.

Barokowe tytuły i narcystyczne narracje, czyli o tym jak nowoczesny pisarz do pisania powinien podchodzić.

.

Oczywiście, że nie mogłam sobie odmówić tytułu adekwatnego do tematu. I tak, wyzywam Cię, Czytelniku: polemizuj, udowodnij mi, że moje obserwacje są błędne. Nawet nie masz pojęcia, jak mnie to ucieszy!

“Ja – mnie – moje” coraz bardziej panoszy się w literaturze.  Obok niego stoi bliziutko wielka mądrość, przyodziewająca pisarza niczym płaszcz w ekspertyzę. Poradniki się mnożą, a pisanie w oparciu o własne doświadczenia infekuje i książki beletrystyczne.

Pozwolę sobie na hipokryzję i napiszę ten tekst w pierwszej osobie, ale rzucę na temat nowe światło. Innymi słowy, czuję, że mam tu do powiedzenia coś ciekawego, a przecież to właśnie powinno być głównym kryterium decydowania się na tę formę narracji.

Wydaje mi się, że bardzo wielu autorów dziś o tym zapomina… Dobrze, powiem to: autorek. Być może to nie jest sprawiedliwa obserwacja, ale wynik subiektywnych doświadczeń. Moja koleżanka po piórze określa to jeszcze dobitniej: pisarkom pomyliło się pisanie książki z pamiętniczkiem.

Jeśli już Cię trochę rozsierdziłam, Czytelniku/Czytelniczko, to z ożywieniem kontynuujmy.

W ciągu ostatnich dwóch lat wyrobiłam sobie mechanizm dobierania lektur: czytam opis, czasem spoglądam w recenzje lub opinie, czasem sugeruję się vlogami. Po wstępnej selekcji rozochocona otwieram książkę. Już od pierwszych stron do swojego świata zaprasza mnie główny bohater. Widać bardzo chce się ze mną zaprzyjaźnić i dlatego właśnie… ciągle opowiada mi o sobie. Przyznasz, że gdyby spotkać kogoś takiego na ulicy, przyjaźń wyszłaby z tego marna?

Naturalnie zdarzają się perełki, takie jak: “Dopóki mamy twarze” C.S. Lewisa albo po prostu przyjemna towarzyszka wieczorów Erin A. Craig zatytułowana: “Dom soli i łez”. Niestety, żeby na nie trafić, naprawdę trzeba przedrzeć się przez stos pustych muszli…

Być może to ja wpadłam w pułapkę, bo kiedy książkę dobrze się czyta, człowiek podświadomie szuka czegoś podobnego. Tym bardziej bolesne są więc rozczarowania, kiedy przemawiająca do mnie postać, opowiada zamiast doświadczać, a swój świat raportuje niczym wykładowca z katedry. Narracja pierwszoosobowa powinna porwać mnie przeżyciami, rozbudzić tęsknotę za podobnym życiem lub zainspirować do wdzięczności za codzienność. Postać nie może zatem perorować o tym, ile razy udało jej się zanurkować, kto się do niej uśmiechnął na targowisku albo wyliczać obyczaje, którym musiała się poddawać. Jak to określa w swoim artykule dla Writing Magazine Yasmin Azad, nawet autobiografia nie może być tylko zapisem zdarzeń. W ten sposób staje się bowiem listą zakupów. Zdarzenia bez kontekstu nie znaczą nic. Tym natomiast są znaczenia i efekty, jakimi na bohaterach książki odbijają się ich perypetie.

Niestety wygląda na to, że sen o pisaniu dominuje pracę nad rzemiosłem. Dziś każdy przecież pisać może, w przypadkach skrajnego lenistwa sztuczna inteligencja poprawi interpunkcję. Nie rozumiem jednak, jak to możliwe, że powtarzalne błędy przedostają się przez sito agentów literackich i domów wydawniczych? Czy oto jesteśmy świadkami nowego literackiego trendu: storytellowego selfika?

Być może nadużywanie narracji pierwszoosobowej wyraża społeczne marzenie o innym życiu. Może jako czytelnicy tak bardzo tęsknimy za tym, co dawała nam literatura, że sięgamy po łopatologicznie rozpisaną historię. Być może i autorki, na które niefortunnie trafiłam, uległy podobnej tęsknocie i wdając się w fantazje, zapomniały o tym, jak ważny jest dystans do swojego dzieła?

Biorę również pod uwagę społeczną potrzebę dzielenia się wiedzą i przekazem. Pędzimy tak szybko, że zapominamy żyć. Książka szczęśliwie przedstawia czyjeś życie w kilka dni – to może koić. Jeśli już sam tytuł zapowiada tego rodzaju ukojenie, uderzając po oczach kolorowym wzornictwem i grafiką okładki, to jak się temu oprzeć? Dla pasjonata czytania to jak kopczyk cukierków dla dzieci.

Najpewniej ze mnie, jako odbiorcy literatury, wypływa tęsknota jeszcze inna: za smakowaniem sztuki pisanej. “W poszukiwaniu straconego czasu” reprezentuje dla mnie tak wysoką jakość. Niczym wino rozlewa się po języku, pozwala się degustować, rozwija kolejne nuty smakowe. Bohater tej historii nie ma nawet imienia. Jest dość przeciętnym młodym mężczyzną. Jego inność wypływa jednak w… czasie. To jego oczami poznaję nie tylko miejsca, które odwiedza, ale i epokę, w której żył. Poprzez niego doceniam życie, nasycam się drobinami doświadczeń. To historia, którą mogę odłożyć, a później wracać wciąż do tego literackiego domu. I tam znajdować ukojenie.

Jednocześnie zauważam, że i tutaj tytuł jest rozbudowany. Proust nie bał się obwieścić, na co będzie kierował naszą uwagę. Jest on jednak ekspertem: pisze o epoce, w której żyje i jak przystało na artystę, jest w niej jednocześnie zanurzony, ale i jest poza nią. Przekazuje nam swoje doświadczenia, okrasza je domysłami, emocjami i wrażeniami, a zarazem z pełną świadomością przekazuje syntezę swojej epoki. Z ogromnym wyczuciem podsumowuje kulturę, obyczaje i społeczne nastroje. Jego znajomość tematu wypływa z tekstu samoistnie. To jedna z cech literatury, o której zapominamy.                              

Zarówno w barokowych tytułach, jak i w narcystycznej narracji dostrzegam brak szacunku do czytelnika. Skoro obawiam się, że mój przekaz nie trafi do odbiorcy tak, jak sobie założyłam, to postanawiam młotkiem i capslockiem wbić mu go do głowy. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale czy nie łatwiej i… mądrzej jest popracować nad tym, na co mam realny wpływ: nad sobą? Sprawdzić, w jaki sposób najlepiej pisać, żeby zaprosić czytelnika w swój świat, żeby posłużyć mu tam za przewodnika, nakierować na to, co mnie porusza. Potrzeba tu również zaufania – do tekstu i do odbiorcy. Kiedy bowiem stawiamy w tekście ostatnią kropkę, on już nasz nie jest. Staje się produktem i ożywa filtrowany wrażliwością i przemyśleniami czytelnika.

Takie książki czyta się najlepiej. Zapadają w pamięć, wzbudzają tęsknotę. To książki, które pozwalają brać udział w sobie, a nie tylko poddają się czytaniu. Pobudzają wyobraźnię, inspirując do kontynuacji czy fanficków.  Taką chcę wieścić przyszłość dla literatury: interaktywność, świeżość, międzykulturową kreatywność, byśmy i pisząc, i czytając czuli, że naprawdę doświadczamy czegoś ważnego. Czegoś, co zasługuje na barokowy tytuł i na zoom narracji w pierwszej osobie.

 
Nadzieją napawa mnie obecny bestseller Rebecci F. Kuang pod tytułem: „Yellowface”. Autorka nie tylko pokazuje, jak wiele można zawrzeć w prostym tytule, ale i zaprasza czytelnika do świata pisarskiego. Jej bohaterka przekazuje wiele faktów znanych nam pisarzom. Przestrzega przed pułapkami. Odziera tworzenie z ideologii. Wzbudza różnobarwne emocje. Filtruje zdarzenia.

Może nie jest to literatura wysokich lotów, ale na pewno tekst napisany dobrze i z pomysłem. June to postać „jakaś” – w opozycji do papierowych bohaterów. Historię natomiast można odbierać na wielu płaszczyznach.

Być może powinnam w tym artykule bardziej pomarudzić, podać przykłady słabych narracji, ale postanowiłam skupić się jednak na pozytywach. Pokazać kierunek, który uznaję za właściwy. I zapraszam Cię do tego samego: poleć mi książki napisane dobrze, bo życzę sobie, żeby na koniec roku moja nadzieja urosła.

Magdalena Krok

3
0

10 komentarzy

  1. O cieniznach na rynku i trendzie wydawniczym nie ma co się rozwodzić, bo to żenujący temat i tylko irytuje.
    Nie ważne w jakiej osobie napisane, nawet o czym. Ale jak. Opowiadać zajmująco trzeba umieć. Do tego potrzebna jest nauka, stawanie się coraz lepszym. Do pisania potrzeba pokory, ale jeśli na starcie albo po jednej publikacji autor leń uważa się za wielkiego wieszcza, to jest koniec.

    bk
  2. Słaba narracja, mocna narracja, tytuły, literatura jako taka czym one są bez ludzi? Czym by się stały, gdyby ludzi nie było? Kawałkiem papieru, niczym więcej. To subiektywny odbiór czytelnika sprawia, że coś dla niego jest takie, a dla kogoś innego zupełnie inne. Poza ramami naszych mózgów zupełnie nic nie znaczy.

    1. To też ważne rozeznanie: rozmowa o gustach, rozmowa o warsztacie. Im więcej piszemy, tym bardziej rozumiemy, znamy swój warsztat i narzędzia.
      W powyższym tekście piję do narzędzi i warsztatu właśnie, dlatego myślę, że to nie kwestia odbioru. Zgadzam się jednak, że bez czytelnika literatura to tylko tekst w szufladzie.

      mk
  3. Dobry tekst, Madźka:)
    Wpisuje się również w moje narracyjne poszukiwania i rozkminy.
    Mam podobnie, ostrożnie podchodzę do książek w narracji pierwszoosobowej, a jednak Lee Harper, Herman Hesse, Joyce, Szultz, Myśliwski, King, żeby ich wymienić, o jeszcze Zyta Rudzka.
    Myślę, że narrator pierwszoosobowy może stać się nie tylko przewodnikiem, ale i pisarzowi dostarczyć wielu cennych warsztatowych wyzwań, nauczyć jak oddzielać głos własny od narracji.

    Pozdrawiam ciepło. Olga

  4. Świetne spostrzeżenie co do „pamiętniczka” 😉 Bardzo spodobał mi się też tekst o książkach, „które pozwalają brać udział w sobie” 🙂 – to rzeczywiście zjawisko zagrożone, ale ja tam wierzę, że jakość zawsze wygrywa! „Storytellowy selfik” ha ha ha – określenie w punkt 😉

    MD

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *