
.
Piekielna farma Millera
.
.
Mark:
Jesteś?
Sam:
Tak.
Lisa:
Podobno starzy wysyłają cię gdzieś daleko.
Sam:
Na zadupie w Teksasie. Do ojca znajomych matki.
Mark:
No to masz przerąbane.
Sam:
Dzięki za pocieszenie…
Lisa:
Może nie będzie aż tak źle?
Sam:
Będzie…
Mark:
Nie myślałeś, żeby zwiać?
Sam:
I co potem?
Mark:
Racja… Ja bym się chyba załamał na twoim miejscu.
Lisa:
Weź go nie dobijaj.
Sam:
Chyba potrzebuję jakichś prochów, żeby to przetrwać.
Lisa:
Widzieliście rodziców Becky?
Sam:
Nie.
Lisa:
Ja też nie.
Mark:
A ja tak. Na schodach przed szkołą. Stali z naszym dyrkiem. Matka Becky zalana łzami.
Lisa:
Becky już taka była. Wszystko brała do siebie. Ciągle patrzyła, ile ma lajków, i co kto o niej pisze. To nie nasza wina.
Mark:
Pewka, że nie nasza.
Sam:
Aha…No, dobra, to ja spadam. Muszę się spakować.
Mark:
Wytrzymaj tam jakoś. Wrzuć parę fotek z zapadłej dziury w Teksasie.
Sam:
Jasne.
Lisa:
Cześć.

.
– Wiem, że jesteś wściekły i na pewno nas teraz nienawidzisz – odezwała się drżącym głosem Susan.
Jej syn stał z rękami schowanymi w kieszeniach wytartych dżinsów. Mocno zaciskał usta i uparcie wbijał wzrok w ziemię. Pod jego nogami leżał niewielki plecak.
– Robimy to dla twojego dobra – dodała.
– Jasne. – Nastolatek spojrzał na nią spod byka. – Nigdy wam tego nie zapomnę – oświadczył teatralnym tonem.
– Posłuchaj – wtrącił się w ich wymianę zdań George. – Wydarzyło się coś tragicznego. A to wszystko przez cholerne media społecznościowe. Nie pozwolimy, żebyś skończył tak samo! – Barczysty mężczyzna pomachał chłopakowi palcem przed nosem. – Dość prowadzenia wirtualnego życia!
– Jakbyście mieli na cokolwiek wpływ – odburknął opryskliwie Samuel.
– Póki co, smarkaczu, mamy wpływ na twoją wycieczkę do Teksasu – wyrzucił z siebie ze złością George.
Jego nerwom niewiele brakowało do wrzenia. Atmosfera robiła się coraz bardziej naelektryzowana.
– Uspokój się, George. – Susan delikatnie dotknęła ramienia męża.
Twarz ojca Sama nabrała głębokiego odcienia purpury. Jego brązowe oczy jeszcze bardziej pociemniały ze złości.
– Jak mam się nie denerwować, co? Szlag mnie trafia, kiedy widzę, że on nic nie kapuje! Próbować go o czymś przekonać to jak gadać do ściany!
Przez megafon rozległo się ostatnie wezwanie dla pasażerów lotu do San Antonio. Wkrótce potem wysoka stewardesa o długich blond włosach upiętych w idealny kok i groteskowo mocnym makijażu podeszła do rodziny czekającej przy bramce. Zeskanowała kod kreskowy na bilecie Sama a na jej ustach zagościł sztuczny uśmiech.
– Czy Sam jest już gotowy? – zapytała.
Susan wyciągnęła ramiona, żeby przytulić syna na pożegnanie, ale on zrobił skuteczny unik. Szybko podniósł z ziemi plecak i ruszył prosto do rękawa.
– Do zobaczenia za miesiąc! – zawołała za nim matka. – Wyślij nam wiadomość jak dotrzesz do San Antonio!
– Do zobaczenia nigdy! – odkrzyknął.
Ani razu się nie odwrócił. Rozsadzała go dojmująca wściekłość i chciał koniecznie ukarać rodziców. Pragnął, żeby cierpieli i gorzko pożałowali swojej decyzji.
Małżeństwo stało jeszcze przez chwilę bez ruchu, odprowadzając syna wzrokiem. Kiedy zupełnie zniknął im z oczu, Susan przeczesała palcami włosy.
– A co, jeśli ten wyjazd wcale nie wyjdzie mu na dobre, a tylko pogorszy sprawę? – zapytała bezradnie.
– Musimy spróbować. Nie mamy innego wyjścia. – George pochylił głowę. – Przynajmniej nie będziemy sobie zarzucać, że nie sięgnęliśmy po różne rozwiązania.
Kobieta wzięła głęboki oddech i wypuściła powietrze ustami.
– Oby się udało – rzuciła. – Oby pan Miller dokonał cudu.

.
Po czterech i pół godziny lotu samolot linii Delta wylądował w San Antonio na największym w Texasie międzynarodowym lotnisku. Zanim Sam odebrał walizkę, zdążył napisać do przyjaciół na messengerze, przejrzeć kilka ulubionych stron internetowych, wejść na Facebook i Instagram. Już miał wysłać rodzicom tą cholerną wiadomość, nawet zaczął pisać, ale ostatecznie skasował esemesa. Nadal buzowała w nim złość i chciał, żeby się o niego martwili.
Wreszcie chłopak odebrał bagaż i powłócząc nogami, udał się do strefy przylotów w towarzystwie stewarda. Zadaniem szpakowatego bruneta było upewnienie się, że Sam bezpiecznie trafi w ręce pana Millera. Za tłumem ludzi kłębiących się przy samym wyjściu stał samotnie wysoki, chudy i żylasty starzec. Trzymał w dłoniach tabliczkę z imieniem i nazwiskiem Sama. Nastolatek zauważył, że ludzie przyglądają się mężczyźnie z zaciekawieniem bądź zniesmaczeniem.
– Pan Richard Miller? – upewnił się steward, gdy zbliżyli się do starca.
Smród łajna i charakterystyczna woń końskiej sierści natychmiast uderzyły w ich nozdrza. Samuel poczuł, że zbiera mu się na wymioty.
– We własnej osobie. – Głos Millera brzmiał szorstko i chrapliwie. Przywodził na myśl rzężenie starego silnika.
– W takim razie przekazuję Sama pod pana opiekę. Do zobaczenia, Sam – powiedział steward niemal na bezdechu. Na jego ustach pojawił się grymas przypominający uśmiech. Niedbale poczochrał jasną czuprynę chłopaka. – Dałeś znać rodzicom, że jesteś już na miejscu? – zapytał.
– Tak – skłamał nastolatek.
– Czyli ty jesteś Samuel Taylor? – zwrócił się do chłopaka Richard, po tym jak steward opuścił ich towarzystwo pospiesznym krokiem.
– Wygląda na to, że niestety nim jestem – mruknął pod nosem Sam.
Staruszek otaksował go z góry na dół srogim wzrokiem.
– Dlaczego niestety? – wychrypiał.
Chłopak przyjrzał mu się uważniej. Smagła pomarszczona skóra na twarzy kontrastowała z jasną koszulką. Mężczyzna miał na sobie znoszone ciemne dżinsy, które mimo wsuniętego w szlufki plecionego paska, ledwo trzymały się na jego biodrach. Siwe dłuższe włosy swobodnie opadały na wąskie ramiona. Były dość gęste i zadbane. Srebrzyste wąsy i broda dodawały starcowi jeszcze więcej posępności. Najbardziej szokujące były jednak brwi, a raczej krzaki strzelające z łuków brwiowych. Głęboko osadzone błękitne oczy porażały jakąś mrożącą krew w żyłach przenikliwością.
– Wcale nie chciałem tu przyjechać – wypalił bez ogródek Taylor i lekko się cofnął. Smród, który przesiąkał na wskroś Millera stawał się nie do zniesienia. – Rodzice mnie zmusili. Gdybym miał wybór…
– To byś spędził życie w Internecie – wszedł mu bezpardonowo w słowo mężczyzna. – Obawiam się jednak, że przed tobą cały miesiąc na radyklanym odwyku, chłopcze. – Richard zmarszczył czoło.
– Słucham? – Gardło Sama w ułamku sekundy wyschło niczym piasek na Saharze. – Jak to? Nie ma pan dostępu do Internetu? – Chłopak pobladł na twarzy. Jego porcelanowa cera zrobiła się nawet jeszcze bardziej przezroczysta.
Przez krótką chwilę Miller wpatrywał się w Taylora z głupkowatą miną a następnie głośno zarechotał. Samuel w życiu nie słyszał bardziej nieprzyjemnego śmiechu.
– Nie gniewaj się – rzucił starzec, kiedy się w końcu uspokoił. W jego przeprosinach nie było nawet nuty skruchy. – Dojedziemy na miejsce, zrozumiesz. – Spojrzał na wielki stary zegarek na skórzanym pasku oplatającym jego nadgarstek. – Komu w drogę, temu czas. Odkryjesz niedługo, mój drogi, że czas jest niezmiernie cennym towarem. Ruszajmy.
Sam z trudem przełknął ślinę i poczuł, że ogarnia go panika. Wyszli z lotniska i skierowali się na parking. Staruszek otworzył drzwiczki ciemno niebieskiego Nissana Navare.
– Wrzuć walizkę na pakę – rozkazał niczym dowódca wydający komendę żołnierzowi. – I wsiadaj.
Podróż z San Antonio do Pleasanton zajęła im około czterdziestu minut. Richard zatrzymał się w miasteczku, żeby kupić kilka drobiazgów. Sam został w aucie. Nie miał najmniejszej ochoty na zwiedzanie prowincjonalnych sklepików. Krajobraz totalnie odbiegał od nowojorskiego Manhattanu i budził w chłopaku odrazę. Łzy złości cisnęły mu się do oczu na samą myśl, że spędzi miesiąc w swoim najgorszym koszmarze. Nie lubił przyrody, zwierzęta były śmierdzące a lasy, pola i łąki pełne obrzydliwych insektów. Miał tylko nikłą nadzieję, że nie straci łączności ze światem i okaże się, że zgrzybiały staruszek korzysta z dobrodziejstw techniki. Brak Internetu oznaczałby totalną katastrofę. Miller musiał być podłączony do sieci. Przecież bez tego nie da się dzisiaj funkcjonować. Bez tego się po prostu nie istnieje. Wraz z tą myślą Taylor odczuł ulgę. Uścisk w żołądku nieco zelżał. Chłopak spojrzał w ogromne boczne lusterko i zauważył Richarda zmierzającego do auta z papierową torbą w rękach. Żałosny starzec.
– Widzę, że do pomocy to się książę nie kwapi – parsknął mężczyzna.
Sam zbył jego uwagę milczeniem i wcisnął nos w szybę.
– Nie myśl, że jedziesz do mnie na wakacje. Przygotuj się mentalnie na ciężki zasuw.
Miller uruchomił silnik. Opuścili Pleasanton i skierowali się na zachód. Zabudowa nieco się przerzedziła, ustępując miejsca wielkim zielonym obszarom ciągnącym się bez końca niczym bezkresne puste przestrzenie. Sam znów sposępniał. Widoki nie wróżyły zbyt optymistycznie. Określenie tego miejsca zadupiem nawet w połowie nie oddawało rzeczywistości. Chłopak wyciągnął z kieszeni telefon i wlepił spojrzenie w ekran. Spochmurniał jeszcze bardziej, gdy zauważył, że komórka ledwo łapie jakikolwiek zasięg.
– Daleko jeszcze? – zapytał łamiącym się głosem.
– Daleko to pojęcie względne – odparł wymijająco Richard.
Sam przewrócił oczami.
– Chcę wiedzieć, ile czasu jeszcze spędzimy w pikapie zanim dojedziemy na pańską farmę – wycedził.
Kąciki ust Millera prawie niezauważalnie się uniosły.
– Jakieś trzydzieści minut – rzucił od niechcenia.
Samuel zaczął gorączkowo myśleć, jaką strategię powinien obrać, żeby przetrwać z irytującym dziadkiem. Postanowił, że zabarykaduje się w swoim pokoju i będzie się z niego wynurzał tylko w razie absolutnej konieczności, czyli na przykład w trakcie posiłków. No, bo chyba staruszek ulokuje go w jakimś pokoju, prawda? Tak, świetny plan. Nie wchodzić Millerowi w drogę. Nie wdawać się z nim w żadne pogawędki. Taylor idealnie przystosował się do samotności a unikanie towarzystwa dorosłych opanował wręcz do perfekcji.
Mina Sama ostatecznie kompletnie zrzedła. Zasięg padł trupem. Chłopak próbował przekonywać samego siebie, że to na pewno wina jakiejś gigantycznych rozmiarów dziury. Za chwilę sygnał powróci. Tak sobie wmawiał, żeby zupełnie nie oszaleć.
Około pół godziny później rzeczywiście dotarli do bramy z napisem Farma Millera. Taylor ostatni raz zerknął na wyświetlacz w telefonie i ujrzał ikonkę przekreślonego kółka. Spociły mu się dłonie, oddech przyspieszył. Miller wysiadł, otworzył na oścież drewniane wrota, wrócił do auta i wjechał do środka.
– Zamknij bramę – polecił chłopakowi.
Ten ani drgnął.
– Posłuchaj, książę. – Richard splótł ręce na piersi. – Ustalmy na samym wstępie jedną rzecz. Nie zamierzam strzępić sobie więcej języka. Kiedy cię o coś proszę, oczekuję natychmiastowej reakcji a nie kokietowania mnie długimi rzęsami.
Sam spojrzał na niego zbulwersowany. Jego wargi zacisnęły się w cienką kreskę. W innych okolicznościach olałby staruszka. Nawet gdyby Miller gotował się ze złości, nie wykonałby jego polecenia. Jednak teraz był zmęczony, brudny i głodny. Czuł, że przepychanka mogłaby potrwać dłuższą chwilę a on marzył o prysznicu i wyciągnięciu nóg na łóżku. Wysiadł i trzasnął drzwiczkami z całej siły. Marzył, żeby wypadły z zawiasów. Następnie gwałtownym ruchem szarpnął bramą i zasunął metalowy rygiel. Wówczas usłyszał dźwięk ruszającego pikapa. Rzucił się w pogoń za samochodem, ale Richard przyspieszył, zostawiając Sama daleko w tyle.
– Kurwa mać! – Chłopak zmełł przekleństwo między zębami i jak niepyszny poczłapał za ledwo widocznym Nissanem.
Po około dziesięciu minutach dotarł do skupiska zabudowań. Asystowały mu dwa psy podskakujące jak oszalałe i machające przyjaźnie ogonami. Sam patrzył na nie ze wstrętem i nieufnością. Uważał, żeby przypadkiem ich nie dotknąć. Okropne obślinione psiska!
Miller czekał przy pikapie.
– No nareszcie. Ileż czasu zajmuje pokonanie sześciuset jardów? – skomentował, gdy nastolatek zatrzymał się tuż przy nim. – Masz młode nogi. Powinieneś śmigać, nie wlec się jak stary dziadek. – Oparł ręce na biodrach. – Gąsienica by cię z łatwością przegoniła.
– To… To… Było bardzo nie w porządku z pana strony – wysapał chłopak.
– Naprawdę tak sądzisz? – Staruszek zmrużył oczy. – Czy ostentacyjne trzaskanie drzwiczkami od samochodu i szarpanie bramą można zakwalifikować do uprzejmego zachowania? – zapytał retorycznie. – Wyjaśnijmy sobie kolejną rzecz. Tu każda akcja wiąże się z jakąś konsekwencją i lepiej sobie tą lekcję zapamiętaj – oznajmił. – A teraz zabieraj walizę z paki. Jason pokaże ci pokój. – Richard pokazał palcem na młodego mężczyznę, który lonżował konia na padoku.
Samuel przyjrzał się jego pomarszczonym i pokrytym żółtymi odciskami dłoniom Millera.
– No, ale Jason jest chyba zajęty – bąknął.
– Musisz zatem chwilę poczekać – prychnął Richard. – Nie jesteś raczej zbyt dobry w czekaniu, mam rację? – Starzec zlustrował Taylora z pogardą. – Wyglądasz mi na gorliwego wyznawcę religii: daj mi wszystko i to natychmiast. Tu panują zupełnie inne zasady i będziesz musiał się dostosować. Jadę na sąsiednie rancho – dodał bardziej pojednawczym tonem. – Rozpakuj się i odpocznij, bo od jutra zaczynasz robotę.
Taa… Prędzej mi kaktus wyrośnie – odgryzł się w myślach Samuel.
Zdjął bez słowa walizkę z paki, odprowadził wzrokiem pikapa i zaczął się rozglądać wokoło. Tuż przed nim stał długi parterowy murowany dom o beżowej elewacji i zielonych okiennicach z przylegającym do niego budynkiem. Jak okiem sięgnąć wszędzie rozciągały się większe i mniejsze padoki. Na niektórych pasły się konie, pozostałe były puste. Zapach stajni docierał do nozdrzy Sama falami i sprawiał, że nastolatkowi znów zrobiło się niedobrze. Zasłanianie bandaną nosa i ust wydawało się nieuniknione.
Jason wreszcie skończył lonżowanie wierzchowca i podszedł wraz z nim do Taylora.
– Cześć. Nazywam się Jason. Jestem wnukiem pana Millera. – Dwudziestoparoletni brunet wyciągnął do Sama silną dłoń.
Ten podał mu rękę z bezpiecznej odległości i wymamrotał coś na przywitanie.
– Zostaw tu walizkę i chodź ze mną do stajni – przemówił ponownie Jason. – Odprowadzimy Impalę do boksu a przy okazji wyjaśnię ci, co i jak.
– To znaczy? – burknął Taylor.
– No, podobno jutro zaczynasz pracę?
– Jestem zmęczony. Chcę się położyć.
Jason wypchnął językiem policzek. Ewidentnie próbował powstrzymać śmiech.
– Okey. Myślałem, że chcesz zapoznać się z konikami i usłyszeć, na czym będą polegały twoje obowiązki.
O niczym innym nie marzę – skwitował w duchu Sam.
– Ale skoro jesteś zmęczony… – Mężczyzna urwał. – Daj mi kilka minut.
Jason zniknął w stajni na dłużej niż kilka minut. Kiedy w końcu się z niej wyłonił, zaprowadził Taylora do pokoju, w którym nastolatek miał mieszkać przez kolejny miesiąc.
– Łazienka jest po drugiej stronie korytarza – poinformował Sama. – Kolacja o dziewiętnastej. Dziadek nie toleruje spóźniania.
Samuela w tamtym momencie żywotnie interesowało coś innego.
– Jakie jest hasło do Wi-Fi?
Jason oparł się o ścianę.
– Tu nie ma zasięgu – odparł.
– Jak to? Muszę mieć dostęp do Internetu! – Taylor brzmiał niczym narkoman na głodzie.
– Nie złapiesz zasięgu w promieniu osiemnastu mil.
– Niemożliwe! – Sam poczuł przypływ paniki. Jego całe poczucie stabilności runęło i roztrzaskało się na drobne kawałki. – Nie ma już takich miejsc na Ziemi!
– Najwidoczniej są. – Jason wzruszył ramionami i wyszedł.
Nastolatek ciężko opadł na łóżko. Na jego czoło wystąpiły drobniutkie kropelki potu.
– Nie przeżyję tu ani jednego dnia – powiedział do siebie. – Po prostu zeświruję.
Energicznie pomasował skronie. Jeszcze przed chwilą był znużony po podróży, teraz senność zupełnie go opuściła. Z „pudełka nicości”, czyli rozmyślania o niczym, wyrwał go dźwięk pracującego silnika. Sam zerwał się na równe nogi i wybiegł przed dom. Richard wraz z wnukiem zdejmowali z paki płócienne worki. Musiały być ciężkie, ponieważ każdy mięsień na ich twarzach, szyi i ramionach napinał się od ogromnego wysiłku.
– Potrzebuję dostępu do Internetu – wyrzucił z siebie Sam bez owijania w bawełnę.
Richard ściągnął kolejny wór na ziemię i wlepił spojrzenie w Taylora.
– A ja potrzebuję kilku tysiaków na wymianę dachu – prychnął. – Nie używam Internetu. Mogę się doskonale obejść bez tego cudeńka techniki. Nie mam nawet cholerstwa, którym tak się zachwycacie. – Mężczyzna splunął na ziemię. – Telefonu komórkowego.
– No to jak kontaktuje się pan ze światem?
– To świat kontaktuje się ze mną – oznajmił dobitnie Miller. – Mam telefon stacjonarny. Wiesz, co to jest?
– Eksponat muzealny – zadrwił Sam.
– Może i tak, ale przynajmniej nie siedzę ze ślepiami wlepionymi w ekran i życie nie ucieka mi sprzed nosa. – Richard zerknął na zegarek. – Kolacja za dziesięć minut. – Wytarł dłonie w spodnie i ruszył do środka.
– Panie Miller, nie wytrzymam bez Netu – błagał chłopak.
Richard zatrzymał się tuż przy wejściu do domu.
– Jeśli chcesz, możesz zasuwać do Pleasanton. Jednak na maratończyka to mi raczej nie wyglądasz. Poza tym nie będziesz miał czasu na dłuższe spacery – dodał protekcjonalnie.
Punktualnie za pięć dziewiętnasta w jadalni zaczęli się zbierać pracownicy farmy – kilku mężczyzn w średnim wieku. Każdy z nich zajął swoje miejsce przy stole, na którym stały głębokie talerze i dwie wazy z gulaszem. Pulchna kobieta o rumianych policzkach podała chleb i świeże pokrojone warzywa. Następnie przyniosła dzban z herbatą.
– No i gdzie się podziewa nasz wymuskany książę? – mruknął Miller ze zniecierpliwieniem i usiadł w samym centrum przy długim boku stołu.
Sam wkroczył leniwie do jadalni i omiótł spojrzeniem wszystkich zgromadzonych. Wyglądał na zblazowanego, znudzonego życiem „starego-maleńkiego”.
– Siadaj obok Jasona – polecił Miller.
Chłopak klapnął na krześle i od razu wyciągnął rękę po chleb.
– Podziękujmy Bogu – obwieścił Miller i skarcił Taylora wzrokiem.
Chłopak z niezadowoleniem cofnął dłoń. Richard przybrał nabożną pozę i złożył ręce do modlitwy. Uczestnicy kolacji zamknęli oczy. Oprócz Sama. On przyglądał się całej scenie z niedowierzaniem.
– Dziękujemy Ci Boże za to, że się o nas troszczysz i mamy co jeść – zaczął staruszek. – Uznajemy Twoją wielkość i naszą zależność od Ciebie. Błogosławimy Samuela Taylora.
Nastolatek nerwowo drgnął. Przestał wierzyć i modlić się, kiedy skończył dwanaście lat. Stwierdził, że rozmawianie z kimś, kogo istnienia nie można udowodnić naukowo, obraża jego inteligencję. Od tamtego momentu rodzicom nie udało się ani razu zaciągnąć Sama do kościoła.
– Niech nasz gość czuje się dobrze pośród nas – kontynuował Miller. W jego głosie pojawiła się nuta łagodności. – I spraw, żeby przestał się obijać. – Mężczyzna chrząknął. Względnie mogło to być też stłumione kaszlnięcie. – Smacznego – zwrócił się do wszystkich.
Po posiłku Richard wziął Taylora na bok.
– Śniadanie serwujemy, wasza ekscelencjo, od szóstej trzydzieści do szóstej czterdzieści pięć. Po posiłku każdy ma chwilę na osobistą modlitwę. Pracę zaczynamy o siódmej. Spóźnisz się, nie dostaniesz żarcia – poinformował swoim zwyczajowym szorstkim tonem.
– Co?
– Nie co, tylko proszę. Twój brak szacunku pozostawia, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.
– Nie będę wstawał o szóstej trzydzieści w wakacje – burknął chłopak. – Poza tym jestem pana gościem. Chyba nie zmusza pan gości do harowania? – Podkreślił ostatnie słowo.
– O szóstej trzydzieści, mój drogi, masz nas już zaszczycić przy stole a nie dopiero wychylać nos spod kołdry. A kim niby jesteś? Domownikiem?
– Nieważne. Śpię do oporu i nie zamierzam zrywać się bladym świtem – syknął Taylor i wystartował do swojego pokoju.
– Widzę, że chcesz się przekonać, ile wytrzymasz bez jedzenia. Bardzo dobrze. Przyjmuję rękawicę – zawołał za nim Miller. – A tak na marginesie dzwoniła twoja matka! Chce z tobą porozmawiać! Mam ci pokazać, jak używać eksponatu muzealnego?!
Sam trzasnął drzwiami tak mocno, że niemal wypadły z futryny. Przez pewien czas chodził rozsierdzony po pokoju w tę i z powrotem niczym dzikie zwierzę złapane na prerii i umieszczone w klatce. Wreszcie poszedł zadzwonić do matki. Kiedy Susan odebrała, wyrzucił na jednym oddechu:
– Jesteście okrutni! Nienawidzę was! Nie zdziwcie się, jeśli zrobię to samo, co Becky! Będziecie mieć mnie na sumieniu!
Rozłączył się zanim matka zdążyła cokolwiek odpowiedzieć. Zamierzał zadzwonić do Marka. Chciał się mu wyżalić. Miller podszedł do Sama bezszelestnie niczym kot. Kiedy chłopak usłyszał w słuchawce znajomy głos kumpla, starzec nacisnął przycisk, przerywając połączenie.
– Chyba z matką już gadałeś, co? A raczej uskuteczniłeś monolog – zauważył.
– Chcę zadzwonić do przyjaciół! – wrzasnął rozpaczliwie Taylor.
– Posłuchaj! Nie będziesz mnie narażać na koszty pustą paplaniną z kumplami. Idź spać.
Sam pognał do pokoju jak torpeda. Wlazł do łóżka w ubraniach i naciągnął cienką kołdrę na sam czubek głowy. Leżał bezczynnie co najmniej przez godzinę, rozgoryczony i sfrustrowany. Wreszcie zmusił się, żeby wstać i się umyć. Potem długo nie mógł zasnąć, wiercił się i przewracał się z boku na bok. Ślęczenie po nocach przy komputerze zbierało swoje żniwo.
Następnego dnia Taylor wygrzebał się z pościeli około południa. Pewnie spałby znacznie dłużej, ale kiszki zaczęły grać mu marsza. Poszedł w piżamie prosto do kuchni.
– Staruszek może mi podskoczyć – pomyślał. – Sam sobie wezmę jedzenie i tyle.
Chłopak zatrzymał się przed lodówką jak wryty. Dotknął metalowego przedmiotu zamontowanego na rączce, jakby chciał się przekonać, czy przypadkiem nie śni jakiegoś koszmaru. Przyjrzał się szafce przy lodówce. Puszysta kobieta odłożyła tam wczoraj chleb. Na uchwycie szafki również dyndała kłódka.
– Porąbało dziadka – warknął pod nosem.
Nalał do szklanki wody z kranu i wrócił do pokoju. Spał kolejne trzy godziny. Obudziły go dźwięki ożywionych rozmów i śmiechu. Kiedy pojawił się na progu jadalni, wszyscy pałaszowali obiad aż uszy im się trzęsły.
– No, proszę! – przywitał go Miller. – Któż to zaszczycił nas swoją obecnością?
– Nie może mnie pan głodzić! – wyrzucił z siebie Taylor. – Zadzwonię na policję i powiem, że pan się nade mną znęca!
– Nie musisz wcale dzwonić. – Miller odłożył widelec i położył rękę na ramieniu potężnego mężczyzny. Sugestywnie wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Przedstawiam ci Thomasa Gordona, szeryfa hrabstwa Atascosa.
Szeryf lekko pochylił głowę, uwidaczniając ostatnie czarne włosy okalające łysy placek na jego czaszce.
– Cóż więc masz mu do powiedzenia? – dociekał ironicznie Richard.
Na twarzy Samuela odmalowała się złość pomieszana z frustracją. Wyszedł z domu, okrążył budynek wraz z przylegającą do niego stajnią i dotarł do niewielkiego stawu obrośniętego wybujałymi szuwarami. Przykucnął i zaczął wypatrywać, czy w trawie nie widać wstrętnych owadów. Dopiero po przeskanowaniu terenu z precyzją naukowca, usiadł. Po jakimś czasie dołączył do niego Jason i położył się na trawie. Żadnego skanowania terenu. Tak jak stał, tak zaległ na ziemi. Sam spojrzał na niego z obrzydzeniem. Z kącika ust wnuka Millera wystawał kawałek łodygi jakiejś rośliny, którą ewidentnie przeżuwał.
– Dlaczego tu przyjechałeś, skoro nie chcesz pracować? – zapytał dwudziestoparolatek, gapiąc się w niebo.
– Starzy mnie zmusili.
– Dlaczego?
Taylor głęboko westchnął. Nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę o powodach swojego przyjazdu.
– Bo tak. – Wzruszył ramionami.
– Dziadek jest w porządku – odezwał się po chwili Jason. – Gdybyś go lepiej poznał, sam byś się przekonał.
– Jasne – mruknął Sam. – Ma tylko drobne skłonności psychopatyczne. – Znów zerknął z ukosa na wnuka Millera.
– Skoro już tu jesteś, co ci szkodzi zająć się robotą? – drążył Jason.
Coraz bardziej działał Taylorowi na nerwy.
– Nie mam zamiaru harować. Nawet palcem nie kiwnę.
Jason zmarszczył czoło.
– Chyba czeka cię dłuższy post. Dziadek potrafi się uprzeć.
– Najwyżej padnę z głodu – prychnął Samuel. – Bez Netu i tak umrę.

.
Taylor wytrzymał bez jedzenia jeszcze cały następny dzień, ale kiedy poczuł, że żołądek przyrasta mu do kręgosłupa, poddał się. Jason mu powiedział, że Miller pracuje w stajni. Chłopak wszedł do środka i zasłonił twarz chustą. Mijał poszczególne boksy i wykrzywiał ze wstrętem usta. Wreszcie znalazł Millera. Staruszek szczotkował Impalę i podśpiewywał pod nosem wesołą melodyjkę.
– Co mam robić? – burknął Sam.
Richard posłał nastolatkowi ponure spojrzenie.
– Widzę, że zmieniłeś zdanie. Możesz wyszczotkować drugi bok Impali. Zgrzebło i szczotka włosiana są w siodlarni. – Mężczyzna ruchem głowy wskazał na pomieszczenie na końcu stajni. – To moja perełka. Mój skarb. – Poklepał klacz po szyi a ona wyraziła swoje zadowolenie głośnym parsknięciem. – Jest warta ze trzydzieści razy więcej niż każdy inny koń ze stajni. Wręcz idealna do skoków. – Przesunął ręką po jej grzbiecie. – Dostanę za nią małą fortunę.
– Czy…Czy mógłbym wykonać jakieś zadanie wykluczające kontakt ze zwierzętami? – wydukał Sam.
Jedna z brwi Millera powędrowała w górę.
– To tak, jakby być w Chinach i nie spotkać Chińczyka – skomentował zgryźliwie. – No dobra. Na początek zajmiesz się czymś innym.
Miller otworzył sąsiedni boks. Srokaty koń łypnął złowrogo na Taylora.
– Trzeba załadować siano do specjalnych nosideł, takich jak to, i przymocować do kraty w ścianach boksów. – Staruszek zrobił pauzę, dając chłopakowi przestrzeń na przetworzenie informacji. – Nie podwieszaj nosideł za nisko. Zrozumiałeś?
Taylor przytaknął.
– Powinieneś uwinąć się z robotą przed kolacją. Siano bierzesz z tamtego boksu. – Miller wyciągnął przed siebie żylastą rękę. – Nosidła znajdziesz w pomieszczeniu gospodarczym obok siodlarni. Skończę czyścić Impalę i idę do domu – obwieścił na koniec.
– Ale… – Sam zawahał się.
– Ale co?
– No, w boksach są konie…
– A co? Mam sprawić, żeby wyparowały? Nie dotykaj ich – wyrzucił z siebie staruszek ze zniecierpliwieniem.
Chłopak zabrał się za pracę, która okazała się dużo trudniejsza niż sobie wyobrażał. Po pierwsze, podwieszenie nosideł na odpowiedniej wysokości wymagało umiejętności wspinaczkowych. Po drugie, konie wcale nie pomagały, wręcz przeciwnie. Za wszelką cenę chciały się dostać do siana zanim znalazło się we właściwym miejscu, co wiązało się z nieustannym odpychaniem ich wielkich łbów. Już przy trzecim boksie Taylor był cały zziajany i zlany potem. Wreszcie wpadł mu do głowy genialny pomysł. Doszedł do wniosku, że przyczepianie nosideł nieco niżej nikomu przecież nie zaszkodzi, a jemu pozwoli uniknąć wdrapywania się na kraty niczym małpa. Punktualnie o dziewiętnastej Sam, bardzo zadowolony ze swojego sprytu, zasiadł do kolacji. Towarzyszyło mu głębokie przekonanie, że w pełni zasłużył na posiłek. Oczekiwał jakichś słów uznania z ust Richarda, ale ten niczego nie skomentował. Tuż przed rozpoczęciem modlitwy do jadalni wpadł spóźniony pracownik farmy.
– Panie Miller, proszę mi wybaczyć spóźnienie, ale Samuel przymocował za nisko nosidła z sianem! – wykrztusił.
Staruszek wbił w Sama piorunujące spojrzenie i uderzył pięścią w stół. Wtedy chłopak zdał sobie sprawę, że żarty się skończyły, zaczęły się schody.
– Co ja ci mówiłem?! – ryknął Richard. – Natychmiast maszeruj do stajni i popraw fuszerkę, którą odwaliłeś!
– Ja… – Taylor usiłował znaleźć jakieś inteligentne wyjaśnienie.
– Ani słowa! – przerwał mu właściciel farmy. – Postanowiłeś sobie ułatwić zadanie, co? Wiesz, ile mogło mnie kosztować twoje leserstwo?! A teraz wynocha stąd! Pedro, pomóż mu, bo zaraz wydarzy się jakieś nieszczęście – zwrócił się do mężczyzny, który przyniósł nowinę o nosidłach.
Godzinę później Pedro wrócił do domu a Taylor ruszył nad staw. Nie spodziewał się, że dostanie kolację. Co więcej, był wręcz tego pewien. Zamykanie się w pokoju, w którym bez Internetu i tak nie miał nic do roboty, nie miało najmniejszego sensu. Chłopakowi zaszumiało w głowie. Krew odpłynęła mu z twarzy. Przez moment myślał, że zemdleje, dlatego usiadł na trawie i włożył głowę między kolana. Nie zdążył się nawet upewnić, czy po ziemi nie pełzają odrażające owady, które miał w zwyczaju nazywać „sprzętami”.
– Trzymaj. – Głos Millera wyrwał Sama z odrętwienia.
Podniósł głowę, ale zrobiło mu się słabo. Czuł, jakby całe jego ciało zamieniło się w szmacianą lalkę. Mężczyzna stał nad nim z miską jedzenia.
– Tylko nie pochłaniaj za szybko, bo żołądek ci się skręci. I albo dostaniesz sraczki, albo będziesz rzygał jak kot – doradził.
Chłopak niepewnie sięgnął po naczynie. Zastanawiał się, czy ma do czynienia z dobrotliwością staruszka, czy kolejną formą nękania.
– Wiesz, co mogło się wydarzyć? – zapytał Richard, obserwując spokojną taflę stawu.
Taylor pokręcił przecząco głową.
– Koń mógł zaplątać się w nosidle i złamać nogę. To zwierzęta o mózgu trzylatka. A jak spanikują, działają w kompletnym amoku. Kiedy wierzchowiec łamie nogę, najczęściej trzeba go uśpić. Nie jest już zdatny do niczego. Wiesz cokolwiek na temat końskich kończyn?
Sam znów pokręcił głową, przeżuwając potrawkę z kurczakiem i zagryzając ją chlebem.
– Tak sądziłem – mruknął starzec. – Są zbudowane z osiemdziesięciu kości. Osiemdziesięciu! Dzięki skomplikowanym połączeniom stawów, kości, wiązadeł i ścięgien szybko biegają, ale wszystkie urazy są cholernie trudne do wyleczenia. W stajni nie wolno pozwalać sobie na lekkomyślność. Rozumiesz?
Chłopak przytaknął a jego broda zaczęła nagle drżeć w niekontrolowany sposób.
– No, już, już. Tylko mi się teraz nie mazgaj – rzucił Miller. – Skończ jeść i idź spać. Widzimy się na śniadaniu o szóstej trzydzieści.

