
.
Z cyklu: Rozmowy ze stadatem (stadat – starej daty)
II Mówiąca bakteria
.
Nazajutrz spotkałam stadata w jadalni. Siedział samotnie przy stoliku nad czymś intensywnie myśląc. Przyglądałam mu się z daleka. Musiał mieć chyba ze dwa razy więcej lat niż ja. Mądre oczy, z lekką goryczą wygięte wargi i włosy całkiem posiwiałe. Wyglądał na człowieka, który wiele przeżył i widział. Jakaż różnica między nim i moimi współmieszkankami z kabiny! Standat zauważył mnie i uśmiechnął się na się na powitanie.
— Myślałam bardzo długo o naszej wczorajszej i rozmowie — powiedziałam mu przy wyjściu — i ciągle wydaje mi się, że nie ma pan racji. Nie umiem tego panu udowodnić, choć nad szczegółami koncepcji można by się zastanawiać…
— Chyba to niepotrzebne. Wystarczy, że pani zapamięta, że taka koncepcja jest. Przez lata, gromadząc doświadczenia, będzie pani raz do niej się skłaniać, raz przeciwko niej buntować. Nie wiem, czy do końca życia zdecyduje się pani ją przyjąć lub odrzucić… Tak zawsze bywa z koncepcjami… Co robi pani robi po śniadaniu?
— Późno jest, wszystkie kąciki chyba zajęte…
— Może ten pociąg przez Syberię i jeszcze jest wolny?
Pociąg był wolny. Rozsiedliśmy się w staroświeckich, wygodnych fotelach, przed ustawionym na niskim pulpicie samowarem. Za oknem przesuwał się wspaniały, zimowy krajobraz. Ogromne przestrzenie pokryte śnieżną pokrywą, wiecznie zielone lasy szpilkowe i pozbawione liści drzewa brzóz.
— Czy pan całe życie był nadzorcą komputera śledczego? — spytałam.
Roześmiał się.
— Oczywiście, że nie! Czy wyglądam na takiego niedorajdę? Byłem pilotem zwiadowcą poza Układem. Specjalistą od kontaktów. Niestety w swoim życiu nawiązałem tylko jeden kontakt…
— Naprawdę? Wszystkie informacje oficjalne mówią o tym, że nie trafiliśmy jeszcze na istoty, z którymi moglibyśmy nawiązać kontakt… Jak to się panu udało?
— Informacje nie kłamią. Ja też nie. Są takie sytuacje, gdzie dwa wykluczające się nawzajem stwierdzenia mogą być jednocześnie prawdziwe. Tak było i w moim przypadku.
Pociąg podskakiwał na złączach szyn, drżały szyby, stukały koła. Pęd wiatru pogwizdywał w szczelinach okien. Za szybą śnieżna tajga stała w promieniach niskiego, zimowego słońca.
Kontakt… pomyślałam. Nie wierzyłam, że można nawiązać jakikolwiek kontakt z innymi istotami, skoro nie umiem porozumieć się nawet ze współmieszkankami kabiny? Wtedy stadat zaczął opowiadać.
— Wylądowaliśmy na planecie, gdzie zgodnie z katalogami żyły jedynie bardzo prymitywne organizmy w rodzaju naszych bakterii. Były one ogromne, o średnicy przeszło metrowej, ale nie zmieniało to faktu, że nawiązanie kontaktu z nimi nie było możliwe. Nie reagowały na naszą obecność; niczym nie groziło zetknięcie się z nimi, w niczym też nam nie przeszkadzały. Jak piękne rośliny, ozdabiające oranżerię.
