.

Wspomnienie

.

Zamykasz drzwi, przekręcasz łucznik. Lichy stolik, na którym lampka z nadpalonym abażurem. Łóżko pod oknem. Ale okno bez krat. Łazienka na korytarzu. Jesteś głodny, ale wiesz, że już się nie ruszysz z tego pokoju. Kładziesz się na łóżku i zwijasz w kulkę. Podciągasz nogi do piersi i obejmujesz je ramionami. Gdybyś tylko umiał być twardszy, bezwzględny i okrutny, to byś światu pokazał, to byś był szanowany. Ale wiesz, że nie jesteś taki. A może byłeś, tylko leki to w tobie zabiły? Nie, chyba nie byłeś, bo teraz zarządzał byś firmą rodziców a nie dogorywał w cuchnącym wilgocią pokoju. 

– A kuku!

– Niebieski?

– Ja! Kto jak nie ja?

– Wpuścili cię?

– I tak i nie.

– Równocześnie?

– Tylko nie panikuj i nie wpadaj w te swoje stany histeryczne.

Otwierasz okno, żeby go wpuścić.

– Co tutaj robisz? – pytasz, bo nie wypada nie zapytać.

– Ratuję Cię!

Irytujesz się. A byłeś spokojny. Irytujesz się, to mało powiedziane. Jesteś wściekły!

– Czy ja mam na czole napisane: ratunku? – pytasz.

Niebieski wytrzeszcza oczy. Nie wie o co chodzi.

– Umrzesz w tej norze – mówi z jakąś taką dziwną bezradnością w głosie. 

On naprawdę przybył na ratunek. Patrzysz na niego i czujesz wzruszenie.

– Wracaj do domu.

– Chciałem cię tam zabrać.

– Dziękuję, ale… – znowu ci ciśnienie podnosi, bo widzisz, że będzie się upierał. Dlatego łapiesz go za kołnierz i wyrzucasz na korytarz.

Ranek. Szary i cuchnący. Jeszcze nie wyszedłeś na zewnątrz, ale już wiesz, że cuchnący. Wyciągasz dłonie przed siebie i cieszysz się, że przestały się trząść. Leki powoli „odpuszczają”. Jednak szum w głowie pozostaje. Nie jesteś jeszcze tamtym sobą z przed wypadku, z przed tego wszystkiego o czym nie potrafisz mówić ani nawet myśleć, mimo tego że to ciągle w tobie tkwi. Nie rozumiesz skąd masz tylu przyjaciół, wiesz że Niebieskiego wysłali oni. Niewiele pamiętasz z czasu…z przed zielonej granicy. Tam ten czas zamknąłeś. Za zieloną granicą, jak King, który pisał o celi śmierci. 

Zaczynasz się drapać! Chciałbyś te leki z siebie wyrzucić, usunąć je, zlikwidować, aby znowu być sobą. 

– Czyli kim? – pytał psychiatra. Wiecznie o to pytał.

Sobą. Po prostu sobą. Człowiekiem, który nie sika lekami, którego mocz cuchnie jak mocz, a nie, jak apteka. Człowiekiem wysportowanym, silnym i zdecydowanym, a nie kupą kości…i wtedy sobie przypominasz, co powiedziała.

– Miałam dziwny telefon.

– To znaczy? – pytasz roztargniony, bo dopasowujesz krawat do garnituru i irytujesz się, że Alicja siedzi przed lustrem i ciągle jest w szlafroku, kiedy ty już prawie gotowy.

– Może to pomyłka była? – patrzy na ciebie tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczyskami, w których, mimo jej spokojnych słów, dostrzegasz strach.

– Ubieraj się, bo dostanę od reszty manto! A manto oznacza, że będę skuty na maksa!

Jednak ona się nie rusza sprzed lustra. Ciągle patrzy na ciebie, jakby chciała, abyś zabrał jej strach, ale ty tego nie zauważasz, bo już jesteś gotowy, w garniturze i nawet z krawatem zawiązanym samodzielnie, bo twoja żona tego nie potrafi. 

– Kochanie! – ponaglasz.

– Dzwonili ze szpitala psychiatrycznego z informacją, że już mogę cię odebrać – powiedziała jednym tchem.

– Zwariowałaś?

– To ciebie miałam stamtąd odebrać – mówi i wiesz, że już wróciła do normy. Już jest złośliwa jak zawsze. Wskakuje w kieckę, która cię kosztowała sporo kasy, ale przyznajesz, że warto było. Dla Alicji wszystko warto było. Było! Jest słowem, które cię prześladuje. 

Jacek Łąka

2
0

5 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *