.

Mikołowski turkuciołak

.

Maciej stanął na obrzeżach Mikołowa, jednego z górnośląskich miasteczek. Jakieś trzysta metrów od granic zabudowań zaczynał się park narodowy. Teren z zielenią rozciągał się trójkątem od Katowic na wschodzie, po Rudę Śląską na północy i Gliwice na zachodzie. Celem podróży był porośnięty bujnym lasem piękny pagórek, usypany w miejscu dawnej kopalni węgla i całej dzielnicy Halemba. Wiosenne słońce przygrzewało i brak innych turystów zachęcał go do długiego spaceru. Miał na sobie trekkingowe buty, kurtkę z goreteksu, plecaczek z o dpowiednią ilością elektrolitu i kreple. Nie mógł odmówić szwagierce, która przygotowała mu przed wyjazdem ich cały stos, oczywiście ze śliwką, to były jego ulubione. Uzależnienie od pączków i innych drożdżówek potwierdzało dwadzieścia kilogramów nadwagi. Nie było źle, bo jednak już od roku walczył z tą słabością i zrzucił już ich dziesięć. Ćwiczył, żył aktywnie, trzymał dietę na tyle ile wytrzymywał, ale… Nie szło tak gładko, jak zaplanował, bo waga nie chciała tak szybko spadać, a powodem było poprawianie sobie humoru pączkami i czasami piwko z kolegami.

Nie walczył z depresją, o nie! U prawdziwych facetów takie coś nie istnieje, wykluczone.

Pierwszego dnia urlopu zamierzał tak długo spacerować, aż padnie z wycieńczenia jak nieżywy, tak sobie przynajmniej obiecywał. Po latach zebrał się w sobie, żeby pozwiedzać park, wcześniej był zbyt zmęczony rzeczywistością, zbyt leniwy na leśne spacery. Wreszcie postanowił zmienić nastawienie i rozpocząć nowe, zdrowe życie.

Drugiego zaplanował odpoczynek na miejskim jarmarku zorganizowanym z okazji 850-lecia miasta Mikołowa. Zapowiadała się epicka zabawa. Z wielkich afiszy i banerów obiecywano występy  kopalnianej orkiestry w tradycyjnych strojach – tylko ona została po zamkniętych przed latami kopalni oraz gwiazd śląskiej estrady. Zamierzał też coś kupić na wielkim targowisku. Rzadko bywał u brata, ale zawsze właśnie tu kupował sobie jakiś regionalny wyrób czy staroć z zamierzchłej epoki do swej kolekcji mechanicznych zegarków.

Sprawdził na mapie trasę na Nowym Katowickim Parku Krajobrazowym i wyszło, że jeżeli wyjdzie o 8 rano, to na 18 powinien wrócić do domu brata, gdzie mieszkał w czasie urlopu. Miał całą posiadłość dla siebie na tydzień, gdyż Heniek, jego braciszek wyjechał w tym czasie z rodziną na Kanary.

Ruszył z buta w knieje parku narodowego utworzonego w miejscu, gdzie kiedyś był teren pokopalniany, zniszczone osadzaniem terenu osiedla mieszkaniowe, jakieś zakłady rolno-farmaceutyczno-przemysłowe, wolne strefy ekonomiczne, składowisko odpadów niebezpiecznych, tajne laboratorium rządowe, gdzie według legendy tworzono ludzkie hybrydy ze zwierzętami, mutantów, którzy mieli zastąpić zwykłych ludzi w pracy pod ziemią, w kopalniach.  Do tego mały poligon wojskowy i nieudana elektrownia atomowa. Chociaż plan odtworzeniowy był ambitny i czasochłonny, to po dwudziestu latach od czasu zakończenia rekultywacji powstała tam unikalna enklawa przyrodnicza z zadziwiającym ekosystemem.

Zasiedlono leśne ostępy gatunkami zwierząt, które wcześniej prawie wymarły, lub na nowo powstały z zachowanego lub odtworzonego DNA. Był to ewenement na skalę światową i wzór do naśladowania dla innych.

Reklamy

Report this adPrywatność

Jakże Maciej był zdziwiony, gdy brat z całych sił starał się go zniechęcić do przyjazdu. Bredził coś o złej sławie tego parku, wyliczał zaginione osoby oraz zwłoki jakie ponoć tam znajdowano. Jednak Maciek nic nie znalazł w Internecie na ten temat, nawet znajomy policjant nic nie wyszukał w służbowych bazach danych. Nie przypuszczał, żeby państwo tuszowało trupy, bo rejon miał odżyć turystycznie, zaś zainwestowane miliardy euro musiały się zwrócić. Zresztą co mogło się mu stać, miał w kieszeni paralizator elektryczny oraz wielofunkcyjną laskę z 5 ostrzami i GPS-em. Poza tym dwa dni leżał podłączony neurołączem do programu szkoleniowego z samoobrony. Razem z certyfikatem dostał czarny pas z Kung-Karate-Jujitsu.

Szedł raźnie ulicą Konopnickiej, aż dotarł do mostku na rzeczce Recie. Za wodą, na byłych gruntach rolnych stały równo zasadzone buki i dęby. Młode, dwudziestoletnie drzewa stały dostojnie, witając turystę szumem wiatru. Krystalicznie czysta Reta także miło szemrała, przyjacielsko zapraszała do ugaszenia sobą pragnienia. Maciek przez chwilę czuł, jakby miał zaraz trafić do raju. Odtworzone runo leśne zawierało tradycyjne dla śląskie przyrody kruszyki, listerie, kosmatki, nerecznicę, mchy, paprocie i wiele innych, których nie potrafił rozpoznać. Miał problemy z wieloma gatunkami mimo zaimplementowania sobie do płatu czołowego całej encyklopedii flory i fauny świata oraz odkrytych planet. Część z nich miała cechy wskazujące na skrzyżowanie kilku roślin z całkiem różnych rodzajów i podgrup. Wiedza jaką dysponował podpowiadała mu, że ma do czynienia z mutacjami nieznanej przyczyny, więc machnął na to ręką i poszedł dalej, na północ, w stronę pradawnego lasu. Jedno go zastanowiło, że mimo tego, że tablice informacyjne o źródle dofinansowania ustawione po obu stronach ścieżki były w miarę nowe, to jednak powierzchnia samego traktu była praktycznie cała zarośnięta chwastami.

„Taki piękny park, a nikt tu nie wędruje?” – pomyślał zdziwiony i ruszył przed siebie. Zatrzymał się zaskoczony, bo u wejścia do sosnowego boru stało stado saren. Stały niezdecydowane, strzygąc uszami.

– O ja… cię… – opadła mu szczęka z wrażenia, bo przez chwilę mu się zdawało, że kilka z nich ma po dwie głowy. Z niedowierzaniem chciał przetrzeć oczy, czy nie doświadczył złudzenia optycznego. Gdy znów na nie skierował wzrok, zobaczył już tylko parę jasno-brązowych kuprów.

Zniknęły w gęstwinie.

– E tam, przewidziało mi się. No, już chwilkę jestem na nogach, to dla raźnego marszu należy mi się coś słodkiego. – Rzekł sam do siebie i wyłuskał z kieszeni anyżowego cukierka, który kupił od razu, jak tylko wysiadł z pociągu w mieście. – Kopalnioki, moje ulubione, tylko jednego.

Gdy doszedł do terenu po hałdzie panewickiej, zjadł ich całe opakowanie. Z oddali dobiegły jego uszu odgłosy wydawane przez małe kółka. Turkot po betonie i skrzypienie zardzewiałych łożysk roznosił się echem nad lasem.

„Wyczytałem, że w miejsce starego składowania skał z kopalni urządzono skatepark z prawdziwego zdarzenia. Jak fajnie, że kogoś wreszcie tu spotkam.”

Maciusia już od dłuższego czasu przestała bawić samotność. Dziwił się sam sobie, że chociaż nie widział drugiej osoby już ponad godzinę, to ogarniał go dziwny lęk. Po zjedzeniu krepla i popiciu wodą gazowaną odzyskał animuszu i wszedł na nasyp ziemny, żeby obejrzeć wyczyny deskorolkowców. Po większej betonowej rampie jeździła „tur, tur” jedna deska, zaś po drugiej, mniejszej w te i z powrotem pomykał „skrzyp, skrzyp” pordzewiały rowerek. Między stanowiskami byli widzowie.

Reklamy

Report this adPrywatność

Maciej chciał podejść bliżej, ale stanął jak wryty. Uszczypnął się w policzek, bo nie wierzył w to co widzi. Na kołach, zamiast oczekiwanych dzieci jeździły niedźwiedzie. Publiczność składała się z miśków i innych mniejszych futrzaków. Grzecznie wodziły głowami za przejeżdżającymi.

– Cyrk jakiś? Czy coś? – rzekł sam do siebie i rozglądał się, żeby znaleźć treserów, albo chociaż kamery. Po pięciu minutach lustrowania okolicy nie znalazł nic, co by przypominało działalność rozrywkową. Miski jak po jakich prochach jeździły w te i we wte. Bez końca. W pierwszym odruchu chciał zacząć bić brawo, bo przedstawienie było przednie, ale się powstrzymał i powoli się wycofał. Wolał nie przestraszyć zwierząt, w końcu jak taki spadnie z pojazdu, to z wściekłości może na żywca zjeść człowiekowi twarz. Wiedział, że dzikie zwierzęta nie są tak miłe jak te z kreskówek.

– Yogi z Yellowstone – powiedział sam do siebie imię sympatycznego misia z archiwalnej bajki, którą mu kiedyś puszczała matka – i Bubu. O w mordę, jego też pamiętam. – Uśmiechnął się od ucha do ucha, na wspomnienie, że to były bardzo dowcipne historyjki.

Szerokim łukiem ominął opuszczone zrekultywowane hałdy i skierował się w stronę starodawnego krzyża sprzed ponad ćwierci tysiąclecia. Jeszcze miał do niego jakieś dwieście metrów, gdy zobaczył przed sobą idącą parę. Zawołał do nich, lecz ci dalej szli mocno objęci. Nie zwracali na niego uwagi, więc przyspieszył kroku. Zaciekawiło go to, że byli ubrani w dziwnym stylu retro, a na dodatek ona była bosa. Kiedy dziewczyna kucnęła, żeby zerwać polne kwiaty, jej partner wyjął zza paska młotek i znienacka ją uderzył w tył głowy. Ta upadła zakrwawiona. Maciej stanął zaskoczony i z piersi wyrwał się mu się charkliwy krzyk. Przerażony patrzył jak napastnik raz za razem uderza kobietę w głowę. Po kilku sekundach dopiero dotarło do niego, że postacie zniknęły. Ot tak. „Pstryk i znikł”. Zszokowany nie wiedział co czynić.

W końcu przemógł się i podszedł powoli do miejsca zbrodni.

„A nuż wpadli gdzieś do jakiejś dziury” – pomyślał rozgorączkowany, ale po dwójce nie został nawet ślad krwi. Jego wzrok spoczął na starym krzyżu, wyłaniającym się z zagajnika. U jego stóp morderca już kopał dół. Wtedy Maciej pacnął się ręką w zapominalski swój łeb i zaczął się opętańczo śmiać. Padł na kolana i już ze spokojem mógł się napić wody.

„Przecież czytałem o specjalnej, turystycznej atrakcji, holograficznej inscenizacji zbrodni jaka tu się dokonała przed 250 laty. Jakiś panicz zamordował swoją wieśniaczą kochankę, żeby móc wziąć ślub z inną, bogatszą. Potem go wyrzuty sumienia gryzły i żeby odkupić winy postawił w miejscu kaźni krzyż z Jezusem. Ponoć duch zabitej straszył w lesie bardzo długo.” – Już uspokojony oglądał wyświetlane laserowo sceny.

Chociaż nie był praktykującym katolikiem, to klęknął przed krzyżem i zmówił krótką modlitwę jaką zapamiętał z dzieciństwa. Na koniec prezentacji multimedialnej pojawił się upiór zamordowanej – raz była to piękność, a raz podgnity kościotrup. Odszedł na dalszą odległość od krzyża, a upiór zabitej nie chciał go opuścić. Przestało mu to się podobać, bo od pewnego momentu upiorzyca troszkę się zmieniła i dziwnie na niego patrzyła. Nie chciała pokazać swego ładniejszego oblicza. Za nic go nie chciała opuścić, gdy szedł ścieżką na północ, tak, żeby ominąć feralną hałdę ze dzikimi zwierzętami.

„Uciekaj, jak najdalej z lasu, bo też zginiesz” – oznajmiła mu zabita wieśniaczka stojąca obok – „Maciuś, Maćku, uciekaj, tam zło się czai w głębi…”.

Reklamy

Report this adPrywatność

Maciej stanął jak wryty. Spojrzał na upiorzycę, ta wyszczerzyła się potwornie i rozwiała się niczym mgła.

– Skąd zna moje imię?! – rzekł do siebie i rzucił się do ucieczki, obawiając się najgorszego. Biegł dwie minuty, na więcej nie miał kondycji. Usiadł spocony na pieńku, z trudem łapał oddech. Wtedy go olśniło.

