaskać na jej głowie. Po chwili byli przy chacie Barbory. Mikołaj przez chwilę ją wołał, potem wtargnął do środka pomieszczenia. Jednak tam jej nie znalazł. Przy tle żarzącego paleniska zobaczył wiązki ziela podwieszone do belek, na półkach stały gliniane pojemniki.
Nie zdziwił się, że na ścianie wiszą zasuszone węże i nietoperze. Miał ochotę to wszystko spalić, ale machnął ręką, bo przypadkiem zaprószony ogień mógłby narobić więcej szkód.
– Wracaj szybko do matki, a ja pójdę po plebana – po tych słowach przytulił syna i pobiegł do pustelni, gdzie mieszkał ich kapłan. Przez chwilę chłopak się wahał, ale zdecydował się działać. Cieszył się, że nie zdradził mu, gdzie można ją znaleźć. Pobiegł leśną drogą w stronę skrzyżowania duktów na Pszczynę i do Krakowa. Noc była już późna, ale nie bał się, bo znał każdy zakamarek posiadłości swego ojca. Nagle przystanął, bo ktoś mu wyszedł naprzeciwko. Troszkę się przestraszył wielkoluda niosącego duży wór, ale przypomniał sobie, że starej Barbarze, czy też Barborze, bo tak z czeska kazała na siebie wołać, pomagał przygłupi parobek. Z racji, że ciągle kopał dla swojej pracodawczyni głębokie jamy, to zwano go Norkiem. Nikt nie wiedział po co tak je robili, ale Andrzejek domyślał się, że stara chce dostać się do piekła i spotkać się ze zmarłym mężem.
– Kto tam? – wycharczał Norek, bo też się przestraszył – a, to ty – znali się, bo mikołowy syn od roku często bywał u nich. Przychodził w tajemnicy przed ojcem, żeby dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy o świecie. W zimę u niej było zawsze cieplutko, bo ta potrafiła dawać do pieca. Czasami dawała mu piwo i świeżutkie kreple.
– Co tam masz? – chłopak wskazał na worek.
– Złoto – dumnie odrzekł Norek.
– Chyba oszalałeś, aż tyle?
Olbrzym zrzucił z pleców szmatę i wyjął z niej duży kamień. Podał go chłopakowi.
– Czarne złoto, tak Barbora powiada.
Chłopiec pomacał wilgotną gliniastą powierzchnię i wiedział, że ktoś tu nie ma nierówno poukładane klepki.
– Tatko mówił, że stara zwariowała i chyba ma rację. Zaprowadź do niej. Bojam się, że jak bydełko padnie, a, że myśli, że to ona winna tego nieszczęścia, to tatko ją – chłopak przeciągną ręką po gardle, tak jak jego ojciec często pokazywał – pewnikiem obije, utopi, a na koniec pewno spali.
Norek może i był w ciemię bity, ale nie był głupi i na własnych plecach pamiętał, że panowie są okrutni i bez powodu potrafią obić kijem. Więc rzucił „skarby” w krzaki i poprowadził młodzieńca. Po dłuższej chwili dotarli do niewielkiego pagórka, a tam w jego zboczu, w krzakach ziała wielka dziura wielkości połowy wysokości człowieka.
– To tu stara kamienie wyciąga z ziemi, ja za duży – olbrzym pokazał norę.
– Zwariowała, jak amen w pacierzu. Zawołaj ją. – Andrzej podszedł do jamy, w świetle księżyca zobaczył, że jest obłożona z boków i od góry deskami. – Stara wyłaź! – zapiszczał do środka.
Norkowi nie pozostało nic innego jak też ją zawołać. Krzyczeli na przemian jakieś dobre pięć minut, które wlokło się niemożebnie. W końcu olbrzym zrezygnował i splunął przez lewe ramię.
– Zasypało ją, zabiło, a ostrzegałem… – był bliski płaczu, bo ją kochał z całego serca. Nagle usłyszeli z głębi chrobotanie i ciche przekleństwa.
Z górotworu wypełzła na czworaka mała kobiecina. Była cała umorusana na czarno i w srebrnym świetle księżyca błyskały jej przekrwione gałki oczne. W ręku dzierżyła mały młotek, zakończony z jednej strony szpikulcem.
– Zabiję, zabiję – mamrotała groźby w stronę Norka – a byłam tak blisko jądra, czego dupę zawracasz!
– Jej wzrok padł na chłopca – a, to ty, psi synu. Czego?
Andrzej opowiedział co się stało, napomknął też o groźbach ojca.
– A niech ich Perun strzeli! – Podsumowała krótko – niech zdychają, jak kara boska, to kara boska, twój ojciec to zły człek, dom mi zabrał. – Odwróciła się na pięcie i gdy chciała z powrotem zniknąć pod ziemią, zatrzymał ją malec, padając jej do nóg. Nie dał się odczepić od barbórkowych kostek, płakał i zaklinał ją, mówiąc, że jej się uda, że tylko ona będzie potrafiła je uleczyć.
– A już ci, spróbuję – w końcu uległa, postawiła malca przed sobą i go pogłaskała po głowie brudną ręką – tylko nie dlatego, że cię lubię, tylko dlatego, bo potem ich ścierwo całkiem zatruje ziemię i wodę. No to, gdzie się podzieję?
Idąc szybkim krokiem znaleźli się na pastwisku. Chore krowy spały wycieńczone, czasami która zaryczała. Barbora kucnęła przy pierwszej z brzegu. Postukała w nabrzmiały brzuch, powąchała, jak jej wali z pyska, a także dotknęła nosa.
– U, słabo jest. A mówiłam, żeby ich nie poili, tam, gdzie ci partacze wylewają do strumienia resztki z folusza i garbarni. A mówiłam…
– Uratujesz je?
Stara pogładziła krowę po pysku.
– Jak pomożesz, to może się uda. Sama wszytkich nie oblecę. Norek, bęcwale przynieś nadpalone konary, o tam pasterze ognisko mieli. Przynieś, a potem je na drobny mak trza utrzeć.
– Ale za chałupą tyla wungla leży! – parobek miał w miarę dobrą pamięć, chociaż nie kojarzył wielu faktów.
– Nie ten durnoto, nie ten…
– Ale przecie…
– No rusz dupę, a ty chłopcze wiesz, jak koper wygląda?
Andrzejek przytaknął głową.
– O tam rośnie, przynieś mi do chałupy, ile wlezie. Potem jeszcze zerwiesz tyle pokrzywy aż ci paluchy spuchną. Tylko mi nie mów, że parzy, bo pójdę spać.
– Dobrze, proszę pani.
– Zuch gamoń, tera pójdę zagrzać wodę i zrobię tyle papki, ile mam ziela i wungla. Norek, półgłówku! Mówiłam, że ten zły! Ostaw go! – Krzyknęła w stronę swego pomocnika i nałożnika jednocześnie.
Po godzinie z małym ceberkiem, pełnym czarnej mazi chodzili od jednej do drugiej. Norek nosił naczynie, Andrzejek rozchylał krowom pyski, a Barbora pakowała im po jednej chochli prosto w gardziel. Gdy świtało, zdołali już nakarmić wszystkie sztuki bydła. Norek podniósł z trawy śpiącego Andrzejka i zaniósł go do grodu. A, że sam ledwo się trzymał na nogach, to jak tylko zobaczył, że dziedzic leży krzyżem na trawie i chrapie razem z innymi, to położył smyka na ojcowskich plecach. W końcu można było łatwo się przeziębić od porannej rosy.
***
Słońce wzeszło wysoko i modlący poczęli się budzić. Mikuła przewracając się na drugi bok, poczuł, że coś mu spadło z pleców i tym samym odniósł wrażenie, że pozbył się jakiegoś strasznego brzemienia.
– Chwalmy Pana! – wykrzyknął i wstał.
Pleban obudzony, kontynuował kolejną modlitwę do świętego Mikołaja. Uczestnicy nabożeństwa budzili się jeden po drugim i z marszu dołączali do modlitwy. Dopiero po trzeciej zdrowaśce do rycerza dotarło, że w głębokiej trawie śpi jego pierworodny.
– Jak ty wyglądasz leniu, cały brudny, o Jezu, ale cię pocięły pokrzywy. Wstawaj, nie przynoś mi wstydu, módl się! – trącił go nogą, ale chłopiec nawet nie zareagował, tylko odwrócił się doń tyłem. – Eh, dzieci – przykrył go swoim kubrakiem i wrócił do modlitwy.
Nagle zobaczył, że od strony pastwiska biegnie Miromir i coś krzyczy. Ksiądz też się zaciekawił i przerwał.
– Cud! Cud! Ludzie!!! – usłyszeli z daleka. Po chwili uradowany wojak padł do stóp pracodawcy i z uśmiechem na twarzy obwieścił wszystkim
– Ludzie! One wstały! Nasze modlitwy… To cud!
Mikuła nie wierzył własnym uszom. Przeżegnał się i pomógł wstać Mirkowi.
– Jezu Chryste, a nasz Panie… – znów się przeżegnał – mów, co się stało…
– Przecie mówię, wstały i skubią trawę…
– Cud! Cud! – zaczęli pokrzykiwać ludzie. – O święty Mikołaju! Dziękujemy ci! – z powrotem klękli.
– Nie wierzę… Kaplicę mu postawię, jak nic – Mikołaj zaszeptał do siebie i pobiegł, żeby się przekonać na własne oczy.
Stanął zdyszany z skraju pastwiska. Przez dłuższą chwilę patrzył i nie rozumiał.
„Jak to mogło się stać, że krowy ot tak wstały i sobie teraz pogryzają trawę? Cud, cud się ziścił.” – pomyślał i padł na kolana, by znów się gorliwie modlić do swego patrona.
Wniebowzięty obserwował, jak sobie żrą dzięcielinę i świerzop. Wszystkie wyzdrowiały i odżyły, oprócz tej z przetrąconym karkiem.
Jacek Fleiszfreser