.
Grubopis
.
Spojrzał na okrywającą dłoń, grubą rękawicę. Pobłyskiwała zimnym, odbitym światłem. Księżycowy regolit pokrywał nie tylko ręce, ale i ramiona, nogi, stopy, zakamarki kombinezonu. Gdy spróbował go strząsnąć, zachwiał się potężnie i na chwilę stracił stabilizację. Odzyskując ją szybko, starał się myśleć tylko o tym, co czeka go podczas tego spaceru po Srebrnym Globie. Pierwsze kroki, a właściwie długie skoki, znaczyły spacer człowieka po obcej jak żadna inna, surowej ziemi.
– Tak, tak właśnie potem napiszę o tym w swojej książce – pomyślał.
Pierwsze kroki, pierwszy lot, pierwszy bój. Te wszystkie „pierwsze razy” brzmią zawsze dumnie. Chyba wiedział już, co mogli czuć konkwistadorzy przedzierający się przez nieznane tereny. Był teraz nimi wszystkimi: Kolumbem stawiającym stopę na wyspie San Salvador, Johnem Cacotem eksplorującym wschodnie wybrzeże Kanady, nawet samym Ferdynandem Magellanem błądzącym z roziskrzonymi oczami po filipińskich ostępach. Wszyscy zagubieni, gdzieś tam, na Krańcu Świata.
Szybko zrozumiał, że krok, który właśnie postawił, był zbyt gwałtowny. Za dynamiczny i nierozważny! Sześciokrotnie niższe ciążenie od ziemskiego wybiło go jak z katapulty. Wzlatując do czarnego nieba, zadarł głowę. Przez chwilę rozwinęło się nad nim, rozciągnęło w całej okazałości. Ciemniejsze od hebanu, bez słońca, tylko z jakąś jedną, niewyraźną gwiazdą, w której „palenisku” być może już bardzo dawno temu zabrakło paliwa. Kosmos, który oglądał i tym razem miał oblicze zimnego, obcego boga. Nieskończonego, obojętnego na ludzki los, milczącego od 30 miliardów lat, a może nawet i więcej. Ogarnął go strach dojmujący. Taki jak wtedy, gdy podczas jednego z pojedynków powietrznych Koreańczykowi udało się wyjść na dogodną pozycję i otworzyć w jego kierunku z Miga-15 morderczy i coraz celniejszy ogień.
***
Tu, na tym dalekim świecie nie było nikogo i niczego, na czym można by na dłużej zawiesić wzrok. A jednak wróg czaił się wszędzie. Nieokreślony, nieuchwytny, nasączający głowę przejmującym niepokojem. Krył się w cieniu ciemnego nieba. Zimnoobojętny, złowrogi w tym permanentnym milczeniu, swoją obecnością spowijał szare głazy i wszędobylski pył.
Spadając po zbyt dynamicznym kroku Buzz poczuł, jak powoli, lecz systematycznie rozwija się w nim atak paniki.
Jak wysoko jeszcze wzleci? Gdzie i na co potem upadnie? Czy skafander wytrzyma?
Radiotelefon wypełnił chrapliwy, nie do końca zrozumiały, naznaczony emocją głos Neila. Było tam coś o wielkim kroku dla ludzkości i mniejszym dla człowieka. Może odwrotnie. Nie miał głowy, by to teraz rozkminiać. Każdy jego mięsień, każde ścięgno przepełniał strach. Skafander wył alarmem systemu podtrzymywania życia, ostrzegając w ten sposób przed ekstremalnym tętnem i niedopuszczalnym wzrostem ciśnienia. Ten strach starał się jakoś odepchnąć, oddalić od siebie. Aż przypomniał sobie i przywołał specjalne „liczenie” – uspokajający wstęp do relaksacji, którego nauczył się podczas treningu medytacji transcendentalnej. Nie mógł pozwolić sobie na panikę.
Wydawało się, że minęła cała wieczność, gdy wreszcie opadł na powierzchnię, wzbijając tuman srebrnego pyłu. Czuł spływające pod hełmem strużki potu. Niech sobie spływają, gdzieś tam, w zagięcia materiałów skafandra odpornego nawet na mikro uderzenia i jak twierdzono nawet na ogień z miotacza płomieni. Niech drążą zimne alejki pod izolującym kombinezon mylanem i dacronem, wciskają się pod nylon, proszę bardzo! Strach w końcu wypłynie z niego. Ucieknie gdzieś w tę atmosferę bez powietrza i bez nadziei. Czy ci z Ziemi widzą go teraz w kamerach? Trzęsącego się, szepczącego błagalną „modlitwę powrotną”. Tak bardzo zagubionego pod tym bezwzględnym obliczem bóstwa obcego świata.
Wtedy, niespodziewanie, najpierw trochę, potem już znacznie wyraźniej zza imadła strachu wyjrzała twarz jego Jane. Z tymi jej wiecznie uśmiechniętymi, zielonymi oczami. Przez głowę przemknął mu szept:
– Buzz, spokojnie, spokojnie, oddychaj, oddychaj…
– Buzz, natychmiast zwiększ stopień dopływu tlenu! – to był już stanowczy głos Neila.
Wstrząs lądowania na obu nogach rozszedł się po ciele falą, odczuł go w całym kręgosłupie. Zabolało, lecz zachował pion. Stopniowo uspokoił oddech i dopiero wtedy rozejrzał się. Wokół wciąż ta sama pustka, naznaczona niekończącymi się, przytłaczającymi monotonią skałami oraz niewielkimi, kostropatymi kraterami. Jak okiem sięgnąć wszędzie to samo. No… niezupełnie. Około 100 stóp dalej stał samotny łazik, biały wyrzut na tle srebrno-szarej monotonni. Nieco dalej pochylony Neil zgarniał coś ze srebrzystej powierzchni usiłując to wpychać do plecaka. Buzz poczuł dotkliwe ukłucie zazdrości.
– Dlaczego on?! Wróci i będzie się chwalił. Tymi szarymi skałami, tym nazbieranym „nic”. Zrobią mu zdjęcia, będzie w prasie na całym świecie, pokażą w TV.
Pomimo wyłączonego mikrofonu ściszył głos do szeptu. Wiedział, że Neil go nie słyszy. Radio było głuche, Ziemia również milczała. Także Neil wie, że mogą nie wrócić. Houston kilka razy ostrzegało, że paliwa jest niewiele, być może nie dość, by dali radę wystartować z powrotem…
Żwawiej ruszył w kierunku łazika. Jednak nie za szybko, by nie popełnić kolejnego błędu.
„Houston: komunikat na temat amplitudy wahań temperatury na księżycu – metaliczny głos w hełmofonie – temperatura dzienna osiąga „temperatura dzienna osiąga 127 C (270 F), w nocy spada nawet poniżej (-) 310 F ( – 190 C).
– Panie Boże – zaczął się modlić – który świecisz ponad Ziemią i Słońcem i ponad gwiazdami, twój pokorny sługa prosi Cię z całego serca. Nie jemu, ale mnie dozwól to zrobić…
***
Czuł ciągle ten kształt – gdzieś na piersi, schowany pod wielowarstwowymi skrzydłami skafandra. Ukryty cenny dla niego przedmiot. Pamiątkowy cienkopis. Zrobiony przez znanego artystę na specjalne zamówienie, prezent, który dostał z okazji ukończenia z wyróżnieniem Westpoint. Tak zdolnemu absolwentowi jak Buzz, z trzecią lokatą na 475 absolwentów, należało się przecież coś wyjątkowego. Był to przepiękny, posrebrzany cienkopis z wygrawerowanym sporej wielkości literami. Z jednej strony imieniem i nazwiskiem „Buzz Aldrin”, z drugiej zaś – „West Point 1951”. Od tamtej pory rzadko się z nim rozstawał. Przed śmiercią, o ile Bóg da, że będzie naturalna, nie taka z uścisku kosmosu, przekaże go swoje ukochanej Janice. Jedynej córci jego serca. Właśnie jej. Nie Jamesowi ani Adrew. Żaden z jego chłopaków nie jest wystarczająco godny…
Oszacował, że droga do łazika powinna zabrać mu około pół godziny. System podtrzymywania życia wskazywał teraz: „wszystko ok., przy wzmożonej uwadze i obserwacji poziomu tlenu”. Na twardym gruncie zostawiał głębokie ślady ciężkich, podkutych butów. Nie tylko głowę, ale wszystkie przestrzenie skafandra wypełniały splątane myśli. Ciężkie jak czarne ptaszydła, skrzekliwe i zgrzytliwe wspomnienia trudnego, wczesnego dzieciństwa, o którym dawno wolałby zapomnieć. Potem te cisnące się natrętnie do głowy obrazki z Wojny Koreańskiej. Starał się jednak pochwycić myśli szczęśliwe, te zdecydowanie jaśniejsze. Kilka migawek z życia już dojrzalszego rozświetlała mu pamięć miłości do bliskich. Były też i myśli naznaczone sukcesami, mniejszymi i większymi oraz towarzyszącym im poczuciem spełnienia.
W łaziku czekało na niego wszystko, czego potrzebował. Także, a może nawet przede wszystkim tę drogę należało zwieńczyć sukcesem.
Dostrzegł, że Neil porzucił swoje dotychczasowe zajęcie po czym jakby zamarł na chwilę, chyba w przebłysku zrozumienia, a potem także ruszył do łazika. Obaj doskonale wiedzieli, że ten, który będzie przy nim pierwszy zgarnie WSZYSTKO. Splendor, chwałę i zapewne wieczne miejsce w nieprzemijającej historii.
Gdyby miał dar przenikania wzrokiem przez poliwęglan hełmu, być może ujrzałby rozczarowane spojrzenie Armstronga, gdy jako pierwszy dotknął maski łazika. Odblokował umieszczoną na nim skrzynię i wyciągnął flagę USA. Chwytając obiema rękawicami za pręt mocujący, odszedł z nią w cień jakiejś skały, jakby w obawie przed nadciągającym Neilem.
Houston: znajdujecie się na 0°40′26.69″N i 23°28′22.69″E, Mare Tranquillitatis – Tranquility Base – usłyszał metaliczny głos w hełmofonie skafandra. – Buzz, Neil! Spróbujcie zamocować flagę. Over.
Mamy też coś „ekstra” dla ciebie. W sumie to dla was obu przygotowaliśmy.
Zamiast głosu Jane, pozdrawiającego go i krzepiącego z odległości 238.855 mil, usłyszał sączące się przez głośnik przemówienie. Nie wszystko udało mu się zrozumieć. Było tam coś o naznaczonym pracą i wyrzeczeniami powrocie. O postępie ludzkości, triumfie pokoju i demokracji, i tym podobnych. Co ciekawe, skądś znał ten głos. Ale, ale… przecież to był jego własny głos! Słyszał przemówienie, które sam wygłasza po swoim powrocie na Ziemię.
Było to bardzo dziwne. Jak to więc jest możliwe, że mają jego głos z taką narracją? Jakiś lapsus einsteinowski? Maskarada?
– Buzz, tu Houston! Podoba ci się twoje przemówienie? To tylko próba, głos podstawia dubler, ale takie właśnie wygłosisz po powrocie. Jesteśmy przekonani, że przypadło ci do gustu. Treść zatwierdził już gubernator i poszło wyżej do akceptacji. Mamy też nadzieję, że uporaliście się z flagą. Z niecierpliwością czekamy na zdjęcia. Over.
Trzęsącymi się rękami mocował się z metalowym osadzeniem sztandaru. Grunt stawiał opór, jakby chcąc zniechęcić człowieka do eksploracji powierzchni księżyca. Trzeba powiedzieć, że Neil odnalazł się w tej krępującej nieco sytuacji. Gdy wreszcie udało się Buzzowi jakoś „zasadzić” tę konstrukcję z flagą, towarzysz jego misji zaczął robić mu zdjęcia.
– Mój Boże, mój Boże – to dzięki Tobie staję się historią, Ty mnie wybrałeś – myślał Aldrin.
Gdy wracali na pokład, skazani na siebie w tej surowej ciszy, ani jedno słowo nie padło pomiędzy nimi.
Buzz był pewien, że z przyjętą komunią, której ceremonię zamierzał przeprowadzić raz jeszcze, gdy tylko powrócą do „Orła”, przyjdzie i przebaczenie. Fiolka z winem – Jego krwią i opłatkiem – Jego ciałem nadal czeka na niego w lądowniku. Poszuka więc bożej mocy. Łaski płynącej z aktu wybaczenia wszystkiego złego, co w życiu zrobił a i tego, czego zaniechał zrobić. Wszystkiego, o czym ludzie wiedzą, ale i tego, czego nie wiedzą, ani nawet się nie domyślają.
- Daj mi Panie teraz tę siłę, tak potrzebną siłę, do szczęśliwego powrotu na Ziemię. Jak widzisz wierzę i wierzyć nie przestanę, niech więc tak mi się stanie.
Modlitwa była mu teraz trzecim towarzyszem, splatając ze sobą myśli podczas powrotnej drogi do lądownika. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że wpadł modlitewny transu – słowa wybijały rytm marszruty. Nadal się rozglądał. Powierzchnia księżyca była szara i bardziej pusta od wnętrza starego indiańskiego bębna.
Gdy prawie dotarli do lądownika, zapierającym dech widokiem wzeszła Ziemia. Wydawała się być tak wyraźną. Tak oczywistą, zarazem tak bliską, jakby przeskoczyli tu z niej tylko na chwilę, by zajrzeć do księżycowych kraterów i odnotować zrealizowane zadanie. Matka – Ziemia milczała, wtórując w tym milczeniu bratu – księżycowi, tak szczodrze znaczonemu śladami ich stóp.
***
Wejściu na pokład lądownika towarzyszyło zamieszanie. Nie dało się go uniknąć, bo każdy z nich chciał być pierwszy. Jak najszybciej znaleźć się w środku, chroniąc się przed rozpoczynającym się deszczem mikrometeorytów. Na domiar złego „deszcz” nadal gęstniał, wygrywając groźną melodię na skafandrach.
Kto wie, ile jeszcze wytrzymają?
Woleli tego nie sprawdzać.
Kapsuła lądownika powitała ich ciasnotą, półmrokiem i tym charakterystycznym zapachem potu zmieszanego z elektrycznością oraz stęchłym powietrzem. Niemniej to był ich dom, tymczasowy „dom”. Gdy już udało się im domknąć właz, wreszcie mogli odetchnąć z ulgą. Zdjęcie z siebie, a potem poprawne wstawienie skafandrów z powrotem do wnęki „szafowej”, zabrało im niemal pół godziny.
Byli bezpieczni. W każdym razie – względnie bezpieczni. Chociaż w ostatnim komunikacie Houston zapewniło, że paliwa im jednak wystarczy na powrót do orbitalnego modułu z oczekującym ich powrotu Collinsem, Buzz miał nadal co do tego wątpliwości. Według jego obliczeń na wylądowanie zużyli co najmniej siedemdziesiąt procent paliwa a na oderwanie się od powierzchni, a potem dotarcie do orbitalnej „bazy” z Collinsem na pokładzie potrzeba go będzie więcej, niż im zostało. Może jednak nie wziął czegoś pod uwagę i należy zaufać komputerowi twierdzącemu, że paliwa jest dość? Maszyna wzięła pewnie poprawkę na zmniejszoną w stosunku do ziemskiej grawitację księżyca.
Rozejrzał się za wolnym kawałkiem podłogi. Kopnął jakąś butelkę pod ścianę i odgarnął w kąt resztę zalegających śmieci. Przed wylotem chciał jeszcze raz spożyć ciało i krew Pana oraz pomodlić się w intencji szczęśliwego powrotu. Do tego potrzeba tylko trochę czystego miejsca. Na zakurzonej, a teraz już i zapylonej podłodze, po prawej stronie kabiny dostrzegł znajomy kształt.
– Co to w ogóle jest i skąd to się tam wzięło? Jakby jakaś metalowa wajcha z polakierowaną na czerwono końcówką?
Nagle olśniło go. Ze zgrozą skonstatował, że przedmiot, na który patrzy to arcyważny element modułu lądowego! Patrzył na włącznik zamknięcia obwodu do odpalenia silników startujących, czyli element niezbędny do zainicjowania procesu oderwania się od księżyca!
– Neil – szepnął – Widzisz to samo, co ja?
– O co chodzi? – Armstrong odwrócił się przez ramię kierując swój wzrok w miejsce, w które wpatrywał się Aldrin.
On także szybko zrozumiał, na co patrzy.
– Buzz… fuck!… Ja tego nie zepsułem! To ty musiałeś zahaczyć plecakiem z tlenem, gdy przepychałeś się w skafandrze przy wejściu. Wymyśl, zawsze masz na wszystko rozwiązanie..
– Niby co mogę zrobić? Nie mamy palnika na pokładzie. Żadnych spoiw, a na gumę do żucia tego nie przykleję… chyba, że…
Obaj widzieli, że także w tym przypadku Houston im nie pomoże. Nie podratuje sprzętem, a dobre rady tu nie wystarczą. Zresztą radio już od dłuższego czasu milczało, być może na skutek jakiegoś poważnego zakłócenia transmisji, o którym nawet nie mieli pojęcia…
Buzz myślał intensywnie i wreszcie chyba miał pomysł, jedyne wyjście z tej sytuacji. Gorączkowo zaczął macać się po przednich kieszeniach. Wreszcie odnalazł to, czego szukał. Jest! Pamiątkowy cienkopis! Pamiętał, że na jednym ze szkoleń obsługi modułu lądowego „Orzeł” jeden z majorów pół żartem a pół serio stwierdził, że do otworów w panelu sterowania pasuje standardowy cienkopis i można spróbować takiego użyć w razie niespodziewanej usterki.
Użyje go więc – zamiast utrąconego włącznika. Wetknie w otwór i naciśnie element zamykający obwód. Tak właśnie zrobi. Dobrze, że zabrał ze sobą cienkopis, oj, jak bardzo dobrze.
– Dajesz Buzz! – poczuł na sobie ciężki, ale pełen nadziei, skupiony na nim i jego działaniach wzrok Armstronga.
Wolnym, bardzo wolnym ruchem, by zrobić to maksymalnie precyzyjnie, Buzz przymierzył pisak do otworu.
Usłyszał własne przełknięcie śliny. Cienkopis był za gruby. O co najmniej kilka milimetrów. Nijak nie mieścił się w otworze panelu!
Pamiątkowy cienkopis, zrobiony przecież na zamówienie, nie trzymał standardu. Pewnie dlatego, żeby można było na nim zmieścić jego imię i nazwisko.
Żadna siła nie jest w stanie sprawić, żeby tu „zadziałał”.
Houston, zgłoś się!
Cisza.
Houston..?
Ciągle cisza.
Niemal jednocześnie, jak na komendę wyjrzeli przez niewielkie okienko penetracyjne. Cień mroźnej, księżycowej nocy kładł się na lądowniku. Niebo było czarne, czyste i ciągle milczące.
***
Dwóch panów w dość przyzwoicie skrojonych, tylko nieco wymiętych garniturach, wpatrywało się w ekran, przyciszonym głosem wymieniając uwagi. Kobieta, która do nich podeszła i coś zaczęła szeptać, nosiła służbowy uniform NASA.
– Jest potwierdzenie – starszy nachylił się w kierunku młodszego – nie odlecieli. I już nie odlecą.
– W porządku – stwierdził obojętnie młodszy. Film z wejścia w atmosferę mamy gotowy, zdjęcia skompletowane, przemówienie Aldrina trochę jeszcze doszlifowaliśmy.
Aha…cienkopis Buzza i te kamienie, które jakoby tam nazbierali, wysyłam na wystawę. Zaproszenia dla mediów załatwiłem już wcześniej.
Powiadomię gubernatora, że czekamy jutro na niego w studiu.
Robert Azembski
Świetna alternatywna wersja historii! Doskonały język.Czyta się świetnie! Prosimy o kontynuację!!!