– Czip! – Krzyknął aż echem poniosło. – Ale ja jestem głupi, przecież te całe multimedialne ustrojstwo na pewno wczytało dane z mojego centralnego czipa do swojego programu. Sprytne. No to krepla. Już sięgał do plecaka, gdy spojrzał w stronę górki, wyłaniającej się z lasu jakieś dwa kilometry na zachód. Pomyślał, że dopiero podje, jak tam dojdzie. Wziął tylko łyka wody i ruszył leśnym traktem. Gdy dotarł do podnóża górki, poczuł, że ziemia lekko zadrżała.

„Pewno jeszcze ziemia się odpręża po zamkniętych kopalniach węgla kamiennego. Kiedyś to ponoć były takie trzęsienia, że kamienice się przewracały. Teraz to zamierzchła przeszłość…”

Sprawdził czy nie ma mrówek na omszałym pieńku i rozsiadł się wygodnie, wyciągając torebkę z pączkami. Ich arakowy aromat go lekko odurzył. Zagłębił zęby w mięciutkim cieście, aż nadzienie śliwkowe strzeliło mu w podniebienie.

– O Jezu, jakie dobre… – rozpłynął się w zachwycie.

Nagle z pobliskich zarośli wyłonił się dziwny chłopak. Zrobił to tak gwałtownie, że Maciek się przestraszył i zakrztusił. Upuścił pączka na ziemię i zaczął kasłać, żeby odblokować tchawicę i przełyk.

– Tur! Kuć! Kuć, tur, tur! – zapiszczał przybysz i zamachał krótkimi, grubymi rączkami.

Maciek po minucie doszedł do siebie i ze zdziwieniem przyjrzał się młodzieńcowi wystającemu z gęstych krzaków. Był blady, całkiem łysy, miał ciemne, wyłupiaste oczy, praktycznie nie miał nosa i wielką szczękę z niewidocznymi ustami. Do tego dziwny brązowy sweter i kalekie, krótkie ręce zakończone grubymi palcami z pazurami.

– Kim ty jestem? – Maciej zagadał zdziwiony, bo pierwszy raz takiego brzydala spotkał. Wtedy zobaczył, że po upuszczonym ciastku nie został nawet okruszek, a młodzieniec ubrudził się nadzieniem. – Dobre, co?

Zjadłeś krepla, bratowa usmażyła.

– Tur, tur, kuć, kuć… – znów zapiszczał – am, am – pokazał krótką rączką na torbę z pączkami.

„Co za sprawny inaczej chłopak? Może zgubił grupę wycieczkową, a teraz biedny nie może znaleźć opiekunów.” – Pomyślał Maciek i podał mu kolejne ciastko.

– Masz, zjedz krepla, zaraz zadzwonię po pomoc. Jeśli chcesz, to wytoczę twoim wychowawcom taki proces, że nie się nie pozbierają. – Maciej podawał mu kolejne pączki. Dziwił się, bo jak tylko złapał jednego, to się odwracał na sekundę i wpychał sobie je do gęby w całości.

W końcu, z dziesięciu został tylko jeden, zaś podjadek od turysty domagał się ostatniego. Machał krótkim łapkami i wymownie kręcił głową.

– Am, am, krep… le… am, am… – jego pisk był coraz bardziej natarczywy.

– No stary, podjadłeś mi wszystkie. No, prawie wszystkie, ale tego nie mogę ci dać. Rozumiesz, mam początki cukrzycy – skłamał jak na adwokata przystało – więc mogę zasłabnąć, jak zabraknie mi cukru we krwi…

– Am, am, tur, kuć, am, am – chłopak nieprzyjemnie i napastliwie zaczął mu machać rączkami przed twarzą. – Kreple, am, am!

Tego było już za wiele dla Maćka. Zebrał się w sobie i ryknął z całych sił.

– Uspokój się gówniarzu! Zżarłeś moje pączki! – Podniósł wojowniczo pięść, ale od razu się uspokoił i zaczął pakować ostatnie ciastko do plecaka. – Siadaj tu na pieńku, zaraz poszukamy twojego opiekuna, poczekaj, wyjmę telefon… Spojrzał w stronę dziwnego wyrostka, ale ten zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Maciek wstał i przeczesał krzaki. Nie znalazł nic oprócz wzruszonej świeżej ziemi.

– Te! Podjadek! Wracaj! Już nie będę krzyczał. Przepraszam! – chciał zadzwonić na telefon alarmowy, ale akurat w tym miejscu jego sieć nie miała zasięgu – no trudno, zadzwonię z górki. Może do tej pory zauważę gnojka.

Idąc po łagodnym stoku musiał się wzmocnić i zjadł ostatnie ciastko. Aromat śliwek i araku niósł się daleko na szczyt i przenikał głęboko w struktury skalne. Maciek nie napotkał na zboczu ani dziwnego osobnika, innych turystów, ani tym bardziej wycieczki dzieci specjalnej troski. Powoli zapominał o dziwnym żarłoku, zastanawiał się, ile to słodkich rzeczy kupi na świątecznym jarmarku, który miał być następnego dnia. Cieszył się pięknem przyrody. W krzakach czaiły się chrząszcze i jeże, nad głową latały trzmiele, rudziki i kukułki. Po drzewach skakały wiewiórki, w rytm waliły dzięcioły. Po prostu bajka. Krystalicznie czyste powietrze pozwoliło mu dojrzeć z wieży widokowej sąsiednie miasta – Bytom, Gliwice, Mikołów i nawet Rybnik.

Wszystkie były otoczone bujnym drzewostanem. Był dumny z tego, że Śląsk powoli przeobrażał się w zielone płuca Europy. Zmęczony rozsiadł się na zboczu pagórka, napawał się widokiem zrewitalizowanej Rudy Śląskiej.

„Chyba się zdrzemnę” –pomyślał popijając wodę mineralną – „Cholera miałem zadzwonić na policję i zgłosić tego gamonia… A może po prostu zejdę do miasta i wsiądę w taksę, wrócę do domu, już mi nogi wlazły w dupę.”

– To dobry pomysł, już późno – potwierdził spojrzeniem na zegarek i ze spokojem, słuchając ćwierkających ptaszków zasnął. Gdyby znał ptasi język, wiedziałby, że go ostrzegają przed grożącym niebezpieczeństwem. Obudziło go szarpanie od dołu. Coś chwytało go za spodnie i wciągało w głąb ziemi.

– Co do cholery! – Już chciał się poderwać, gdy nagle przy jego brzuchu wyskoczyła z dziury w ziemi głowa szukanego wcześniej chłopaka.

– Kreeeepleeeee! – zapiszczał przeciągle – Tur! Kuć! Am! Am!

Dopiero teraz Maciek zobaczył, że chłopak w ustach nie ma zwykłych zębów, tylko nieludzkie ostre płytki i czułki.

– Co do cholery! AAAAA!

Maciek zawył z bólu, bo tamten swą dziwną paszczęką wgryzł mu się w bok. Próbował się wyrwać, ale poczuł, że jego pazury z krótkich rączek wbijają się w oba uda. Szarpnął się z całych sił, ale potworne stworzenie jeszcze mocniej zakleszczyło uścisk i poczęło wciągać w głąb ziemi.

– Ratunku! – zakrzyczał ostatkiem sił. Nie mógł sięgnąć swojej bojowej laski, bo ta stoczyła się trochę. Zebrał się w sobie i z całych sił uderzył pięścią między oczy, tego co mu się wgryzał w bok. W końcu miał czarny pas z samoobrony.

– HADZIA! – ryknął i usłyszał ciche trzaśniecie na twarzy tamtego. Potwór przestał go gryźć, więc uznał, że jeszcze jedno uderzenie i go ogłuszy. – Ha! Dzia! – i już, już, gdy miał trafić, potwór się odwrócił i odgryzł mu pięść.

– AAAARGH!!!! – maćkowe wycie długo wraz z echem roznosiło się nad parkiem narodowym.

Zanim stracił przytomność czuł, że jest z ogromną siłą wciągany pod ziemię.

***

Ocknął się w całkowitej ciemności. Nie miał czym oddychać, a jedyne co czuł, to gorzki zapach śmierci. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni telefon. Z trudem, sprawną ręką go odblokował. Nie miał zasięgu. Przy lichym świetle wyświetlacza potwierdził przypuszczenia, że znajduje się w jakiejś wąskiej grocie, która cudem nie uległa zasypaniu w trakcie formowania antropogenicznego górotworu. Z odrazą poświecił na leżące obok ludzkie resztki, w różnym stopniu rozkładu.

– Kuć, tur, kuć… – dobiegło jego uszu, płynęło gdzieś z oddali – am, am, kreple…

Maciuś w panice zaczął się czołgać w stronę, skąd zdawało się czuć świeże powietrze. Śpieszył się, wszak następnego dnia było święto rocznicy założenia miasta…

Jacek Fleiszfreser

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *