
.
Przecież że
.
Na początku wszystko wydawało się proste, bo kiedy człowiek zaczyna pisać, jego serce domaga się przestrzeni, w której mogłoby rozkwitnąć, a ja znalazłam taką przestrzeń w polskich grupach poetyckich, które jawiły się jako miejsce wspólnoty, dzielenia się słowem i rozmów o tym, co niewidzialne, lecz ważne. Wrzucałam swoje pierwsze wiersze, a oni czytali, komentowali, niektórzy nawet wspierali, i przez chwilę czułam, że odnalazłam własny dom wśród ludzi, którzy rozumieją, czym jest poezja. Jednak z czasem, zamiast ciepła, coraz częściej spotykałam chłód, bo nie wszyscy tam przyszli po to, by tworzyć, niektórzy przyszli tylko po to, by burzyć, drwić, zniechęcać. Zamiast dialogu pojawiły się kąśliwe uwagi, zamiast pytań i refleksji – pogarda. Zaczęłam odkrywać, że wśród samozwańczych poetów kryje się więcej jadu niż wrażliwości. Nie atakowali formy moich wierszy, ale mnie samą, podważali nie treść, lecz istnienie, i uderzali tak, jakby chcieli wyrwać mi pióro z dłoni i zakneblować serce. To bolało, bo poezja jest dla mnie oddechem, a oni próbowali go zatrzymać, i w wielu momentach naprawdę czułam, jakby ktoś podcinał skrzydła, które dopiero co odważyły się wznieść w powietrze. Przez chwilę myślałam, że może powinnam przestać pisać, może nie mam prawa tworzyć, może rzeczywiście jestem naiwna, że wierzę w wartość tego, co wychodzi spod mojej ręki. Ale wewnątrz płonął ogień, którego nie dało się ugasić, i ten płomień mówił mi, że nie mogę się zatrzymać, bo wiersze są moją formą oddychania, a nikt nie ma prawa odebrać człowiekowi tchu. Zrozumiałam, że jeśli zostanę w tej przestrzeni, pozwolę im zwyciężyć, a tego nie mogłam im podarować. Ich hejt stał się dla mnie bodźcem do ruchu, trucizna przemieniła się w lekarstwo, kamienie ułożyły mi drogę prowadzącą do nowego świata.
Postanowiłam poszukać miejsca, gdzie poezja naprawdę żyje, gdzie słowo nie jest bronią, ale mostem, i tak zaczęła się moja podróż ku zagranicznym grupom poetyckim. To nie była ucieczka, to był wybór wolności, decyzja, by opuścić teren zatrutych pól i wejść w przestrzeń, gdzie rośnie zielona trawa i gdzie słychać śpiew ptaków. Internet dał mi skrzydła, pozwolił przekroczyć granice bez paszportu, i szybko odkryłam wspólnoty, w których ludzie z różnych krajów dzielili się swoją twórczością bez cienia pogardy, bez chęci udowadniania swojej wyższości. Tam panował szacunek, a szacunek jest jak światło – oświetla wszystko, czego dotknie, i sprawia, że nawet kruche słowo staje się silniejsze. Pierwszy raz od dawna poczułam się bezpieczna, poczułam, że mogę publikować bez obawy, że ktoś zaatakuje mnie za to, że jestem sobą, poczułam, że moje słowa mają wartość niezależnie od tego, w jakim języku piszę. Mogłam pisać po polsku, a oni czytali z uwagą i życzliwością, mogłam pisać po angielsku, a oni przyjmowali to z otwartym sercem, mogłam pisać po hiszpańsku, a oni widzieli w tym bogactwo, nie zaś powód do drwin. Języki stały się dla mnie mostami, po których przechodziłam z jednego brzegu na drugi. Na każdym brzegu ktoś czekał, by mnie przyjąć. Dzięki temu odkryłam, że poezja jest uniwersalna, że jej wartość nie leży w narodowości, lecz w prawdzie, jaką niesie.
Wtedy dotarło do mnie, że powinnam być wdzięczna tym, którzy próbowali mnie złamać, bo to oni popchnęli mnie do tego, bym odważyła się wyjść poza granice swojego podwórka, ze swojej strefy komfortu. To oni dali mi wbrew własnym intencjom bilet do większego świata. Ich nienawiść stała się moim kompasem, ich próba zniszczenia otworzyła mi drzwi, których sama być może nigdy bym nie otworzyła. I kiedy dziś patrzę wstecz, widzę, że każdy ich kąśliwy komentarz był jak kamień, który nie zranił mnie na tyle, bym się zatrzymała, ale który spadł na ziemię i ułożył ścieżkę prowadzącą mnie dalej. Teraz chodzę tą ścieżką pewniej, z większą świadomością, że słowo, które we mnie mieszka, nie potrzebuje zgody hejterów, aby istnieć. W zagranicznych grupach znalazłam ludzi, którzy nie szukają powodu, by poniżyć, ale powodu, by zrozumieć, i to sprawiło, że wreszcie mogłam odetchnąć pełną piersią. Tam czuję się chciana, czytana. Tam moje słowa mają sens, a ja nie muszę drżeć na myśl, że ktoś znów spróbuje zamienić poezję w wojnę. Tam, gdzie polskie grupy próbowały zgasić mój ogień, zagraniczne pomogły mi go rozniecić. Tam, gdzie pseudo poeci chcieli mnie uciszyć, prawdziwi artyści słuchali uważnie. Tam, gdzie spotkałam pogardę, znalazłam uznanie.
W miarę jak coraz głębiej zanurzałam się w nowe społeczności, odkrywałam, że poezja nie musi być areną walki, lecz może być wspólnym ogrodem, w którym każdy zasiewa swoje nasiona i każdy ma prawo patrzeć, jak wyrastają kwiaty. Zaczęłam czuć, że to, co kiedyś było dla mnie źródłem lęku, teraz staje się gejzerem siły, bo w świecie, gdzie szacunek jest na pierwszym miejscu, człowiek przestaje bać się, że jego wrażliwość zostanie zdeptana. Kiedy publikowałam swoje teksty, dostawałam odpowiedzi pełne ciepła, czasem pytania, czasem delikatne sugestie, ale nigdy drwinę, nigdy kąśliwe szyderstwo, nigdy to zimne milczenie, które w polskich grupach potrafiło boleć mocniej niż otwarty atak. Każde słowo, które ktoś kierował w moją stronę, było jak balsam, który koił rany po dawnych doświadczeniach, i czułam, że coś we mnie powoli się odbudowuje. Było to poczucie własnej wartości, poczucie, że moje słowa są potrzebne, że nie piszę w próżnię, że ktoś naprawdę czeka, aż pojawi się kolejny wiersz. W pewnym momencie zauważyłam, że nie tylko ja zyskuję na tej obecności, ale także inni zaczynają korzystać z mojej obecności, bo czasem ktoś pisał, że moje wiersze dają mu nadzieję, że odnajduje w nich swoje własne emocje, że towarzyszą mu w smutku albo w radości. I wtedy dotarło do mnie, że poezja jest rozmową, która dzieje się w obie strony, a to, co wydaje się samotnym aktem twórczym, w rzeczywistości jest mostem do drugiego człowieka.
To doświadczenie zaczęło mnie zmieniać, bo tam, gdzie wcześniej nosiłam w sobie lęk i nieufność, teraz pojawiała się odwaga i otwartość. Przestałam patrzeć na siebie oczami hejterów, którzy kiedyś próbowali mnie złamać, a zaczęłam patrzeć oczami tych, którzy widzieli we mnie człowieka, a nie rywala. To była lekcja, której wcześniej nie potrafiłam odrobić, ale teraz stała się dla mnie jasna: człowiek staje się tym, gdzie kieruje swoje słowa i serce. Jeśli żywi się jadem, zatruwa samego siebie, jeśli dzieli się dobrem, otwiera przestrzeń, w której inni mogą oddychać. I ja chciałam otwierać takie przestrzenie, bo widziałam, jak bardzo one są potrzebne. Zaczęłam świadomie pisać tak, by moje wiersze niosły w sobie nie tylko emocję, ale też ślad bezpieczeństwa, ciepła i nadziei, bo wiedziałam, że po drugiej stronie może być ktoś, kto właśnie teraz tego potrzebuje.
Język okazał się moim sprzymierzeńcem, bo kiedy zmieniałam go z polskiego na angielski czy hiszpański, czułam, że każdy z nich niesie inny rodzaj melodii, która pozwala dotknąć innych dusz. Po polsku pisałam jakbym otwierała serce na rodzinny krajobraz, w którym korzenie mają znaczenie i gdzie każde słowo pachnie wspomnieniem. Po angielsku odkrywałam rytm globalny, prostotę, która niesie uniwersalność, a jednocześnie daje przestrzeń do gry wyobraźni. Po hiszpańsku czułam ogień, namiętność i śpiew, jakby każde zdanie było krokiem w tańcu. Te trzy języki razem pozwalały mi oddychać pełniej, jakby każde z płuc brało udział w innym rodzaju oddechu, a dopiero ich harmonia dawała mi poczucie całkowitości.
Czasem wracałam myślami do tego, co zostawiłam w polskich grupach, i zastanawiałam się, czy rzeczywiście musiało być aż tak źle, czy naprawdę ludzie, którzy mienią się poetami, nie potrafią inaczej niż przez pogardę. Odpowiedź zawsze przychodziła ta sama: ich postawa nie była o poezji, ale o nich samych, o ich lękach, kompleksach i potrzebie wywyższania się kosztem innych. Zrozumiałam, że to nie ja byłam problemem, tylko ich własne odbicie, którego nie umieli udźwignąć. I w tym odkryciu było dla mnie wyzwolenie, bo wiedziałam, że nie mam już powodu, by obarczać siebie winą. Nauczyłam się wdzięczności nawet wobec nich, bo choć ich celem było złamać mnie, w rezultacie uczynili mnie silniejszą, a to, że odeszłam od nich, pozwoliło mi znaleźć ludzi, którzy są mi bliżsi, choć mieszkają setki czy tysiące kilometrów ode mnie. Są to osoby, które nie próbują zbudować swoją wielkość na niszczeniu innych. Wiedzą, że prawdziwa wielkość polega na tym, by inspirować i budować. To sprawia, że czuję się wolna, a wolność jest dla poety najcenniejszym darem, bo bez niej słowo więdnie, a z nią rozkwita.
I tak moja historia, która zaczęła się od bólu, przemieniła się w podróż ku uzdrowieniu, a to, co miało mnie zniszczyć, stało się siłą napędową, która otworzyła mi drzwi do świata. Dziś wiem, że poezja zawsze znajdzie swoje miejsce, że jeśli ktoś próbuje ją zdusić w jednym zakątku, ona znajdzie ujście w innym, bo jest jak woda – nie da się jej zatrzymać. A ja jestem częścią tego strumienia, płynę razem z nim i pozwalam, by prowadził mnie dalej, gdziekolwiek będzie chciał.
Notabene przez pryzmat tego, co mnie spotkało patrzę na świat i widzę, że w każdej dziedzinie są tacy, którzy próbują zniszczyć innych, żeby poczuć się silniejszymi, i tacy, którzy budują, bo wiedzą, że prawdziwa siła tkwi we wspólnocie. Wybór, do której grupy się dołączymy, decyduje o tym, jak będziemy żyć, i ja wybrałam tych, którzy budują. To sprawiło, że czuję się pełniejsza, spokojniejsza, bardziej otwarta.
Nieraz zastanawiam się, co by było, gdybym się wtedy poddała. Gdybym uwierzyła hejterom, że moje słowo jest nic niewarte. Gdybym odłożyła pióro i pozwoliła, by ich głosy zagłuszyły mój własny. Może dziś byłabym kimś innym, może nie pisałabym już wcale, może moja dusza byłaby znacznie uboższa. A tymczasem wybrałam życie i dzięki temu żyję pełniej niż kiedykolwiek.
Czuję też, że poezja dała mi coś więcej niż tylko słowa – dała mi ludzi. Ludzi, których nigdy nie spotkałam twarzą w twarz, ale którzy są mi bliscy, bo nasze serca spotykają się w wierszach. Ta niewidzialna więź jest jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam. Czasem czuję, że znam ich lepiej niż niektórych znajomych z codziennego życia, bo tutaj rozmawiamy od razu o rzeczach najgłębszych, bez masek i udawania. To daje mi poczucie, że naprawdę jestem częścią czegoś większego.
Im dłużej jestem w tych grupach, tym mocniej do mnie dociera, że moje życie nabrało kierunku. Wiem, że chcę pisać, dzielić się słowem, wiem, dawać innym to, co sama otrzymałam – poczucie bezpieczeństwa i zrozumienia. Nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi, ale wiem, że ta droga jest moja i że nie pozwolę już nikomu jej podciąć.
Kiedy patrzę na dawnych hejterów, nie czuję gniewu, lecz wdzięczność, bo bez nich nie byłoby mnie tutaj. Oni dali mi lekcję, której inaczej nigdy bym nie odrobiła. Ich nienawiść była jak ciemność, w której odnalazłam własne światło.
I teraz, kiedy ktoś pyta mnie, dlaczego piszę, odpowiadam: piszę, bo to moje życie, bo w każdym języku mam coś do powiedzenia, bo każde słowo jest krokiem na drodze, która prowadzi mnie coraz dalej. Piszę, bo wiem, że zawsze znajdzie się ktoś, kto potrzebuje tych słów tak samo, jak ja kiedyś potrzebowałam słów innych. Piszę, bo to jest moja wolność i mój dar.
Moja historia jest dowodem na to, że poezja ma moc większą niż nienawiść, że słowo ma siłę leczyć, a nie ranić, jeśli tylko trafi do właściwych rąk. I ja wybieram, by moje słowa trafiały do tych, którzy potrafią w nich zobaczyć światło. Bo światło zawsze zwycięża, nawet jeśli czasem trzeba przejść przez cień.
Dlatego dziś, kiedy piszę i publikuję, czuję wdzięczność – wdzięczność wobec siebie, że nie zrezygnowałam, wdzięczność wobec ludzi, którzy mnie przyjęli, i nawet wdzięczność wobec tych, którzy mnie odrzucili. Bo każdy z nich miał udział w tym, kim jestem teraz. A jestem zwykłą dziewczyną z sąsiedztwa, która znalazła swoje miejsce, która nie boi się już ani hejtu, ani ciszy, bo wie, że jej słowo zawsze znajdzie drogę do domu…
Katarzyna Dominik
Coś z tymi Polakami jest nie tak niestety.
to raczej kwestia środowiska, poetyckie jest szczególnie drażliwe żeby nie powiedzieć drapieżne