Naszą ekspedycję wysłano właściwie tylko po to, żeby sprawdzić hipotezę pewnego uczonego. Najogólniej rzecz biorąc, próbował on wyjaśnić mechanizmy istnienia biologicznej pamięci gatunkowej. Nie miał oczywiście na myśli pamięci w normalnym rozumieniu tego słowa. Chodziło tu głównie o zachowanie się dziesiątków pokoleń prymitywnych organizmów, traktowanych brutalnie chemikaliami i twardym promieniowaniem, niszczonych ogniem i substancjami żrącymi. Wszystkie następne pokolenia tych organizmów przestrzegały ściśle ograniczeń stworzonych narzuconymi odległym pokoleniom w warunkach ziemskich i potwierdziły się. Pozostało tylko zbadać prawa rządzące pamięcią gatunkową prymitywnych organizmów poza Układem.
Moi współtowarzysze mieli więc mnóstwo roboty, ja zaś włóczyłem się trochę bez celu między tymi ogromnymi, kolorowymi stworami, snującymi się w powietrzu, przyglądając się im, jak kwiatom. Były rzeczywiście piękne jak kwiaty. Różnokolorowe, kuliste i wydłużone, lekkie i zwiewne, wyglądały w powietrzu jak balony. Gromadziły się w niektórych miejscach, innych nie wiadomo czemu unikały. Ciągnęły czerwone do czerwonych, zielone do zielonych. W jednym zaś miejscu, pod skalnym nawisem niedaleko stacji, zbierały się wspaniałe, czarno-granatowe, opalizujące, takie, jakich w innych miejscach nie widziałem. W miarę poznawania terenu oddalałem się coraz bardziej od stacji. szukając coraz nowych kształtów i kolorów.
Któregoś dnia trafiłem do odległej kotliny. Nauczyłem się już zaglądać do jaskiń i pod skalne nawisy, bo tam można było spotkać najoryginalniejsze, o niepowtarzalnych kształtach i niespotykanych na otwartej przestrzeni kolorach. W ten sposób znalazłem wejście do jakiejś jaskini. Nie miałem zwyczaju zapuszczać się do nich głęboko, z braku odpowiedniego sprzętu i umiejętności speleologicznych, ale do każdej przynajmniej musiałem zajrzeć. Wsadziłem na początek do otworu głowę i zobaczyłem, że z głębi wydobywa się światło. Odważyłem się więc wejść do środka. Krótki korytarzyk kończył się przewężeniem, za którym widać było ogromną salę z naciekami stalaktytów i stalagmitów. W sali tej poruszały się kule świecące swoim własnym światłem .łagodnym i pulsującym, ale wystarczająco jasnym, żeby oświetlić ciemne wnętrze. Takich do tej pory jeszcze nie spotkałem.
Chciałem je obejrzeć z bliska, ale przed przedostanie się przez przewężenie korytarza nasuwało poważne trudności. Pod zwisającym z góry skalnym garbem rozciągała się głęboka na kilka metrów, choć dość wąska szczelina. Żeby ją przejść, trzeba było dać spory krok, a tego znowu nie można było zrobić z powodu zbyt dużego nawisu. Mimo to chęć obejrzenia świecących kul była tak silna, że zdecydowałem się czołgać. Położyłem się w korytarzyku i podpierając się kolanami i łokciami, zacząłem przeciskać się przez przewężenie. Już prawie przedostałem się na drugą stronę, gdy za wcześnie postanowiłem się podnieść i utknąłem leżąc w dziwacznej pozycji. Zastanawiałem się, co dalej zrobić, kręciłem się usiłując wyprostować zaklinowane kolano, gdy usłyszałem drwiący śmiech, a potem słowa:
— Och, ty czołgający się nietoperzu!
Nie wiem, jak znalazłem się w sali. Widać utknięcie nie było zbyt groźne. Świecące kule łagodnie pulsowały. Zawołałem:
—Kto tu jest?
Jedna z kul podpłynęła do mnie, zamigotała i usłyszałem:
— Ja. Taka sama istota, jak ty. Wolna niezależna. Indywidualność. Niepowtarzalność.— I znowu śmiech.
Zorientowałem się już, że jej słowa płyną poza dźwiękiem. To w moim mózgu przekaz nieznanej istoty przetwarzał się w słowa wypowiadane moim własnym głosem.
— Więc jesteś istotą rozumną? — spytałem.
— Oczywiście, choć pewnie sądzisz, że mówię głupstwa. Taki jesteś pewny siebie… Człowiek czynu, kosmonauta! Specjalista od kontaktów!
Śmieszne były nie tyle moje słowa. wypowiedziane moim głosem. Kula zawisła naprzeciw, jakby mi się dokładnie przyglądała.
— Dlaczego nazywasz mnie czołgającym się nietoperzem?
— Pamiętasz taką jaskinię w Tatrach? Tam było takie same przejście i nazywało się właśnie korytarzem czołgających się nietoperzy… Śmiałeś się wtedy. że nazwa jest bez sensu, bo nietoperz jest stworzony do latania, więc nie ma potrzeby się czołgać…
— Skąd ty takie rzeczy wiesz? Czytasz w moich myślach?
— Oczywiście że tak. Może nie całkiem dokładnie, ale na ogół wystarczająco… — Powiedz mi coś o waszej cywilizacji… Dlaczego do tej pory nie ujawniliście się?
Kula pulsowała śmiechem.
— Sądzisz, że moja cywilizacja jest inna niż twoja? Czy nie za bardzo jesteś pewien siebie?
— Chcę wiedzieć o was jak najwięcej… Jeśli oczywiście możesz mi powiedzieć. O tobie zwłaszcza… Jacy jesteście, na ile do nas podobni, bo możemy się tak świetnie porozumieć…
— Więc nie wiesz nic o nas I uważasz mimo to, że nas rozumiesz? Nie udawaj, wcale cię to nie interesuje i zadajesz pytania, bo uważasz to za swój obowiązek… Pamiętasz, co mówiłeś przed startem twojej rakiety Ziemi?
Zamyśliłem się. Kula pulsowała i wołała cichutko i nagląco moim szeptem:
— No, przypomnij sobie. To była taka ważna rozmowa…
— Jaka ważna rozmowa? Skądże! Normalna, jak każde pożegnanie. Żegnałem się z żoną. Była nieswoja. Całą noc płakała. Denerwowało mnie to ogromnie, bo przecież nie pierwszy rok byłem pilotem i powinna się już do rozstań przyzwyczaić. Byłem także zniecierpliwiony, bo automaty powtarzały procedurę kontroli statku już po raz trzeci. Coś świadczyło, że liczyły się z możliwością wykrycia niesprawności, co opóźniłoby start. Może dlatego odpowiedziałem jej niezbyt grzecznie:
— Nie zawracaj mi głowy płaczem i tym podobnymi głupstwami! pożegnaj się szybko i maszeruj do domu! Jestem zajęty. Widzisz że przeciąga się sprawdzanie maszyny, może z tego wyniknąć jeszcze jakaś awaria…
Wtedy żona powiedziała:
— Och, jakbym chciała, żeby była awaria! Zostałbyś na Ziemi trochę dłużej…
Tego było już za wiele! Wrzasnąłem na nią:
— Pan Bóg mnie pokarał żoną idiotką!
Na to ona:
— Tobie jest łatwiej, bo ty decydujesz, odjeżdżasz lub zostajesz, jak chcesz. A ja muszę tylko dostosować się do twoich decyzji. Zrozum mnie… To nie jest łatwe…
—łatwe, trudne — zawołałem — bzdura! Jaka w tym różnica, czy ty odjeżdżasz, czy ja? Zamiast stać tu i wymyślać nie wiadomo, co wzięłabyś się za coś sensownego… Jakieś swoje wewnętrzne sprawy przetwarzasz, komplikujesz, budujesz karkołomne teorie…Wszystko jest proste, a jeśli nie, to trzeba upraszczać, a nie komplikować! Inaczej to przelewanie z pustego w próżne! Gardzę takim bezpłodnym szukaniem wyjaśnień we wszystkim! Odciąga to tylko człowieka od jego zadań… Dawno to powinnaś zrozumieć!
— A jeśli nie rozumiem?
— Denerwujesz mnie. Skoro jesteś taka mądra, to sama sobie znajdziesz odpowiedź! Za głupia sprawa, żeby ci tłumaczyć, tym bardziej tutaj i teraz. Trzymaj się kochanie i cześć!
Ucałowałem ją w pośpiechu i wskoczyłem na transporter. Stała tam na dole, wśród ogromnych metalowych konstrukcji wsporników, szczuplutka, z zadartą głową. Irytowało mnie, że tak stała, że jest taka drobna i chwiejna. Nie jak żona dla pilota – zwiadowcy.
Kula zajarzyła się silniej.
— No więc już wiesz, co powiedziałeś…? Że nie interesuje cię komplikowanie zjawisk, tylko ich upraszczanie. Więc uprość mnie! Ciekawe, jak to zrobisz?
— Za mało o tobie wiem.
— Nie chcesz upraszczać, bo za mało o mnie wiesz…? Sądzisz, że upraszczać można jedynie rzeczy skomplikowane i dobrze znane? Jesteś zwolennikiem metody abstrakcji, nieprawdaż? Bierzesz jakieś zjawisko, w twoim mniemaniu dobrze znane, eliminujesz zeń rzeczy nieistotne. Z tego, co zostaje szukając współzależności między elementami budujesz prościutką teorię. Badasz jej prawdziwość. W miarę badań komplikujesz zagadnienie, ale ciągle jeszcze patrząc na tę swoją teorię, dołączasz odrzucone przedtem szczegóły i tak dalej… Skąd jednak wiesz, że odrzuciłeś tylko rzeczy nieistotne? Że nie pogubiłeś po drodze ważnych? Jaką masz gwarancję, że twoja teoria zbudowana bez rzeczy ważnych, a niechcący pominiętych, nie okaże się bzdurą?
— Jeśli będzie tak, to po prostu teorii nie potwierdzi praktyka. I zbuduję nową.
— A jeśli twoja teoria będzie prawdziwa, jeśli potwierdzi się w praktyce, ale niczego nie wyjaśni poza tym, że masło jest maślane?
— Będę to wiedział…
— Skąd możesz? Możesz obracać się w zamkniętym kręgu, obijać się o jego ściany i wcale tego nie zauważyć, jeśli jesteś ślepy na to, co poza tym kręgiem…
—Twoja cywilizacja ma inne doświadczenia, moja inne… Metoda abstrakcji u nas sprawdziła się w naukach społecznych i ekonomicznych… Ba, jest to jedyna metoda pozwalająca opracować naukowo zjawiska w niektórych dziedzinach… — Czy nie jedyna dlatego? A może zgubiliście się za bardzo w konkretach? I sądzicie, że uwalniacie się od nich odrzucając szczegóły uznane za nieistotne? Może po drodze zapomnieliście do czego dążycie? Przetwarzacie na różne sposoby to, co już osiągnęliście, nie wydostając się z tego, przez was samych, nakreślonego kręgu…
— Teraz rozumiem, dlaczego na waszej planecie nie ma żadnych budowli i innych śladów cywilizacji… Dlaczego uważaliśmy was za bakterie… Za łatwo wam wszystko przychodziło… Środki do życia czerpiecie z ziemi i powietrza, jak nasze najprostsze organizmy. Nie musicie czynić większych wysiłków, żeby coś osiągnąć. Czysta sielanka! My, Ziemianie nie możemy być tacy, zbyt wiele nasz kosztowały nasze osiągnięcia! Nie możemy ich zostawić swojemu losowi i oddać się bezpłodnym rozważaniom, bo przepadną. Musimy stale w nie walczyć!
Kula rozpłomieniła się dziwnym, fioletowym blaskiem.
— Ty nigdy nie nauczysz się nic ponad to, co już umiesz! Co ty wiesz o mojej cywilizacji, że ją tak krytykujesz! Co wiesz o walce! Tyle, co pies, który z drugim gryzie się o kość. Jak ją zdobędzie, to warczy na inne. Jeśli jest mądrzejszy od innych psów, to wymyślili sobie najwyżej, w imię czego to robi i natychmiast przestanie myśleć. Zacznie działać na nowo. Myślenie służy wam tylko do uzasadnienia waszych przedsięwzięć, do niczego innego! Czy to jest prawdziwa walka?! Nawet o pokój musicie walczyć i nie widzicie, jakie to śmieszne! Żegnaj, czołgający się nietoperzu… Los dał ci skrzydła, ale chyba tylko przez pomyłkę.
Umilkła. Choć wołałem ją, nie odezwała się więcej. Kula wmieszała się w inne i nie mogłem jej rozpoznać.
Wróciłem do bazy i tam przygotowałem meldunek dla Ziemi z nawiązania kontaktu. Na odpowiedź musieliśmy czekać kilka dni. Próbowaliśmy wszyscy po kolei rozmawiać z kulami zaniedbując nawet program badań i bieżące obowiązki, ale ani w jaskini, ani gdzie indziej to się nie udało.
Odpowiedź Ziemi zawierała tylko lakoniczne polecenie rozpoczęcia badań nad zdolnościami przekaźnikowymi bakterii. Byłem trochę zdziwiony, jednak nie zastanawiałem się nad tym więcej. Wśród depesz prywatnych przekazano mi wiadomość, że moja żona rozwiązała nasze małżeństwo. Nie mogłem przestać myśleć, dlaczego to zrobiła i dlaczego właśnie wtedy, gdy mnie nie było. Przecież tak płakała przed moim odjazdem! Mówiąca kula zeszła na dalszy plan…
—Dlaczego sprawa tego kontaktu nie była powszechnie znana? Nawet jeśli bakterie nie były istotami myślącymi, tylko przekaźnikami innej inteligencji, to sam fakt nawiązania takiego kontaktu powinien być głośny! Jak to się stało, że całą sprawę osłaniano taką tajemnicą?
— Tajemnicą? Skądże… Po prostu nic rewelacyjnego. Nawiązałem kontakt ze swoją żoną…
Milczeliśmy. Wyobrażałam sobie, jakie kpiny musiały go spotkać po powrocie na Ziemię, tym bardziej, że oni, na Ziemi, wiedzieli to wcześniej niż on…
— I nie wiedział pan tego wcześniej? Tak mało pan znał żonę, że nie poznał pan jej argumentów, jej sposobu myślenia, jej problemów? Nawet, jeśli przemawiała obrazem kuli i pana głosem!
— Powinienem był poznać… Ale inaczej prowadzi się rozmowę z cywilizacją pozaziemską, a inaczej z własną żoną…
Nastroszyłam się:
—Dlaczego?
— Właśnie dlatego, żeby to zrozumieć, zostałem nadzorcą komputera śledczego…
— To przecież pan, a nie pańska żona, komplikuje te najprostsze sprawy — powiedziałam, nie wiedzieć czemu zła. — Jest pan i jest ta druga istota: żona, przyjaciel, wróg, myśląca bakteria… Obojętne… Rozmawiacie… Właśnie tu nie ma co komplikować. Po co starać się coś zrozumieć i coś wytłumaczyć? Akurat tu nie ma nic do rozumienia! Właśnie to, że rozmawiacie, jest ważne, mniejsza na jaki temat. Nie to, w jaki sposób i jaką techniką to robicie! Czy rozmawiacie milcząc, czy krzycząc jedno na drugie, czy każdy szepcząc do siebie w ciemności… Jeśli ta rozmowa jest w was, jeśli nie udawaliście, że chcecie rozmawiać, musicie się porozumieć.
—Właśnie dlatego — powiedział stadat — czekam na nią do dziś.
Katarzyna Anna Urbanowicz
z tego cyklu:
Katarzyna Anna Urbanowicz: Rozmowy ze stadatem – Rakieta „Przyszłość”