Depresja Wisielca
.
Rozmawiałam ostatnio z kimś okresowo cierpiącym na depresję i leczącym się z niej, kto właśnie zamierzał jechać do kogoś innego, kogo właśnie dopadła depresja i kto leczył się dość okazjonalnie, nie biorąc stale leków, a jedynie od przypadku do przypadku, aby pomóc mu, także przyjąć pewne rzeczy do wiadomości i rozwikłać pewne problemy. Mówiliśmy też o kimś bliskim tej osobie, kto także ostatnio cierpiał na depresję. Ja też doszłam do przekonania, że miałam takie epizody w życiu (doliczyłam się trzech), choć nie potrafiłam określić, jak to się stało, że bez leczenia (nie było wówczas takiej jednostki chorobowej, a nawet gdyby była, dla każdej względnie przytomnej osoby w PRL oczywistym było, że kontakt z psychiatrą piętnował na całe życie) wyszłam z niej. Co więcej, nie potrafiłam powiedzieć, jak z niej wyszłam w dwóch pierwszych przypadkach. W trzecim rozpracowałam sytuację intelektualnie, sięgnęłam do swojej podświadomości, a to, co zobaczyłam, było samo w sobie tak ciekawe i nieoczekiwane, że jakoś mi to pomogło poszybować w rejony oddalone od zobojętnienia i życiowego bezwładu. W pierwszych dwóch depresja po prostu sama się skończyła.
Zapytałam więc rozmówcy, wyrosłego i wychowanego na styku czasów tamtych i tych — dlaczego — jak mu się wydaje — bez diagnozy i leczenia ludzie wychodzili wówczas z depresji? Co im pomagało? Może gdyby tę rzecz zastosować dziś, jako na przykład wspomaganie leczenia farmakologicznego, byłoby ono skuteczniejsze i pozwoliło przynajmniej zmniejszyć ilość leków, w końcu nie obojętnych dla zdrowia.
Odpowiedź była taka: Tamte czasy wprawdzie bardziej krępowały człowieka, ale jednocześnie trzymały go twardo w pewnych koleinach, osadzały w realiach i możliwościach, wśród społeczeństwa. Teraz, gdy mamy więcej wolności, wszystko się rozprzęgło, oczekiwania z możliwościami, idee z realiami i tak dalej.
Rozmawiając o tym przypomniałam sobie pewną dziewczynę, znajomą z pracy, której czyn na długo utkwił w mojej pamięci i dopiero dzięki wspomnianej rozmowie oceniłam go jako swoisty sposób na depresję. Oto skrócona historia Jo, której depresja ujawniła się pewnego wieczora, gdy przyjmowała z mężem gości.
Jo była specjalistą, kierownikiem działu z wyższym wykształceniem, bezdzietną mężatką zbliżającą się do czterdziestki. W jej dziale pracowało dwóch młodych chłopców z wykształceniem średnim, przyuczających się do pracy, na stanowiskach tzw. młodszego referenta.
Pewnego dnia spółka, w której Jo pracowała, urządzała ważną konferencję z jej dziedziny pracy, dlatego też Jo była silnie zaangażowana w merytoryczną część przygotowań. Kiedy przyszedł jednak ów dzień i Jo szykowała się do wygłoszenia referatu od którego miała się rozpocząć dyskusja, okazało się, że do pracy nie przyszła sekretarka prezesa, która miała organizować kawę, ciasteczka i napoje. Ktoś miał tym się zająć i prezes wyznaczył Jo, jako kobietę, ponieważ w spółce pracowali prawie sami mężczyźni. Referat Jo miał odczytać jej pracownik, jeden z młodszych referentów, bowiem zdaniem prezesa nie wypadało, żeby mężczyzna podawał kawę (to działo się w latach osiemdziesiątych w instytucji o wyraźnie męskim profilu branżowym). Jo jakoś to przetrzymała, ale kiedy obrady się skończyły i zebrała brudne naczynia do pozmywania, coś w niej pękło. Nastąpiła mała pyskówka z prezesem i straciła pracę.
Wskutek tego wcześniej wróciła z pracy do domu, zastając rodzonego męża w małżeńskim łóżku z jakąś dziewczyniną. W dodatku mąż nie przejawiał żadnych oznak zażenowania, twierdząc, że był to nic nieznaczący epizod.
Wieczorem spodziewali się wizyty znajomych, a właściwie znajomych męża, który do tego kontaktu przywiązywał dużą wagę. Człowiek ten był właścicielem świetnie prosperującej polonijnej firmy i mąż Jo, niepracujący i właśnie robiący doktorat, miał nadzieję znaleźć tam zatrudnienie.
Jo przygotowała eleganckie przyjątko, ładnie się ubrała i zasiadła z gośćmi do stołu. Miała nadzieję, że oderwie myśli od swoich niepowodzeń w tym dniu. A oto co zdarzyło się potem:
„Zwróciła uwagę na żonę przyjaciela męża. Źle wyglądała, poruszała się sztywno i włosy jej były po prostu tłuste i brudne, a oczy podsiniałe. Wyraźnie brakowało jej życia mimo modnej sukienki i drogiej biżuterii. Oczywiście nie spytałaby jej o to, gdyby rozmowa nie zeszła na temat kobiet i kosmetyków. Mąż znajomej robił jej wyrzuty, że zbyt wiele wydaje pieniędzy na kosmetyki i rozmaite fiu bździu i w związku z tym musiał jej zabrać kartę kredytową. Mąż Jo wyraził uznanie przyjacielowi, że wcześniej pomyślał o przeprowadzeniu rozdzielności majątkowej z żoną, sam jednak zaznaczył, że w jego przypadku nie ma to najmniejszego sensu, bo u nich to Jo pracuje, a on robi doktorat.
– Wszystko pod kontrolą, wszystko pod kontrolą – oświadczył mając zapewne na myśli, że jego przemyślane decyzje są w danym momencie najbardziej racjonalne. Reklamy telewizyjne, zdaniem Jo, zawsze oddawały emocje małych człowieczków i obnażały ich płaskość i wredność. Na wzór i podobieństwo.
Jo udała, że nie słyszy i zwróciła się jak najbardziej konwencjonalnie do kobiety. Miała dość własnych zmartwień, żeby przejmować się cudzymi:
– A jak pani zdrowie?
Jakby nie wiedziała, o co spytać. Tamta zaczęła się żalić, że wysiada jej kręgosłup i że miała zamówionych kilka zabiegów u kręgarza, podobno znakomitego, ale gdy miało już dojść do ich finalizacji, mąż zabrał jej kartę.
– Och, ona jak nie szminki i ciuchy, to chodzi do wróżek i kręgarzy albo innych naciągaczy. A już szczytem wszystkiego jest, że adoptuje, tak się to modnie ostatnio nazywa, jakieś parszywe psy. Wyobraźcie sobie, że dorwała się do komputera syna i weszła na taką stronę, gdzie twierdzili, że mają sposób na wszystkie życiowe zmartwienia. Trzeba gromadzić podobno dobrą energię, a najlepiej przez dobre uczynki. Podobno jest takie niedofinansowane schronisko dla psów i wystarczy przekazać im datek, powtarzając jednocześnie w myśli, że chciałoby się osiągnąć to i to, i dobra energia zgromadzona w ciałach tych bezdomnych psów, może zdziałać cuda. Płynie po prostu jak strumień forsy! Takie placebo dla starzejących się paniuś, które nie wiedzą, co robić z mężowską kasą. Bo nie z własną, o nie! Przed wojną podobno dawano na głodujące sieroty, małych biednych Murzynków, teraz wszystko schodzi na psy, więc dają na psy. Adoptują je, he he. Niestety, moja paniusia nie ma własnych dochodów, nie zarabia, pieści się, narzeka, że choruje na kręgosłup, ale lekarze nic takiego nie stwierdzili. Z nudów tak jęczy, mówię wam. Kupiłem jej saunę z masażem i specjalne łóżko na kręgosłup, nie macie pojęcia ile to kosztowało, majątek cały i nic. A ona jeszcze myśli, że forsa rodzi się na drzewach i wspomaga jakieś parszywe psy…
Mąż towarzyszył ze zrozumieniem narzekaniom znajomego, a Jo po cichutku wyszła na balkon. Mieszkali na pierwszym piętrze, nad ruchliwą ulicą i chodnikiem. Późnym popołudniem stały tu sznury samochodów, ponieważ na innej, równoległej trasie, budowano już trzeci rok wiadukt. Od czasu do czasu zdenerwowani kierowcy trąbili. Na chodniku parkowały samochody, w jednym z nich włączył się właśnie alarm. Wył i wył, głośno i bez powodu. Słowa przyjaciela męża o psach, kręgarzach, wróżkach, kosmetykach i karcie kredytowej, przeplatały się w umyśle Jo z wyciem klaksonu i piosenką z pobliskiego baru piwnego.
Jo z wysokości balkonu widziała chodnik z mrowiem ludzi, ze światłami samochodów, odbitymi w jezdni i podjęła decyzję. To nie było jej miejsce. Jej drzwi nie były ozdobne i były ciemne jak noc. Jej mogliby zagrać Lacrimosę albo inną żałobną pieśń na trąbce nad grobem. Zawsze jakieś piosenki żałobne były rozpięte, jak skrzydła nietoperza nad życiem każdej kobiety.
Jo kiedyś, jeszcze w szkole, trenowała gimnastykę. Wiedziała, że wytrwa godzinę albo dwie. Ją też bolał kręgosłup, więc może należy odliczyć z piętnaście minut na ten ból, który w końcu ją pokona. Jej chłodny i w tej chwili analitycznie nastawiony umysł, pragnął odgadnąć, kiedy mąż i jego przyjaciel, biznesmen, zorientują się, że jej nie ma. I zaczną jej szukać. Chociaż Jo nie było już od dawna. Możliwe, że jej słońce zapaliło się i zgasło w chwili, gdy ostatnia brudna filiżanka z tacy została pozostawiona bez zmycia.
Weszła na poręcz balkonu i zawiesiła się na rękach po drugiej jego stronie. Potem, stopniowo, przesuwając spocone ręce po kowalskich wygibasach, które kiedyś wydawały się jej szczytem piękna, opuściła się tak, żeby zawisnąć uczepiona betonowego podestu balkonu. Żałowała, że nie pomyślała o posypaniu dłoni mąką kartoflaną albo jakimś pudrem. Cóż, w przeciwieństwie do żony biznesmena nie miała w domu nadmiaru kosmetyków. Na chodnik wyszedł właściciel samochodu, którego popsuty alarm denerwował wszystkich mieszkańców… I to on spojrzał w górę, nie wiadomo czemu. Prosto w oczy Jo.
Strażacy rozsunęli drabinę i zdjęli Jo z balkonu, ale widząc, że słabo kontaktuje, udali się do mieszkania, gdzie dwóch panów w najlepsze dyskutowało przy drogim alkoholu, a obecna w pokoju kobieta bliska była płaczu. Żadne z nich nie miało pojęcia, że Jo jest gdzieś indziej, a nie w klopie na przykład. Po Jo przyjechała karetka, zanim jednak przekazano ją załodze, dziewczyna siedziała w szoferce strażackiego wozu, wpatrując się w rozmyte światła jadących samochodów, odbite w metalowej, wypolerowanej płytce. Któryś ze strażaków przyniósł jej zgubiony pantofel, ale nie założyła go na nogę, tylko odruchowo schowała do kieszeni żakietu. W powietrzu narastała wilgoć i wkrótce zaczął siąpić drobny deszczyk. Odbite światła coraz bardziej rozmazywały się. Jo sądziła, że jeśli trafią po drodze na specjalnie usytuowaną względem wozu strażackiego kałużę, światła mogą zastąpić szkło powiększające i rozważania te tak ją zajęły, że dopiero za którymś razem zareagowała na słowa męża, podsuwającego jej do podpisania upoważnienie do odbioru w firmie jej pensji. Pewnie pójdzie na zwolnienie, za co więc zapłacą rachunki, jak nie podpisze? Tak rozumował mąż i było to słuszne, i ze wszech miar właściwe, że myślał za nią o wszystkim.”
W szpitalu psychiatrycznym, do którego trafiła Jo, tłumaczyła lekarzowi, że chciała zwrócić uwagę wszystkich na siebie, ponieważ zaczęła wątpić, czy w ogóle istnieje. Wypuszczono ją po kilku dniach z niezbyt długim zwolnieniem na druku L-4 i musiała żyć dalej. Przeprosić szefa, żeby cofnął wypowiedzenie, pogodzić się z mężem i tak dalej.
Katarzyna Urbanowicz
Bardzo ciekawa historia.