.

Trzech meneli apokalipsy

.

Pod rozłożystym dębem, na pieńkach, siedziało trzech dostojnych mężów. Spokojnie obserwowali otaczającą aurę i raczyli się przednim trunkiem. Bez pośpiechu podawali sobie butelkę i cieszyli każdą chwilą popołudniowego czerwcowego słońca. Odpoczywając, nie spodziewali się, że zaraz doświadczą szalonej przygody, która zmieni ich życie. Wiedząc, że chociaż zły los sobie z nich zakpił, to czuli, że są stworzeni do czegoś więcej, a i kiedyś uśmiechnie się do nich fortuna. 

Najstarszy z nich, Stanisław Boreyko, z nostalgią spojrzał pod słońce na resztkę płynu w butelce. Zamieszał i wypił jednym haustem, a co zostało z rozmachem wylał na mały pagórek, z którego wyrastało pradawne drzewo. 

– Na pohybel! – potężnie beknął, aż przerażone wrony z krakaniem wzbiły się w niebo.

– Na pohybel! – odpowiedzieli jednym głosem kompani i także pozbyli się nadmiaru powietrza z żołądka. 

– Student, otwórz kolejne! – krzyknął łysiejący Mirosław do najmłodszego z nich.
Student czy studenciak, tak na Henryka wołali, bo prawie ukończył drugi rok archeologii na Uniwersytecie Warszawskim, posłusznie odkorkował uderzeniem łokcia w denko następną butelkę.

– Wiecie, że od sierpnia zeszłego roku granicę Niemiec przekroczyło już pół miliona obcych? – Heniek nękał ich jak zwykle informacjami z kraju i zagranicy, zaburzając spokój wewnętrzny.

– A niech to perun strzeli! – Mirek też był gorącym przeciwnikiem nielegalnej migracji.

– Sobie wyobrażacie, że płyną sobie na tych gumiakach przez Śródziemne i nawet paszportów nie mają – Student truł dalej. – Koniec świata, moi panowie, biała rasa musi zginąć…

– W życiu! Póki my żyjemy! – zasępił się Staszek.

– Ty lepiej z białą siłą nie wyskakuj! Pamiętasz chyba, jak Eustachy musiał cię z aresztu wyciągać? – Podsumował go Mirek.

(…)

– Sobie wyobrażacie, że taki afro-afrykanin, czy bliskowschodni cia…, ciap…, tfu…, to melduje się tam, prosi o azyl, podaje byle jakie dane i za nic dostaje kasę? Tysiące ojro socjalu – inicjatywę  w truciu przejął Mirosław.

– Już przestań, bo mnie zaraz szlag strzeli! – Stanisław miał dosyć własnych zmartwień.

– Pamiętacie jak kiedyś załatwiłem fuchę na szparagi? Po tygodniu zapierdalania, w upale mieliśmy kilkaset marek, a te… – nakręcił się Mirek.

– Daj spokój, bo ci żyłka pęknie.

– Było minęło. Nic nie poradzimy na to, że Makrela odwala brudną, za Sorosa grę i rozdaje nieswoją kasę, żeby przyspieszyć wejście nowego porządku

  • Zobaczcie, prawie sto lat minęło, odkąd nasz pradziad na szabli wygonił stąd bolszewika, a już czerwona zaraza znów rozrasta się w jewropie. Tfu!
  • Na pohybel marksistowskiej międzynarodówce!
  • Na pohybel! – odpowiedzieli zgodnie.
  • Słuchajcie, a czy to wino jakieś trefne, czy rzeczywiście się ściemnia o drugiej po południu?

Podnieśli wzrok i ujrzeli, jak nad najbliższymi zabudowaniami rosła chmura. Nie byle jaki stratocumulus, tylko wielki cumulonimbus o kolorze granatu, przechodzącego w czerń. Gdzieś w stratosferze widać było liczne drobne wyładowania elektryczne. Wiatr przybrał na sile i dął już niemożebnie z taką siłą, że trudno było się utrzymać na nogach. 

  • O ku… – słowa zagłuszył wizg żywiołu.
  • Armagedon! – wykrzyczał najstarszy i wskazał ręką w stronę, zdawać się mogło, bezpieczniejszej ulicy Wrocławskiej. – Chodu!

Rzucili się za nim pijackim truchtem, bo chmura z niesamowitą prędkością zbliżała się w ich stronę. Piasek i igliwie, zmiatane wiatrem z dróżki, uderzały ich w twarze. Młody, jeszcze z żalem spojrzał, na przewróconą butelkę, której zawartość wsiąkała w korzenie drzewa. Widmo rychłej śmierci dodała im skrzydeł. Z trudem stawiali kroki, walcząc z podmuchami niczym z kacem o poranku i z nieprzywykłymi do gwałtownego wysiłku nogami, grzęznącymi w piaszczystej drodze. 

Gdy ubiegli zygzakiem jakieś pięćdziesiąt metrów, nagle zrobiło się przerażająco cicho. Mirosław nauczony życiem, zdążył ryknąć:

  • Na ziemię!

Błysk pioruna oślepił ich na długie minuty, a grzmot omal nie rozsadził bębenków. Eksplozja wgniotła trzy ciała w piach. Na krótko stracili przytomność i nie widzieli szybujących nad nimi z morderczym impetem kamieni i innych śmiercionośnych pocisków.

Najstarszy ocknął się ostatni i dopiero po dłuższej chwili zogniskował wzrok i zorientował się, w co wlepiają oczy jego krewni. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą w najlepsze biesiadowali, tam, gdzie uderzył piorun, znajdowała się teraz sporych rozmiarów dziura. Kopczyk zniknął, a z przewróconego, osmalonego dębu w niebo sterczały powyrywane z ziemi korzenie. Pomogli sobie nawzajem wstać. Dosyć spora dawka ozonu w powietrzu otrzeźwiła ich i spowodowała podrażnienie spojówek. Słońce świeciło wysoko, a chmura jak się pojawiła, tak znikła. Podeszli do błyszczącego krateru. Szkliwo mieniło się kolorami tęczy.

  • Tfu, zaraza! – Mirkowi takowe skojarzenie wywołało mdłości względem mniejszości.
  • Te, zobaczcie, ktoś tam leży! – Młody wskazał na dno nierównej dziury.
  • Co ty pitolisz? – skrytykował go starszy. – Przecież, to niemożliwe, że leży tam wysuszony truposz ze złotym diademem. Mamy, przecież zwidy od wina i pioruna… – tu zamilkł, wpatrując się w wykopalisko.

Jacek Fleiszfreser

2
0

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *