Jacek Fleiszfreser : PRZEDMIEŚCIA – książka miesiąca

.

Alojzy-1, czyli skutki średniej wielkości apokalipsy

.

Pewnego dnia okazało się, że legendarna planeta Nibiru jednak istnieje. Zasadniczo na początku wszystko działo się zgodnie ze scenariuszami filmów takich jak „Armageddon” czy „Dzień zagłady”. Wszystko – oprócz tego, że nie uradzono, jak sobie poradzić z tą wielką planetą pędzącą z morderczą prędkością w stronę Ziemi. NASA i wszelkie rządy świata debatowały, spierały się i forsowały pomysły, w jaki sposób zlikwidować zagrożenie. Wszystko na nic.

Ale może zacznijmy od początku tej feralnej historii.

Tego historycznego wieczoru Alojzy Szewc znudził się podglądaniem życia seksualnego sąsiadów z bloku obok. Na balkonie na dziewiątym piętrze zainstalował wielki, wypasiony teleskop. Kupił go pod pretekstem nowej kosmicznej pasji. Żeby zachować pozory przed żoną, poczytał nawet o astronomii i astrologii. Przygnębiony spojrzał w bezkres wszechświata.

„Co za nędza” – pomyślał. – „Błyszczą i migocą, pierdyliardy lat świetlnych nudy”.

Chciał już kończyć zabawę, gdy jego uwagę przykuł jasny punkt na północnym niebie. Znajdował się między końcem gwiazdozbioru Smoka a burtą Wielkiego Wozu.

– Co u licha – szepnął, by nie spłoszyć kota śpiącego w rynnie.

Powiększył obraz i przyglądał się obiektowi przez dłuższą chwilę, żeby upewnić się, że to nie sztuczny satelita ani pyłek na okularze. Wyjął mapę letniego nieba, żeby porównać ją z obserwacją.

– Eureka! – ucieszył się, że to jednak naturalne ciało. Kiedyś czytał notatkę, że nowe obiekty zgłasza się do Międzynarodowej Unii Astronomicznej i tam nazywane są zgodnie z prośbą odkrywcy.

– Radzio – wyszeptał. – Taka piękna nazwa, tak dużo mi dał – mamrotał zawstydzony. – Nie… – Zrobił parę zdjęć nowego obiektu z myślą, że nie może nazwać niebieskiego ciała imieniem ukochanego, bo jak będzie o tym głośno i zostanie sławny, to żona dowie się o jego romansie w pracy z księgowym Pawlikowskim.

– Alojzy-1 – przeczytał głośno z ekranu, wklepując zaproponowaną nazwę w mailu do Unii. – To dobry wybór. Każdy będzie mi wdzięczny za możliwość poznania mojego nowego kosmicznego dziecka.

Wcisnął SEND.

To był początek końca cywilizacji.

W towarzystwie astronomicznym mail przeleżał niezauważony parę dni, ot, spam jakich wiele. Dopiero sekretarka, pani Linda Carrington, czyszcząc pocztę jak co tydzień, zainteresowała się treścią i wysłała go do identyfikacji Grupie Roboczej do spraw Nomenklatury Systemu Planetarnego. Tam też mail prawie się zgubił, a w tym czasie mordercza planeta z ogromną prędkością zbliżyła się do Ziemi o jakieś pięćdziesiąt milionów kilometrów, czyli tyle, ile jest od Słońca do Merkurego. Gdyby minęła się z Saturnem, to ten swoją grawitacją przechwyciłby ją; lecz tak się nie stało, więc leciała dalej, ku śmiertelnej przygodzie z ludzkością.

Gdy starszy analityk Blake Forsythe rzucił na biurko wydrukowane zdjęcia Alojzego-1, długo nie mógł uwierzyć w to, co widział. Po przekazaniu sprawy dalej Blake, nie namyślając się, złożył wymówienie i pojechał ze swoją kochanką Lindą na długie, niekończące się wakacje.

Potem sprawy potoczyły się już lawinowo.


.

Trzech meneli apokalipsy

.

Pod rozłożystym dębem, na pieńkach, siedziało trzech dostojnych mężów. Spokojnie obserwowali otaczającą aurę i raczyli się przednim trunkiem. Bez pośpiechu podawali sobie butelkę i cieszyli każdą chwilą popołudniowego czerwcowego słońca. Odpoczywając, nie spodziewali się, że zaraz doświadczą szalonej przygody, która zmieni ich życie. Wiedząc, że chociaż zły los sobie z nich zakpił, to czuli, że są stworzeni do czegoś więcej, a i kiedyś uśmiechnie się do nich fortuna. 

Najstarszy z nich, Stanisław Boreyko, z nostalgią spojrzał pod słońce na resztkę płynu w butelce. Zamieszał i wypił jednym haustem, a co zostało z rozmachem wylał na mały pagórek, z którego wyrastało pradawne drzewo. 

– Na pohybel! – potężnie beknął, aż przerażone wrony z krakaniem wzbiły się w niebo.

– Na pohybel! – odpowiedzieli jednym głosem kompani i także pozbyli się nadmiaru powietrza z żołądka. 

– Student, otwórz kolejne! – krzyknął łysiejący Mirosław do najmłodszego z nich.
Student czy studenciak, tak na Henryka wołali, bo prawie ukończył drugi rok archeologii na Uniwersytecie Warszawskim, posłusznie odkorkował uderzeniem łokcia w denko następną butelkę.

– Wiecie, że od sierpnia zeszłego roku granicę Niemiec przekroczyło już pół miliona obcych? – Heniek nękał ich jak zwykle informacjami z kraju i zagranicy, zaburzając spokój wewnętrzny.

– A niech to perun strzeli! – Mirek też był gorącym przeciwnikiem nielegalnej migracji.

– Sobie wyobrażacie, że płyną sobie na tych gumiakach przez Śródziemne i nawet paszportów nie mają – Student truł dalej. – Koniec świata, moi panowie, biała rasa musi zginąć…

– W życiu! Póki my żyjemy! – zasępił się Staszek.

– Ty lepiej z białą siłą nie wyskakuj! Pamiętasz chyba, jak Eustachy musiał cię z aresztu wyciągać? – Podsumował go Mirek.

(…)

– Sobie wyobrażacie, że taki afro-afrykanin, czy bliskowschodni cia…, ciap…, tfu…, to melduje się tam, prosi o azyl, podaje byle jakie dane i za nic dostaje kasę? Tysiące ojro socjalu – inicjatywę  w truciu przejął Mirosław.

– Już przestań, bo mnie zaraz szlag strzeli! – Stanisław miał dosyć własnych zmartwień.

– Pamiętacie jak kiedyś załatwiłem fuchę na szparagi? Po tygodniu zapierdalania, w upale mieliśmy kilkaset marek, a te… – nakręcił się Mirek.

– Daj spokój, bo ci żyłka pęknie.

– Było minęło. Nic nie poradzimy na to, że Makrela odwala brudną, za Sorosa grę i rozdaje nieswoją kasę, żeby przyspieszyć wejście nowego porządku

  • Zobaczcie, prawie sto lat minęło, odkąd nasz pradziad na szabli wygonił stąd bolszewika, a już czerwona zaraza znów rozrasta się w jewropie. Tfu!
  • Na pohybel marksistowskiej międzynarodówce!
  • Na pohybel! – odpowiedzieli zgodnie.
  • Słuchajcie, a czy to wino jakieś trefne, czy rzeczywiście się ściemnia o drugiej po południu?

Podnieśli wzrok i ujrzeli, jak nad najbliższymi zabudowaniami rosła chmura. Nie byle jaki stratocumulus, tylko wielki cumulonimbus o kolorze granatu, przechodzącego w czerń. Gdzieś w stratosferze widać było liczne drobne wyładowania elektryczne. Wiatr przybrał na sile i dął już niemożebnie z taką siłą, że trudno było się utrzymać na nogach. 

  • O ku… – słowa zagłuszył wizg żywiołu.
  • Armagedon! – wykrzyczał najstarszy i wskazał ręką w stronę, zdawać się mogło, bezpieczniejszej ulicy Wrocławskiej. – Chodu!

Rzucili się za nim pijackim truchtem, bo chmura z niesamowitą prędkością zbliżała się w ich stronę. Piasek i igliwie, zmiatane wiatrem z dróżki, uderzały ich w twarze. Młody, jeszcze z żalem spojrzał, na przewróconą butelkę, której zawartość wsiąkała w korzenie drzewa. Widmo rychłej śmierci dodała im skrzydeł. Z trudem stawiali kroki, walcząc z podmuchami niczym z kacem o poranku i z nieprzywykłymi do gwałtownego wysiłku nogami, grzęznącymi w piaszczystej drodze. 

Gdy ubiegli zygzakiem jakieś pięćdziesiąt metrów, nagle zrobiło się przerażająco cicho. Mirosław nauczony życiem, zdążył ryknąć:

  • Na ziemię!

Błysk pioruna oślepił ich na długie minuty, a grzmot omal nie rozsadził bębenków. Eksplozja wgniotła trzy ciała w piach. Na krótko stracili przytomność i nie widzieli szybujących nad nimi z morderczym impetem kamieni i innych śmiercionośnych pocisków.

Najstarszy ocknął się ostatni i dopiero po dłuższej chwili zogniskował wzrok i zorientował się, w co wlepiają oczy jego krewni. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą w najlepsze biesiadowali, tam, gdzie uderzył piorun, znajdowała się teraz sporych rozmiarów dziura. Kopczyk zniknął, a z przewróconego, osmalonego dębu w niebo sterczały powyrywane z ziemi korzenie. Pomogli sobie nawzajem wstać. Dosyć spora dawka ozonu w powietrzu otrzeźwiła ich i spowodowała podrażnienie spojówek. Słońce świeciło wysoko, a chmura jak się pojawiła, tak znikła. Podeszli do błyszczącego krateru. Szkliwo mieniło się kolorami tęczy.

  • Tfu, zaraza! – Mirkowi takowe skojarzenie wywołało mdłości względem mniejszości.
  • Te, zobaczcie, ktoś tam leży! – Młody wskazał na dno nierównej dziury.
  • Co ty pitolisz? – skrytykował go starszy. – Przecież, to niemożliwe, że leży tam wysuszony truposz ze złotym diademem. Mamy, przecież zwidy od wina i pioruna… – tu zamilkł, wpatrując się w wykopalisko.

Lubię snuć historyjki, czasem ludziom wydają się szalone – wywiad z Jackiem Fleiszfreserem

.

  1. Zacznijmy może standardowo. Przedstaw się nam wszystkim. 

Nazywam się Jacek Fleiszfreser, nazwisko czyta się po polsku, chyba, że ktoś ma fantazję i znajomość języka niemieckiego, więc za Fleischfressera się nie obrażę. Już w podstawówce wywoływałem konsternację wśród nowych nauczycieli, którzy sobie łamali język próbując je przeczytać, zaś koleżeństwo miał ubaw słysząc je przekręcone. Jednak, gdy po ślubie miałem okazję je zmienić na panieńskie żony, to nie wahałem się ani minuty, bo posiadanie jedynego takiego nazwiska w Polsce i na świecie daje mi niepowtarzalność, tak ważną dla pisarza.

Mam 47 lat, mieszkam sobie pod Warszawą, na osiedlu jednorodzinnych domków, tzw. tytułowych przedmieściach. Wychowuję dwójkę nastolatków – jest to orka na ugorze (żony nie da się wychować), dwa angielskie psy korzystające z działeczki i mojej dobroci, że jeszcze ich nie oddałem do schroniska. Wypisz wymaluj – Hieronim Kalinowski, który tak samo jak ja pracuje w administracji. 

  1. Jak zaczęła się twoja przygoda z pisaniem?

Pierwsze dzieło popełniłem w drugiej klasie podstawowej – w zeszycie 16 kartkowym mieliśmy napisać książkę. W pierwszym odruchu narysowałem jakiegoś zwierzaka – to były chyba: krowa, rozwielitka, stułbia i inne zacne istoty. Jednakże, nie wiem co mnie podkusiło (zaraz się dowiecie) i na kolejnych stronach rysowałem diabły, duchy, upiory z ich krótkimi opisami. Kolejne literackie, nieporadne próby w ósmej klasie, kiedy to na fali zachłystnięcia się książkami Stephena Kinga, Grahama Marstertona, czy Guya N. Smitha próbowałem napisać coś samemu, długopisem w zeszycie. Z tego co pamiętam, było o trujących grzybach, upiornym świadomym śnie i jakaś bajka. Przygoda się skończyła, kiedy jakiś niby przyjaciel powiedział mi, że to kiepskie, więc zostawiłem pisanie na długie lata. Na studiach próbowałem razem w wcześniej wymienionym znajomkiem kręcić amatorskie filmy, do których napisałem ze dwa scenariusze – horror z zombie i zmutowanymi pijawkami oraz parodię Blair Witch Projekt, w którym dwóch reporterów zamiast wiedźmy znajdują w legionowskim lesie wiedźmina. Na drodze do realizacji filmów stanął brak funduszy i słomiany zapał współtowarzyszy, od których byłem technicznie uzależniony.  Za to pomysł z tego drugiego scenariusza wykorzystałem w opowiadaniu z Przedmieścia, gdzie studenci chcą poznać co się kryje w piwnicach domów.

Moje „prawdziwe” dzieło powstało dopiero w roku 2002 – przygody mnicha Kleofasa, który walczy z siłami zła. Od tego momentu poczułem, że wiem czego chcę w życiu.  Ale na spełnienie tego musiałem jeszcze włożyć sporo pracy. 

  1. Masz na swoim koncie powieść „Jeszcze starsza baśń”, zbiór opowiadań „Przedmieścia” i szereg opowiadań w antologiach. Czy jest różnica w pisaniu tych form?

Opowiadanie ma to do siebie, że na paru kartkach stanowi całość: wstęp, rozwinięcie, walkę finałową i koniec wywołujący u czytelnika ciarki na plecach. W przypadku Przedmieścia, tak się złożyło, że po dwóch tekstach: On drapie i Pewnego razu na przedmieściach, zrodziła się idea stworzenia czegoś więcej i jadąc autobusem z pracy do domu zapisałem kilkanaście pomysłów z różnym udziałem Hieronima i Anzelma. Przez około rok zamysł został zrealizowany, a kolejne treści pojawiały się niczym clown ze smogu w opowiadaniu „To nie jest TO!”. Powstał zgrabny materiał na książkę, którą wydałem własnym asumptem.

Natomiast powieść Jeszcze starsza baśń, (pierwotnie miała tytuł Zabić syrenkę, ale wydawca wolał inny z nawiązaniem do powieści Kraszewskiego), to inna historia, pełna powolnego pisania – 9 miesięcy ręcznie w zeszycie, gdy jeździłem do pracy z Otwocka do Warszawy. Musiałem wyrzucić z siebie całą fabułę, pospinać wszelkie wątki, a bohaterzy nie mogli być płascy i bezbarwni. Potem rok przepisywania na komputerze, wraz z redakcją, uzupełnianiem elementami historycznymi czy archeologicznymi. Trzy lata ciężkiej pracy, zanim mogłem ją komuś wysłać i się pochwalić. Niewdzięczna praca sfinalizowana sukcesem – znalazło się wydawnictwo, które ją sfinalizowało i wydrukowało.

Natomiast opowiadania do antologii to zupełnie inna historia. Najpierw trzeba znaleźć nabór, potem najtrudniej znaleźć pomysł zgodny z tematem, bohaterowie na ogół sami się pojawiają, a realizacja tekstu to średnio od 3 do 7 dni. Najdłuższe jest  czekanie, czy tekst się dostanie, czy nie. 

  1. Ciekawi mnie też czy wolisz pisać powieść czy opowiadanie?

Opowiadania są wdzięczniejszą formą, bo nie ma nic gorszego od wymyślania co bohaterowie powieści robią między jedną sceną, a drugą. Jednakże, ludzie wolą czytać powieści, więc powoli kończę jedną, a do drugiej – kryminału z lat 80-tych powoli się przymierzam i zbieram materiały i pomysły.

  1. Wydałeś powieść „Jeszcze starsza baśń” co stało się inspiracją do napisania tej książki?

Zawsze interesowałem się historią, a po zakończeniu studiów geologicznych na Uniwersytecie Warszawskim, odkryłem, że prahistoria Słowian i Polaków jest jedną wielką zagadką, a większość wiedzy opiera się na legendach i szczątkowych danych archeologicznych. Pierwszym impulsem do stworzenia JSB był herb Warszawy z XVII wieku, zafascynowała mnie ta pokraka na tyle, że chciałem stworzyć dla niej własną historyjkę, o tym jak z pięknej syreny zamieniła się w potworka. Jako „złych” pierwotnie miałem wziąć wikingów, wygonionych z Kijowa, w trakcie tworzenia się państwa Rurykowiczów. Te dwa elementy planowanej fabuły napędzały mnie przez dwa lata do zbierania materiałów i dokształcania się z okresu między upadkiem Cesarstwa Rzymskiego, a powstaniem państwa piastowskiego.  

  1. Od razu też spytam o inspirację twojej drugiej książki, którą jest zbiór opowiadań „Przedmieścia”?

Pisanie powieści historycznych to żmudny proces, wymagający zapoznania się z dosyć sporym materiałem (o ile takowy się znajdzie) i przetworzenia tego tak, żeby czytelnik nie dostał zgagi intelektualnej po pierwszych pięćdziesięciu stronach czytania. Tak więc Przedmieścia były miłą odskocznią od twardego rzemiosła pisarskiego. Teksty – On drapie i Pewnego smętnego dnia (pierwotny tytuł Pewnego razu na przedmieściach) – były inspirowane własnymi przemyśleniami, obawami czy pragnieniami. Kolejne zaś powstały jako realizacja pomysłów, które od lat siedziały w głowie i wreszcie miały okazję się zmaterializować, bo byli już bohaterowie i miejsce, takie miejsce, które doskonale znam i przebywam w nim już od urodzenia. Każdy z zaciekawieniem patrzy na opuszczony dom, czy ruderę, wydaje się, że w nocy pali się w nich światło i tańczą cienie. Zarośnięta działka może być źródłem wielu pomysłów, a dziwny dziadek, lub upierdliwa sąsiadka mogą być nieziemskich kłopotów. Zaś lasek na środku parceli, to dopiero pole do popisu dla niejednej wyobraźni, czyż w zarośniętej wydmie nie może znajdować się zapomniany kurhan, a w zagajniku głogu nie czają się zmutowane, drapieżne kurice.

  1. Co chciałeś przekazać czytelnikowi pisząc „Jeszcze  starszą baśń”?

Po pierwsze chciałem spróbować odpowiedzieć skąd wziął się symbol Warszawy – syrenki, ale nie takiej ślicznej jak z obecnego herbu, tylko taki z wieku 17, gdzie ma trójpalczaste nogi, wężowy ogon i błoniaste skrzydła. Skoro ktoś ją taką narysował, znaczy że musi być w tym jakieś ziarno prawdy. 

Po drugie chciałem spróbować wyjaśnić czemu Sawa ma męskie imię  – jest to nowogrecka forma imienia męskiego pochodzenia aramejskiego, występująca na obszarze chrześcijaństwa prawosławnego, można znaleźć o tym imieniu  jednego apostoła, jednego biskupa prawosławnego i jednego kozaka, ale żadnej kobiety.

Ważnym źródłem były dla mnie kroniki Wincentego Kadłubka, który napisał, że Krak nazywał się Grakchus i walczył z Italikami, tak więc dopasowanie tego do fabuły było bardzo korzystne dla spójności.

Musiałem tez nieco postarzyć gród bródnowski – z IX wieku na VI wiek, no cóż, jest to lekkie nagięcie, ale nikt nie udowodni, że po 1 ślady zostały zatarte, 2 ślady nie odkryto, po 3 są gdzieś tam pod drzewami lasku , lub osiedle rozrastało się płynnie i zachowane ślady pozwalają z całą pewnością potwierdzić IX wiek. Zresztą kapłan z VI wieku w fabule wspomina, że trzeba będzie większego i trwalszego zrobić.

Oprócz Słowian piszę także o Gotach – ich wschodnim odłamie. W książce wymyśliłem im wędrówkę na północ do macierzystej Gotlandii, po upadku ich królestwa ostrogockiego na półwyspie apenińskim.  

Najważniejszym przekazem było to, żeby samemu szukać odpowiedzi, żeby nie brać dosłownie wszelkich legend, bo cześć mogła całkiem inaczej wyglądać.

  1. Ile historii i ile fikcji jest w twojej powieści? I dlaczego akurat tyle?

Starałem się w sposób logiczny, z użyciem jak najmniejszej ilości elementów magicznych, pokazać na nowo legendy. A ich bohaterów przedstawić jako zwykłych ludzi, bez patosu czy bezsensownego poświęcania się. Wykorzystując wiedzę historyczną osadziłem ich w czasie i miejscu, a wiążąc ich losy z prawdziwymi postaciami chciałem, żeby czytelnik poznał nową jakość, wiarygodność genezy wielu ważnych patriotycznych naszych elementów. Do fabuły wykorzystałem kroniki biskupa krakowskiego Wincentego Kadłubka, który przedstawił pochodzenie narodu polskiego w świetle legend i podań etnogenetycznych, co w zamyśle miało łączyć przeszłość narodu z tradycją starożytną. Ocenę ich wiarygodności pozostawiam historykom i archeologom.

Fabułę umieściłem w okresie (ok. 570 r. n.e.) od upadku Królestwa Ostrogockiego nastąpił najazd Awarów na Europę – to właśnie wtedy naczelnik Gocki Gracchus ze swoim klanem i innymi wyzwolonymi przez siebie Słowianami wędrują ze zniszczonej Werony na północ, aż do grodu na białej skale – Wawelu, gdzie po zlikwidowaniu awarskich gnębicieli mieszkańców, stają się nowymi panami. A Krak – zwany przez Wincentego Kadłubka Gracchusem – wraz z synami opiekują się awarską księżniczką Sawą, marząc o zawarciu strategicznego sojuszu z koczownikami. Jednakże, co było dalej należy spojrzeć do książki. 

W każdym razie starałem się stworzyć postacie tak, żeby jadły i piły to co się w VI w n.e.  spożywało, byli ubrani, uzbrojeni i nawet za dużo nie myśleli, no może oprócz Hermenfredusa, wojownika gockiego, bo ten akurat miał duszę filozofa. Próbowałem jeszcze znaleźć słownik języka gockiego oraz starosłowiańskiego, tak, żeby bohaterowie byli wiarygodni w swych wypowiedziach, ale na kilku kwestiach się skończyło, bo żadnego z ww. języków nie znalazłem, a książka by była nieczytelna. Jedynie dla Warsa stworzyłem mowę „turbosłowiański”, tak, żeby nie mówił po polsku, tylko w innych słowiańskich językach, a jednocześnie był przez czytelnika zrozumiały.

Zresztą, najważniejsze jest to, żeby fabuła dawała radość, bo jej brak czytelnik nie wybaczy. Zaś nieścisłości i wszelka fikcja w powieści przygodowej, no cóż, czasami im tego więcej, tym „weselej”. Oczywiście trzeba się wystrzegać kardynalnych bzdur i kosmitów z planety „Nibiru”, ale nie zawsze to wychodzi.

  1. Kim jest Hieronim Kalinowski bohater twojej drugiej książki? 

Hieronim – okładkowy szpadlowy – powstał jako moje psychodeliczne alter ego, odreagowanie od szarej rzeczywistości zarówno w domu, jak i pracy. Gdy pisałem ten tekst na konkurs o rozszczepieniu osobowości, sam cierpiałem na deficyt snu, Puszek ciągle drapał do drzwi, żeby go wpuścić, a w pracy spotykałem się z niekomfortowymi sytuacjami i dziwnymi wymaganiami od kierownictwa. Tak więc, Hieronim Kalinowski to sfrustrowany urzędnik, ma powyższe problemy, z tą różnicą, że ma wyrzuty sumienia, bo obwinia się za śmierć swego psa Pucka. Tu zaczyna się aspekt fantasy, bo bohater zatraca się w czasie snu, nie pamięta co robił ze szpadlem. Budzi się rano i nie wie, skąd krew na jego rękach. Na szczęście Hirek ma przyjaciół, zarówno na przedmieściach, jak i w pracy, nie pozwolą mu się zatracić. 

  1. Z drugiej strony kim jest Anzelm?

Anzelm zaś jest jego sąsiadem, to około pięćdziesięcioletni stary kawaler, romantyk, alkoholik, który dla utrzymania stałych dochodów nie zawaha się, żeby ukryć śmierć swojej babci Cecylki. Wszak dla jej emerytury wykopanie w ogródku małego grobu nie stanowiło dla niego problemu, aczkolwiek powstała mała komplikacja, bo Cecylce niewygodnie w tym lokum między rabatkami i zaczyna wyłazić nocami i w zamglone dni. Wszak głód po śmierci ma ogromny. Z czasem stał się moją ulubioną postacią, która pojawi się jeszcze w wielu publikacjach. W antologii Rubieże Rzeczywistości tom 2, ukazało się psychodeliczne opowiadanie Grzybowa, z nim w roli głównej, gdzie po zażyciu dziwnych grzybków szuka w lesie swej ukochanej Anieli, jednakże to ona go znalazła, co dobrze nie mogło się skończyć dla ich miłości.

  1. Ile Jacka jest w Hieronimie (lub też Anzelmie) i ile Hieronima (czy też Anzelma) w Jacku?

Trudne pytanie, bo chyba każdy pisarz stara się dać coś od siebie do każdej postaci, np. Hieronim ma nazwisko panieńskie mojej babci. Ma podobną pracę, zajmuje się istotnymi dla administracjami kluczowymi aspektami, od raportów po archiwizację. Ma podobną rodzinę – dwójkę dzieci, troszkę młodszych od moich własnych i rzeczową żonę oraz psa Yorka i hobby – jest niespełnionym pisarzem. Na tym podobieństwa się kończą, bo on nie waha się wychodzić poza normy społeczne i moralne, on ma mroczną osobowość – morderczego szpadlowego.

Co do Anzelma, to tylko hazard i miłość do tlenionych blondynek, może tylko to mnie z nim łączy. Jeśli więcej, to i tak się nie przyznam, bo dosyć specyficzne z niego indywiduum.

Zaś w drugą stronę, to znajomi, po lekturze moich opowiadań twierdzą, że widzą oczami wyobraźni właśnie mnie. Po za tym Hieronimowi zazdroszczę opanowania i staram się go naśladować, zaś w Anzelmie lubię bezwzględność i brak kompromisów w tym zgniłym świecie.

  1. Czy swoich bohaterów wzorowałeś na kimś żyjącym, czy wymyśliłeś ich wszystkich w 100%? Nie zapomnij o Pieniążku.

No właśnie, teraz dopiero sobie uświadomiłem, że nie zamieściłem w książce klauzuli, że wszelkie podobieństwa do osób żyjących to przypadkowa zbieżność, a wszystko jest fikcją. No, cóż, przy następnej książce „Urzędniczym szale” nie będę mógł o tym zapomnieć. Postać Anzelma wzorowałem na tym z filmowego Nad Niemnem – niezapomniana kreacja Michała Pawlickiego jako seniora rodu Bohatyrewiczów w nieodłącznej baranicy. Pozostałe postacie bardziej lub mniej tworzyłem na bazie osób poznanych w mojej okolicy w Otwocku, jak i rodzinnym Legionowie. Najwięcej miałem radości jak koledzy z pracy przeczytali, że z ich alter ego zrobiłem parę kochanków.

A co do Pieniążka, to nie znam żadnego chomiczka w okolicy, chociaż z gryzoniami w ogródku dzielnie, swego czasu walczyłem. Co do jego imienia, to było to luźne nawiązanie do  Pennywise`a z horroru TO!, gdyż penny oznacza grosz, monetę, pieniążek. 

  1. Czy historie stworzone na potrzeby obydwu książek są już skończone? Czy może istnieje prawdopodobieństwo kontynuacji?

Jeszcze starsza baśń, dzięki temu, że redaktor przed publikacją zmieniła zakończenie i usunęła cztery strony ciągu dalszego przygód głównych bohaterów, umożliwiła mi stworzenie kolejnej części. Jednakże, jest to daleka przyszłość, gdyż mam obecnie inne projekty na warsztacie.

Co do Przedmieścia – to jako ciąg dalszy ukaże się „Urzędniczy szał” – także zbiór opowiadań o pracy Hieronima Kalinowskiego. Poznamy tam kolejne przygody postaci, które znamy z „On drapie” czy „Alojzy-1” oraz innych, równie mrocznych i zabójczo skutecznych. Mogę zdradzić, że ostatnio napisałem tekst o walce Hirka i ochroniarza Andrzeja (kolejnej postaci, która będzie miała własną powieść, ale póki co to tajemnica, bo będzie tam walczył z Reptylianami i innymi spiskami) z przeklętą kseromaszyną. Zapewne urzędniczy szał wydam podobnie jak Przedmieścia – jako samowydawca. Mam też parę gotowych tekstów i pomysłów na drugą część Przedmieścia, ale na razie o tym nie myślę, bo musze skupić się na promocji tej istniejącej.

Rzeczywistość z Przedmieścia oraz jej niektórych bohaterów – głównie Anzelma i braci Boreyko będzie można także śledzić w książce o roboczym tytule Inwazja – mam ukończone 90% tekstu o ataku Rosji na Polskę i walce terytorialsów z agresorem. Tam głównym bohaterem będzie Rysiek Walczak – chłopak, co mu włosy podpalił głośnik w Boskim Ciele z Przedmieścia –  będzie dowódcą oddziału ochotników, którym nie jest w smak siedzenie i czekanie na wroga w domu. Zdejmują z postumentu czołg T-34 i lawetą wiozą go na front. Wygrany może być tylko jeden…

  1. Z którym bohaterem „Jeszcze Starszej Baśni” utożsamiasz się najbardziej? 

Trudno powiedzieć, ale myślę, że z trójką starszych Gotów. Każdy z nich ma coś ze mnie – książę Jorgen – obowiązek wobec rodziny i realizowanie celów innych niż by się chciało. Rudebald – zdrowe podejście do wszystkiego, nutka sadyzmu i zmęczenie tym wszystkim oraz Hermenfredus – analitycznych umysł z nutą filozofa. 

  1. Kim lub czym jest dla Ciebie syrenka z „Jeszcze starszej Baśni”? 

Syrenka – Piękna Pani – Morska Piana – Ariel – trudno zliczyć imiona jakie posiadała ta bohaterka. Jest dla mnie ucieleśnieniem warszawskiego ducha, siły i tożsamości. W baśni Syrena widzi przyszłość, w jakimś stopniu w nią ingeruje, jest scalona na wieki z tym miejscem. To właśnie ona powinna być na okładce – na kurzych łapach, z mieczem w dłoni, piękna, atrakcyjna i ze wściekłością w oczach, gdyż w imię miłości przyszło jej cierpieć za miliony. 

  1. Co powoduje że Hieronim i Anzelm mają takie, a nie inne przygody?

W zasadzie obydwaj starają się przetrwać będąc marionetkami w rękach szaleńca. Hieronima chroni niewinność i wiara w innego człowieka oraz to, że gdy traci przytomność, jego ciałem kieruje samo zło. Natomiast Anzelm w swej prostocie nie zauważa, że jest nadczłowiekiem – o źródle tej mocy, nieziemskiej mocy, czytelnicy będą mogli się dowiedzieć w kolejnych jego przygodach. Zaś co do kreatora ich przygód, czyli mnie, to do ich stworzenia wykorzystuję codzienność, absurdalność otaczającego nas świata i troszkę nawiązań do znanej literatury oraz filmów. Wszystko przemieszane z dozą groteski, seksu i ironii czy humoru, w odpowiednich dozach i potrzeby. Nie lubię postaci idealnych, bo każdy z czytelników ma w sobie jakiś mrok, a u mnie w uniwersum Przedmieścia, każdy z bohaterów przekracza granice, te, które zwykły człowiek chciałby także przejść, ale boi się, ze po drugiej stronie nie będzie już sobą. Hieronim i Anzelm oraz ich przyjaciele po każdej przygodzie stają się silniejsi, ale czy bardziej ich przez to lubimy? 

  1. Czy pisanie tworzy w tobie konflikt wewnętrzny pomiędzy tym co stworzyłeś a tym co chciałeś stworzyć?

Każdy chciałby pisać lepiej, na bogato, tak żeby ludzie tracili dech po lekturze ich tekstów. Stąd rodzą się frustracje, niespełnienie, setki zapisanych kartek w szufladzie, które nigdy nie zostaną opublikowane. U mnie sytuacja wygląda troszkę inaczej, bo jak mam pomysł na jakąś historyjkę, to od razu z zakończeniem i konfliktem wewnętrznym i trudnościami, jakie musi przejść główny bohater. Inaczej nie biorę się za pisanie, lub w trakcie tworzenia modyfikuję finał, na ogół z uwagi na bohaterów pobocznych, wykreowanych zależnie od potrzeb. 

Na zakończenie pisania na ogół ogarnia mnie zachwyt, bo okazuje się, że wena przyniosła wiele rzeczy, o których na samym początku nie wiedziałem. Powstałe dialogi i rozwiązania wątkowe też zadziwiają, bo nie podejrzewałem siebie o takie pomysły. No, ale tez jest łyżka dziegciu w tym mym samo zachwycie, bo często odkrywam, że podobny dialog, czy scenkę zrobiłem w innej fabule oraz to, że tekst często potrzebuje głębokiej korekty stylistyczno-gramatycznej.

  1. Na zakończenie: jesteś bardziej Jackiem od historii w opowieści czy bardziej od szaleństwa w historii?

Lubię snuć historyjki, czasem ludziom wydają się szalone. Literatura zna takie przypadki, weźmy takiego nieszczęsnego Frodo, co lazł setki kilometrów, żeby cudem nie wpaść do wulkanu. Czyste szaleństwo i głupota? Przecież mógł z Gandalfem polecieć na orle i przespacerować się tylko kilkanaście kilometrów, eh ten Tolkien… ‘

Staram się, żeby każdy z moich bohaterów postępował świadomie, nawet jak ta ograniczona jest przez różne czynniki. Nie lubię absurdu i braku logiki w działaniu, to rzeczywistość poprzez wdrażanie dziwnych ideologii jest odklejona od tego jak powinno być. Może dla wielu działania moich bohaterów to jedno wielkie szaleństwo (jak ta wędrówka nieszczęsnego Hobbita z pierścieniem), ale zawsze znajdzie się jakieś logiczne wytłumaczenie.

Dziękuję za wywiad.

Kamila Ciołko-Borkowska