.

Agnieszka Czachor – Stop klatka

.

Piknik

– Pójdę, zobaczycie! Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą! – wrzeszczała matka, dawno temu, lecz nie na tyle dawno, by nie pamiętać twarzy Pinka. Zalany łzami, czerwony i zapuchnięty na twarzy, trzymał mnie za palec wskazujący.

– Pój…pój…pójdzie, myślisz, że pójdzie? – Łkał, patrząc mi w oczy.

Wiedzieliśmy, że mamy tylko siebie, bo nie umieliśmy o sobie inaczej myśleć niż o spójności. Duchowo nie istnieliśmy oddzielnie. Byliśmy całością. To było dawno, prawie siedem lat temu, jeszcze wtedy, kiedy tato siedział w Stanach i żyło się nam ciężko.

– Mam sen – mówi Pink. Leżymy na kocu pod wiśnią – idę przez las, bardzo gęsty las, takim lasem jeszcze nie szłaś.

– No dobra i co?

– Idę przez ten gęsty las, właściwie to się przez niego przedzieram, a on ciągle rośnie. Co wytnę go przed sobą, co zrobię sobie miejsce z przodu, to on przyrasta, powiększa się i myślę nawet, że w końcu mnie pochłonie. Wtedy się budzę.

– Kiedy cię pochłania?

– Nie, kiedy tak myślę.

Milczymy.

– Bo kiedy by mnie pochłonął. To bym się nie obudził – szepcze.

Podrywam się do siadu. Patrzę na brata. Na jego jasną grzywkę, oczy dokładnie takie jak moje, pełne usta.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Przeczucie – odpowiada.

Przeczucie! Mimo, że słowo już przebrzmiało, jego dźwięk dudni mi w skroniach. Przytulam Pinka bardzo mocno.

– Dlaczego wychowawczyni skarży się na ciebie? – pytam po chwili.

Odkleja swoją głowę od mojego ramienia i spogląda mi w twarz. Patrzy tak dłuższą chwilę. Patrzy oczami, których nie znam. Patrzy tak dłuższą chwilę, jakby w wyobraźni ważył wartości, sprawdzając które są cięższe. Dotyka w końcu mojej twarzy, dłonią ciepłą, miękką, dobrą.

– Pamiętasz historię Barbary Zdunk?

Odtrącam jego dłoń. Uciekam spojrzeniem ponad czubki drzew.

– Widzisz, spalili ją na stosie tylko dlatego, że była upośledzona umysłowo i nie potrafiła się bronić.

– Spalili ją, bo wznieciła pożar – odpowiadam.

– Myślę, że dlatego wychowawczyni mnie nie lubi, bo jestem, jak Barbara.

– Ależ kochanie, ty nie jesteś upośledzony!

– Jestem, nie potrafię się bronić.


Chłopiec w piaskownicy

Pink jest inny. Nie dlatego, że różni się w swoim wyglądzie czymś konkretnym od współżyjących. Jest inny bo czuje. Wyczuwa to, co myślą otaczający go ludzie. Od razu zna ich intencje. Do tego ma wspaniałą pamięć fotograficzną. Początkowo nikogo to nie obchodzi. Zaczyna, kiedy idzie do szkoły. Nudzi się. Nie potrafi się skoncentrować na jednej rzeczy. Ma tysiące pomysłów na minutę i wszystkie równocześnie chce wcielić w życie. Jest inteligentny, tyle że w sferze niewerbalnej.

ADHD – pada wyrok.

– Państwo przede wszystkim musicie zwrócić uwagę na siebie. Zweryfikować należy to, jak go traktujecie. Temu dziecku potrzeba bardzo dużo waszej miłości, musi czuć, ze go akceptujecie – słowotok pani psycholog – i za kilka miesięcy proponowałabym podać Ritalin.

Słowa pani doktor przerażają Pinka. Zaczyna drżeć na całym ciele. Ritalin! Wyraz mu się nie podoba. Nie wie jeszcze, co oznacza, ale czuje, że jest jego wrogiem. Spina się. Nogi same odbijają się od ściany pod krzesłem i wyskakują na środek pokoju, tam i z powrotem, tam i z powrotem. Dorośli równocześnie odwracają głowy w jego stronę. Sześć par oczu patrzy z naganą. A nogi coraz szybciej! Strach! Strach! Panika! Pink podrywa się z krzesła, podbiega do biurka, podnosi długopis, rzuca nim o podłogę, chwyta kartki, mnie, rzuca, podbiega do regału z książkami. Ojciec chwyta go w biegu i wynosi na korytarz.

– Albert – mówi – Albert – powtarza.

– Nie jestem Albert – wyje chłopiec i gryzie ojca w nadgarstek – jestem Pink!

Mężczyzna milczy. Obydwaj przyglądają się, jak białe tkanki nasączają się osoczem, a potem krwią, która płynie spokojnie, obficie. Mężczyzna jest przerażony. Chłopiec nieobecny, bo pamięć wskrzesiła obraz, spychany głęboko w zapomnienie. Wówczas nie myślał. Noc była gęsta i zła. Księżyc obcy. Świecił twarzą wiedźm i zwidów. Rzucił się jak zwierzę na tego człowieka. Wczepił pazury w skórę na szyi. Później małymi dłońmi, miękko nie spiesząc się oplótł krtań. Pod palcami tętnił oddech. Jęk. Odskoczył. Był przerażony. Wiedział, że miał moc, by zabrać życie. Nawet nie pamiętał twarzy tamtego człowieka. Ale dobrze zapamiętał wyraz oczu swojej siostry.

Patrzy na ranę ojca, ale nie czuje skruchy. Bulgocze w nim żywioł. Och! Krzyczy wewnątrz. Gdybyś wiedział! Jak wielką krzywdę mógłbym ci zrobić!

– Nie pętaj mnie – Pink odzywa się do ojca zachrypniętym głosem. – Nie jestem zły!

– Dziecko – szepcze mężczyzna – oczywiście, że nie jesteś. – Chce go przytulić, lecz wyciągnięte ramiona opadają bezsilnie. 

Chłopiec mu nie ufa.

– Nie rozumiesz mnie – mówi Pink i wtula się w ojca.

– Ugryzł cię! – wrzasnęła matka – Boże drogi – dotknęła dłoni męża – bestia nie dziecko – wyszeptała. 

To zapamiętał Pink z wizyty najmocniej. Wzrok matki bardziej obcy i odległy, niż oczy przechodniów na ulicy.


    Podwieczorek

Pink stoi przy oknie. Przygląda się, jak ulewa rozpulchnia drogę. Pod wieczór jeśli nie przestanie padać, zamieni ją w grzęzawisko. 

Siedzę w fotelu. Spoglądam na brata ukradkiem. Na kolanach trzymam książkę otworzoną na chybił trafił. Jednak nie potrafię się skupić.

Wówczas uratował mi życie. Minęło już sporo czasu od tamtego wieczoru. A ja ani raz nie czułam wdzięczności. Raczej zakłopotanie. A nawet strach. Ta zręczność, z którą pochwycił dorosłego mężczyznę, ta porażająca siła i przyjemność, jaka wymalowała się na jego twarzy. Czułam, ze powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie potrafiłam przestać myśleć o tym, co będzie następnym razem, gdy się jednak nie opamięta. 

Pink odwraca się od okna. Patrzy na mnie wzrokiem żebraka.

– Myślisz – szepcze – że jestem zły?

Wzdrygam się. Zamykam książkę. W wyobraźni zakładam płaszcz i wybiegam w

 deszcz.

– Każdy jest trochę zły – mówię z zaciśniętym gardłem. W popłochu szukam sposobu na powstrzymanie tej rozmowy. 

Kiedy spoglądam na Pinka robi mi się wstyd. Chłopiec kiwa głową ze zrozumieniem. Uśmiecha się łagodnie, ze smutkiem. Przez moment wydaje się mi, ze dostrzegam w tym spojrzeniu zawód. Ciągle kiwając głową zakłada kurtkę.

– Gdzie idziesz w taką pogodę? – z irytacją podnoszę głos.

Chłopiec nie reaguje. Słychać, że podciąga suwak. Szeleści kapturem. 

– Albert – niechętnie wstaję z fotela.

– Nie jestem Albert.

– Przestań z tą dziecinadą! – złoszczę się. – Masz piętnaście lat! A zachowujesz się jak dziesięciolatek!

– Albert umarł, zamiast ciebie – mówi zmienionym głosem.

Wychodzi. 

Fragment opowiadania „Stop klatka” z tomu „Ciśnij piorunem nawet w śmierć”. 

Agnieszka Czachor

4
0

6 komentarzy

  1. Jestem wstrząśnięta. Tyle bòlu, pot
    ężne emocje przelane n’a papier. Obraz zaistniałej sutuacji jakze prawdziwy ,byłam obecna w tym wszystkim co się działo. Po prostu niesamowite, bolące, prawdziwe…

    Margaret

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *