
.
Wanda w drodze do raju
.
Pojawiła się mgła. Gęsta, przytłaczająca. Jakby rzeczywistość nagle zwarła się, zaciskając w kokon. W tym kokonie ledwie zostało jej odrobinę miejsca na kolejny oddech, lecz już nie na nadzieję na dalsze życie. Jakiś ostry i wysoki dźwięk niemal przekraczał granice wytrzymałości. Dochodził z nieznanego źródła, osaczając ją ze wszystkich stron. Setki, tysiące szpilek, w postaci bardzo wysokich, przenikliwych tonów, wbijało się w jej udręczone ciało. Wnikały w nie głęboko i zadając ból zadziwiającą precyzją.
Ból przenikał teraz nawet najskrytsze i najciemniejsze zakamarki jej duszy. Zarazem uwalniał migawki wspomnień, wizualizując niezagojone do końca blizny zadane przez rany otrzymane na przestrzeni jej niebanalnego życia. Ból odchodził, by po krótkiej chwili powrócić, wbijając się z kolei w nowe, jeszcze niedoświadczone cierpieniem miejsca.
Wiedziała, że umiera. To była jej śmierć.
Odchodziła ze świata. Tego, jakże słusznie nazwanego doliną łez, może polem doświadczalnym okrutnych kosmitów albo nawet terenem igraszek znudzonego, ale wszechmocnego demiurga – tak o tym wszystkim myślała. Odchodziła wreszcie, ostatecznie i nieodwołalnie.
W tym odejściu jedynym jej towarzyszem został ból. Wszędobylski, przenikał każdą chwilę, rozbijając próby składania myśli w logiczną całość, zwłaszcza – dłuższą. Ból wznosił się i opadał z jej coraz płytszym oddechem, z coraz mniejszymi falami przypływów życia i coraz większymi – odpływów. Wraz z cierpieniem i lękiem nadciągały ciężkie myśli. Obsiadły ją niczym czarne ptaszydła złych wspomnień. Nie było to jednak jak film, przewijany klatka po klatce – to doświadczenie nie stało się jej udziałem. Widziała oświetlone, jakby miejscowo, jakimś reflektorem, wyrwane z kontekstu i przez to tym bardziej męczące obrazy. Wydobywane w trupim blasku sceny najtrudniejszych chwil jej życia nie pozwalały przekierować myśli na cokolwiek innego. Natomiast szczęśliwsze momenty z jej odchodzącego już życia pojawiały się, owszem, ale w zaledwie mikrosekundowych rozbłyskach. Czy miało jednak co się pojawić? Zebrałoby się ich może na samym dnie spodeczka filiżanki.
Jej życie. Nigdy nie czuła się szczęśliwa. Otoczenie twierdziło, że Wandzia przecież nie ma tak źle. Że pieniądze rodzinne i spadki oraz splendor, że znany mąż i zaradny, że udane w sumie dzieci, no i że inni mają znacznie gorzej… Nie przekonywało jej to wszystko. Ona postrzegała to swoje życie jak nieustanny taniec w parze z cierpieniem i krzywdą. Albo sama ją komuś wyrządzała, albo od kogoś doznawała. Tak było zawsze, odkąd tylko przestała być dzieckiem, odkąd dojrzała do samodzielności i wyfrunęła z rodzinnego domu. Niemniej z silnym postanowieniem naśladowania swojego ojca – bycia życzliwą i pomocną ludziom. To, co wracało do niej w rewanżu od „świata”, było niestety nieodmiennie… gorzkie. Faktem jest, że również z jej winy – to już także rozumiała. W swoim życiu na przykład za dużo „aktorzyła”. Zbyt chętnie zakładała maskę złożoną z wielu rozczarowań, z żalu oraz z trosk i niespełnienia. Tę pozę miała w zwyczaju okraszać (zwłaszcza przed rodziną i przyjaciółmi) posypką życiowej quasi-mądrości. Quasi, bo sam fakt przeżycia czegoś oraz umiejętność opowiedzenia o tym w miarę składnie nie czyniły jej jeszcze osobą wyposażoną w prawdziwą, przepracowaną wewnętrznie i rozświetloną zrozumieniem, życiową mądrość.
Jeszcze chwilę temu nie podejrzewała na przykład jednego: że w obliczu śmierci stanie tak naga. Tak bardzo samotna i bezbronna. Do samego, samiuteńkiego końca bezsilna, w tym bezwzględnie i do cna obnażającym spotkaniu z własnym ja. I w tym momencie pewne rzeczy zrozumiała. Na przykład to, że wszelkie próby ucieczki od prawdy o samej sobie nigdy się nie udadzą. Że nikt nie może uratować jej, osłonić czy tylko znieczulić na moment ostatecznego zderzenia z prawdziwą sobą. Zderzenia dogłębnego, nagłego z natury swej i dokonującego się w superordynaryjnym tempie. Nikt nie jest w stanie uchronić jej przed osobistą apokalipsą, której towarzyszyć będzie ten nieustający ból. Jednocześnie poczuła, że coś (lub ktoś?) popycha ją w drugą stronę – ku poznaniu całej prawdy o samej sobie. Zrozumiała, że ten głos był najsilniejszy i że się przed tym już nie obroni.
Wszystko działo się tak bardzo szybko. Teraz już chciała tego, mieć to za sobą. Poznanie prawdy o sobie, o tym, kim naprawdę była. Kim może się stać znowu?
Przenikliwy dźwięk wreszcie ucichł. Już nie powrócił. Otaczająca ją mgła zgęstniała, zaciągając zasłonę szarości. Skądś wiedziała, że dla tego Kogoś Absolutnego i tak jest i będzie widoczna (i to na wskroś!), nawet z odległości miliona świetlnych lat!
W mlecznoszarej przestrzeni, w której była zanurzona, nie uformowały się jednak żadne magiczne drzwi. Nie otworzyła się brama, przejście do nowej, niebiańskiej rzeczywistości. Ani nawet nie pojawił się słynny z wielu relacji o pośmiertnych doznaniach świetlisty tunel.
Nikt też nie wyszedł jej na spotkanie. Ani bliski, ani anioł i nie ukazał się nawet zrębek uśmiechu Chrystusa. Nie wydarzyło się absolutnie nic.
A jeżeli nawet cokolwiek, to nie w stylu tych rzeczy, które tak szczodrze obiecują poeci mistyczni, ci różni samozwańczy na ogół prorocy, szamani kuglarstwa, adepci niby szkół ezoterycznych oraz dyrygenci poszczególnych denominacji religijnych, co szczycą się poznaniem jedynej prawdy. Nikt nie wyciągnął do niej pomocnej ręki, nie zaoferował opiekuńczego ramienia. By poprowadzić dalej, wskazując właściwą drogę, by ukazać miejsce, do którego ostatecznie podąża.
***
.

.
Tu nie było nikogo. Tylko ta dojmująca samotność. W niej przemykające bezładnie myśli i tłoczące się pytania bez odpowiedzi… Takie są te zaświaty, astrale czy jak tam to nazywają – pomyślała. Czuła się dojmująco samotnie. Pomimo świadomości różnych sił była tak bardzo sama ze sobą, jak nigdy dotąd. Teraz już wie, że umierać jest równie trudno, jak żyć, ale to jest dopiero początek. Chociaż ból od ran zadawanych w ciągu jej życia, psychicznych przede wszystkim, zaczął już nieco przygasać, kolekcjonowane wcześniej starannie wspomnienia trzymały ją w bezlitosnym uścisku. Ciężar i „ciasnota” wspomnień, zwłaszcza tych, które zapisały się źle, czuła całą sobą. Dźwigała je jakoś, ciągnęła za sobą z ogromnym wysiłkiem. Inne „meldowały się” same, materializując się w oplatające ją i zmieniające się w zniewalające ją łańcuchy. W zgęstniałej mgle śmierci krępowały ją bardzo skutecznie.
W trwożnym bezruchu przemknęła spłoszona myśl: Co, co będzie z nią dalej?
Bała się. Po raz pierwszy od długiego czasu bała się aż tak bardzo. I tak tkwiła, w trwożnym zawieszeniu pomiędzy tym, co nieraz już próbowała zepchnąć i zamknąć w niepamięci, a co niestety stale powracało, a tym… no właśnie, czym?!
Jużdawno zdecydowała, by to, co przeszła, czego doświadczyła, dzielić na rozdziały i następnie zamykać w stosownie ofiszkowanych szufladach wspomnień. Życie przeszłością definiowało ją bardziej niż cokolwiek innego. Zauważała to nie tylko jej najbliższa rodzina. Szybko dostrzegli to znajomi, a nawet dalsi. Niektórzy, ci spotykani na jej drodze życia, być może coś więcej „widzący”, gdy tylko nieco dłużej przyjrzeli się jej ładnej i zadbanej twarzy, byli pewni, że widzą unoszące się nad jej głową szare opary.
***
Świadomość unieruchomienia pomiędzy dwoma światami – tamtym zostawianym, światem żywych i tym nowym, nieznanym martwo-żywych, budziła w niej teraz złość. Chociaż je od siebie odpychała, nadciągały kolejne wspomnienia. Poruszane emocjami, jedne po drugim wysuwały się i wypadały z szuflad pamięci, przybierając hiperrealne kształty.
Oto nagle zarysowało się przed nią biurko, za którym siedział nienaturalnie wyprostowany, wydawać by się mogło, niepozorny człowiek. Poczuła charakterystyczny zapach taniego tytoniu i kiepskiej wody kolońskiej. Oj, znała go, znała tego faceta! To przecież Goldberg-Różański! Bezwzględny, stalinowski ubek. Słynący z brutalnych metod przesłuchań, których nie powstydziłoby się nawet Gestapo. Ją również kilka razy przesłuchiwał, torturując na różne sposoby – fizycznie i psychicznie. Groził, więził, zamykał w karcerze. Pomimo tego, iż była taka młoda i w oczywisty sposób niewinna. Jak on mógł?! Ten nigdy nieosądzony zbrodniarz, istny skur…syn i diabeł w ludzkiej skórze! Upostaciowanie wszystkiego, co było jej obce i wstrętne, i co — jak się jej jeszcze niedawno wydawało — stanowiło już zamknięty rozdział historii jej życia. Żyjąc już w „wolnej Polsce”, wielokrotnie życzyła mu śmierci w męczarniach. Nienawidziła jego i jemu podobnych nienawiścią czystą i tak mocną, jak to tylko jest możliwe. Ten „zły ładunek” swojej nienawiści niosła przez całe życie, obdzielając nim po trochu każdego, kto tylko chciał wysłuchać jej historii. Teraz ujrzała, jak ta nienawiść przybrała jakiś materialny kształt, tworząc pobłyskujące czerwoną poświatą spoiwo otaczającej ją mgły. Jeśli tak może wyglądać demon, to był to demon!
– Oto jeszcze jedna „cegła” w murze mojego gniewu. To na pewno nie pomaga – pomyślała.
Wtem coś się zmieniło. Jakby dla zrównoważenia poprzedniego, złego obrazu, uformował się we mgle zarys postaci jej ukochanego Tatusia. Podążał gdzieś właśnie prężnym krokiem, zapewne na jeden ze swoich ukochanych, górskich „wyrypów”. Miał ze sobą ten swój nieodłączny, płócienny plecak alpinistyczny. Szedł, patrząc pod nogi oraz co jakiś czas się rozglądając – najpewniej wypatrując właściwego oznaczenia szlaku.
– Och… Tatusiu… tu jestem, tutaj! – zawołała.
Nie widział jej i nie słyszał.
Bardzo go kochała. Nigdy nie mogła tylko zrozumieć, dlaczego tak późno podjął starania o jej uwolnienie ze stalinowskiego więzienia? Dlaczego zajmowały go głównie poszukiwania zaginionego w czasie okupacji niemieckiej syna? Poszukiwania naznaczone ogromną determinacją i wieloletnie. Jej brat Jerzyk miał zaledwie 19 lat, gdy Niemcy go aresztowali i skazali na śmierć za udział w „bandyckiej” konspiracji, jak to określili. Próby odzyskania go, potem tylko dowiedzenia się, co z nim się stało, z całą pewnością pochłonęły ogromne pieniądze rodziny i przyjaciół. Wiarę rodziców w odnalezienie dziecka co rusz rozniecali, żerujący w takich sytuacjach jak hieny, oszuści. Oferując – oczywiście za sowitym wynagrodzeniem – „taką” czy „inną” skuteczną pomoc w odszukaniu chłopaka. Niestety, ich „wizje” i wskazania domniemanego miejsca pobytu nigdy nie znajdowały i nie znalazły potwierdzenia.
– Czyżbyś nadal go poszukiwał, Tatusiu? To było tak dawno, tak dawno… Musisz to przecież rozumieć. Jerzyka rozstrzelali Niemcy, Tatusiu. Ja, jego siostra, to wiem na pewno, ja to czuję gdzieś głęboko w sercu, że zamordowali go w środku najczarniejszej nocy okupacji. Chociaż nie ma świadków, są tylko roztaczane miraże, to moje serce wie, że go zabili. Daj więc wreszcie spokój tym poszukiwaniom pochłaniającym tyle czasu i pieniędzy! Zajmij się mną, twoją jedyną córką, która cierpiała w tym ponurym stalinowskim więzieniu… Tu jestem, Tatusiu…! Jesteś…? Dlaczego wcześniej nic nie zrobiłeś?
Płakała długo. Całą sobą. Gdyby mogła przeżyć swoje życie na nowo, inaczej by to wszystko wyglądało, inaczej się potoczyło. Ale cóż…
Gdy tak rozmyślała, ojciec przeszedł obok, nie zauważając jej wcale. Oddalił się szybkim, sprężystym krokiem, dróżką wijącą się przez kosodrzewiny, wprost ku dumnym szczytom Tatr, częściowo okrytym chmurami.
***
.

.
Nagle obraz znowu się zmienił. Teraz siedziała obok swojego nowego męża w samolocie do Paryża. Szczęśliwa, dumna i pełna nadziei. Gdy wyjrzała przez okienko, jakimś cudownym sposobem jej wzrok przeniknął chmury i dojrzała typowe „gierkowskie” osiedle mieszkaniowe. Potem w jednym z setek podobnych bloków zobaczyła „to” okno, na czwartym piętrze trzeciej klatki schodowej znanego jej dobrze osiedla. Zbliżyła się do niego i zajrzała do środka. Na tapczanie leżała zapłakana dziewczyna. Widziała jej opuchnięte od płaczu oczy i ten wyrzut bijący z jej twarzy:
– Mamo, dlaczego mnie zostawiłaś? Dlaczego poleciałaś na kilka lat z nowym „tatusiem” i moim braciszkiem przyrodnim, a mnie na tak długi czas oddałaś do internatu?!
– Przepraszam cię, kochana, tak bardzo cię przepraszam. Jurek musiał mnie zabrać ze sobą na swoją placówkę, a ty mówiłaś przecież, że chcesz zostać w Warszawie ze swoim chłopakiem… a jednak teraz rozumiem, że chciałaś być ze mną, jechać nawet do tej Francji i że bardzo tego chciałaś… Tak mi przykro, że nie słuchałam, tak bardzo mi przykro, Ewuniu…
Otaczająca Wandę mgła pociemniała jeszcze. Z jej środka dobiegł słaby głos. Tak, to na pewno był głos Rafała. Głos jej ukochanego synka.
– Mamo, dlaczego tam, w Paryżu, opuściłaś tatę? Dlaczego mi to zrobiłaś? Popatrz tu, popatrz na mnie, jest blizna szeroka i głęboka jak żadna inna, niezagojona rana, Mamo… i jeszcze jedno: dlaczego co roku oddawałaś mnie na dwa turnusy kolonii letnich po 3 tygodnie, chociaż bałem się, tak bardzo bałem się innych dzieci i tego, jak tam będzie na tych wyjazdach?! Wiem, pracowałaś. Więc musiałaś coś ze mną zrobić, a wakacje szkolne są długie… Tak, pamiętam, że odwiedziłaś mnie kiedyś na kolonii. Potem starałaś się to jakoś rekompensować, dając mi wszystko, co tylko można, z serca, ale nawet z przesadą, dusząc w tych swoich nadopiekuńczych ramionach.
Mamooo…!
Żal, wstyd, poczucie winy ścisnęły serce Wandy. Ach, gdyby mogła cofnąć czas! Wszystko zmienić. Gdyby tak raz dostać szansę przeżycia swojego życia! Byłaby w nim inna, lepsza. Bardziej empatyczna, pewnie i mniej egoistyczna. Wszystko inaczej by robiła.
Nagle znów powrócił obraz ubeckiego oficera z mokotowskiej kaźni, nieudanych związków, rodzinnych kłótni. Było tego coraz więcej.
– Zostaw to już wszystko za sobą, wreszcie to zostaw – dobiegł głos, który wyszedł nagle z ciszy także otulonej tą szarą mgłą. Zostaw – odpuść, wybacz innym i wybacz sobie – odpowiedziało w Wandzie coś innego. To odpowiedział ten najwewnętrzniejszy w niej głos.
– Chodź i przejdź przeze mnie – szepnęła mgła. Nie wiń już nikogo i równie mocno nie wiń siebie samej.
Zaufała i zrobiła pierwszy krok, na razie bardzo ostrożnie. Zarys postaci ubeckiego kata gdzieś zniknął. A przecież to był na razie tylko jeden, malutki i nieśmiały kroczek. Potem – kolejny. Wciąż drżąco niepewny, ale krok śmielszy, bo wspierany radosną nadzieją. I wtedy wreszcie zdecydowała się cała wkroczyć we mgłę.
Różne głosy mówiły do niej teraz na zmianę:
– To nie była jego wina…
– Robił tak, jak myślał, że należy robić…
– Kazali mu…
– Nie mogłaś nie pojechać do Paryża. Na siłę branie dorosłej córki czym by się skończyło? Nie wiń się już za to wszystko.
– Nie ma to już teraz znaczenia – wykrzyczała do mgły. Wybaczam, wybaczam im wszystkim! Sobie też bardzo chcę wybaczyć i wybaczam. Było, jak było, nie mogło być inaczej, a przez złe rzeczy mogły zaistnieć także i dobre.
– Tak, wszystko dąży do wyrównania i dopełnienia, zostaw już winy swoje i innych i idź dalej, śmiało! – znowu doszedł ją ten sam, charakterystyczny i mocniejszy od innych głos. Dochodził z zewnątrz, z tej mgły. Zarazem jakby z wewnątrz niej samej, jakby to własna jaźń do niej teraz mówiła.
– Będzie więc tak, jak tego chcesz – cicho przepłynęła myśl.
– Jak chcę? Chcę znowu móc usiąść w pięknej limuzynie mojego taty. Chociaż na chwilę – pomyślała Wanda.
Ciężar wspomnień zelżał. I stało się tak, jak sobie tego zażyczyła i jak pomyślała. We mgle zarysowała się najpierw maska jej ulubionego auta i wnet stanęła przed nią przepiękna, lśniąca czerwienią Lancia Farina, należąca do zakładu, w którym pracował jej ojciec. Bywały jednak okazje, że pozwalano jej, młodej wówczas pannie, usiąść za kierownicą i nawet kawałek podjechać. Uwielbiała to! Było to wspaniałe uczucie, które zapamiętała bardzo dokładnie i na zawsze…
Zaraz więc była przy zaparkowanym aucie. Wtedy jakby promień słońca spłynął nie tylko na samochód, po czym przemieścił się dalej rozpraszając mgłę i nagle rozświetlił przed nią szeroką aleję obsadzoną starymi drzewami. Prowadziła do okazałej, pięknie zdobionej bramy. Znała dobrze tę bramę. Ach te wspaniałe, dziecięce lata! Było to główne wejście do ich ogrodu i do dawnego domu. Do willi, którą okoliczni mieszkańcy, na ogół ludzie prości i niezamożni, lecz zacni i ich rodzinie raczej przyjaźni, nazywali nieco na wyrost „pałacykiem” w Alei Róż. Dwupiętrowy dom otaczał ogród. Na początku budynek był cały do dyspozycji jej dziadków i rodziców. Potem parter został wynajęty dumnie się noszącej, ale naturalnie rozmawiającej hrabinie Przeździeckiej. Mieszkała tam też jakiś czas również pani Teresa hr. Potulicka, siostra pana Henryka hr. Potulickiego, właściciela majątku „Obory” koło Konstancina-Jeziorny pod Warszawą – rodzinne losy zmusiły ją do poszukania sobie lokalu do wynajęcia. Wanda jakby nawet dostrzegła jej niewyraźną sylwetkę, poznając ją po stroju i dużej broszce, którą nosiła – pani ta siedziała na ogrodowym krzesełku, twarz jej przykrywała częściowo mgła, za to z malowanej ręcznie filiżanki roztaczał się aromat świeżo zaparzonej kawy. Wokół rosły róże. Różnokolorowe, co – jak jej mówiono – nie było w tamtych czasach takie znowu częste. Po lewej stronie ogrodu, już oczywiście za ogrodzeniem, widniała stróżówka Antosia, który pełnił u nich również rolę ogrodnika.
– Możesz wejść! Nie oglądaj się już za siebie – ten czas bezpowrotnie minął. Nie próbuj patrzeć ani na to, co było dobre, ani na to, co uważałaś za złe, czy nawet takim było w istocie. Możesz wejść, śmiało! – usłyszała znowu ten sam głos, dochodzący z nienazwanej, najgłębszej głębi jej jaźni.
***
.

.
Przez dosyć ciasny korytarz, którego ściany gdzieniegdzie jeszcze oblepiały płaty tej szaro-białej mgły, dostała się do obszernego, skąpanego w świetle salonu. Na najszerszej ze ścian wciąż wisiał jej ulubiony, ogromnych rozmiarów obraz Józefa Chełmońskiego przedstawiający wieśniaczki idące przez zboże, znużone, ale zadowolone, u schyłku dnia roboczego. Z prawej strony ściany, tej z oknem wychodzącym na ulicę, ukryte za tapetą wejście prowadziło do tzw. pasażu. Było to dość długie pomieszczenie i z tego powodu nadawało się do zabawy w chowanego. Zabawom sprzyjało też liche oświetlenie, pokój tonął w półmroku. Słabe, elektryczne podświetlenie ledwie wydobywało charakterystyczne kształty waliz i wielkich kufrów podróżnych (oblepionych hotelowymi etykietkami z różnych krajów). Ów pasaż stanowił jednocześnie skład na mebelki ogrodowe oraz na inne, mniej potrzebne na co dzień rzeczy. W tym pokoju sposobności do zabawy (nie tylko w chowanego) było naprawdę dużo.
Pamiętała też słoneczny pokój jadalny, z którego drzwi prowadziły do salonu. I jeszcze inne drzwi, mocno przeszklone – z nich można było z kolei także dostać się do ogrodu i to raptem po kilku schodkach. Wanda, nawet będąc mała dziewczynką, wiedziała, że jadalnią sąsiaduje pokój kredensowy, w którym była zamontowana winda na półmiski z potrawami. Winda ta zjeżdżała do wielkiej kuchni zlokalizowanej w niższej partii domu. Z niej to właśnie pokojowa odbierała potrawy od kucharki, wciągając je za pomocą sznura i zanosząc półmiski do jadalnego a potem podając je kolejno gościom. Rzecz jasna z ich lewej strony, tak, jak stanowiły zasady przygotowywania stołów i obsługiwania gości.
Ale to nie tam niosły ją kroki. Dotarła wreszcie do miejsca, które szczególnie lubiła. Poczuła się bardzo szczęśliwa, że po latach znowu może tam przyjść. I było zupełnie jak kiedyś. W obszernym gabinecie, pachnącym setkami tomisk i starych gazet, w skórzanym fotelu, tyłem do wejścia, spokojnie siedział człowiek. Powietrze było wokół jakby naelektryzowane. Światło padało przez okno – wprost na osobę w fotelu i na rozłożone przed nią plany, chyba architektoniczne. Gdy tylko zbliżyła się do gabinetu, już poczuła jego specyficzny, acz miły zapach, melanż: zapachu skóry, cygar, kawy, starych woluminów i bóg wie, czego jeszcze.
Chociaż do biurka podchodziła tak cicho, jak tylko potrafiła, zarazem tak delikatnie, jak tylko skrada się ktoś chcący sprawić kochanej osobie niespodziankę i tak lekko, jak czyni to dusza uwolniona od ciężarów przeszłości, pomimo tego człowiek siedzący w fotelu albo wyczuł ją, albo po prostu usłyszał. Odłożył kartki, wstał i powoli odwrócił się:
– Witaj w domu, Wandziu – starszy mężczyzna, którego zawsze najbardziej kochała, wziął ją w ramiona i mocno, mocno przytulił.
Robert Azembski
.
*fotografie z archiwum autora