.
Kilka następnych dni upłynęło względnie spokojnie. Zawiesista wrogość pomiędzy Samem a Richardem zeszła niczym powietrze z dziurawego balonu. Może nie pałali względem siebie wielką sympatią, ale przynajmniej sobie nie docinali. Taylor wstawał punktualnie, punktualnie zjawiał się na posiłkach. Sprzątał końskie boksy, karmił konie i podawał im suplementy. Pomagał przy naprawianiu ogrodzeń i pielęgnacji sprzętu jeździeckiego. Zdarzało mu się nawet wyprowadzać i przyprowadzać konie z padoków, chociaż stawał na głowie, żeby akurat tego zajęcia uniknąć. Zapach stajni już aż tak bardzo mu nie przeszkadzał. Ostatecznie dało się przeżyć. Kilka razy pojechał z Millerem na sąsiednią farmę należącą do małżeństwa o nazwisku Flemming. Nastawienie nastolatka powoli się zmieniało, chociaż nadal katował rodziców opowieściami o swoim straszliwym cierpieniu na farmie. Prosił, błagał i groził, żeby przyśpieszyli termin jego powrotu do Nowego Jorku. Na próżno.
Myśli Sama coraz częściej biegły ku tragedii, która wydarzyła się w szkole. Za każdym razem, kiedy w jego głowie błyskały flesze niechcianych wspomnień bądź mgliste echo tego, co wtedy czuł, wzdrygał się, jakby pragnął zrzucić z barków zbyt ciężkie okrycie. Surfowanie po stronach internetowych, nałogowe granie w gry i uskutecznianie głupkowatych gadek z rówieśnikami doskonale impregnuje i powoli obudowuje serce nieprzepuszczalną warstwą ochronną. Pozbawiony odskoczni, znieczulaczy i taniej rozrywki Taylor tracił pieczołowicie wzniesioną fortecę, i wcale mu się to nie podobało.
Pewnego środowego popołudnia Miller wezwał go na padok. Chłopak stanął przy płocie, splótł ręce na piersi i przyglądał się staruszkowi lonżującemu czarne jak noc zwierzę. Koń nie wyglądał na pokornego. Wierzgał, podskakiwał i się zapierał, dając upust buntowi. Jego wyczynom towarzyszyły przekleństwa Millera i przeszywający powietrze świst bata. Wierzchowiec miał na sobie pełną uprząż, co Samowi wydało się nieco dziwne. Ostatecznie wydedukował, że Richard ma po prostu ochotę na poobiednią przejażdżkę. Starzec od czasu do czasu jechał w teren zupełnie sam. Mawiał, że najlepiej gada mu się z Bogiem, kiedy czuje pod sobą galop konia i wiatr we włosach.
– Kazał mi pan przyjść? – odezwał się w końcu Taylor.
– Przynieś z siodlarni czapsy i toczek – mruknął Richard.
– Po co?
Sam dobrze wiedział, że Miller nie przejmuje się za bardzo ani ochroną swojej głowy, ani tym bardziej łydek.
– Wsiadasz na Fast and Furious.
Chłopak wybałuszył oczy. Prawie wyskoczyły mu z orbit.
– Nigdy w życiu – oznajmił zdecydowanym tonem.
Mężczyzna zatrzymał konia, który położył uszy płasko wzdłuż potylicy i zaczął gwałtownie machać ogonem.
– Czy znów musimy przez to przechodzić? – zapytał retorycznie Miller.
– Zrobię wszystko. Mogę nawet czyścić konie, ale do tego mnie pan nie zmusi – wybełkotał Samuel.
– Posłuchaj. – Richard nabrał powietrza w płuca i głęboko odetchnął. – Czuję, że jesteś stworzony do siodła.
Sam parsknął.
– Ciśnie pan sobie ze mnie beke?! Jestem całkowitym przeciwieństwem fanów koni i jeździectwa.
– Co to znaczy cisnąć beke? Słodki Jezu! Wy i ten wasz slang młodzieżowy! – Mężczyzna z niesmakiem pokręcił głową.
– No, żartuje sobie pan ze mnie?
– Nie żartuję. Mówię całkowicie poważnie. Zaufaj mi.
– Ten koń jest chyba niezrównoważony. – Taylor wskazał palcem na miotające się zwierzę. – Poza tym imię Fast and Furious nie nastraja zbyt radośnie.
– Zobaczysz, że kiedy na niego wsiądziesz, stanie się potulny jak baranek. – Richard poklepał czarnego szatana po szyi. – Młody jest i jeszcze trochę durnowaty. Przypadniecie sobie do gustu. – Mrugnął figlarnie do Samuela.
Chłopak niechętnie poczłapał do siodlarni i znalazł potrzeby ekwipunek. Dodatkowo zaopatrzył się w kamizelkę usztywniającą. Właściwie nie rozumiał, dlaczego nie spuścił staruszka na drzewo. Gdyby rodzice i przyjaciele mogli go teraz zobaczyć. Padliby z wrażenia.
– A co żeś tu przytachał? – Miller bacznym wzrokiem zlustrował kamizelkę.
– Bez kamizelki nawet się do niego nie zbliżę – zagroził Sam.
Richard przewrócił oczami, ale nie skomentował wypowiedzi nastolatka ani słowem. Taylor włożył kamizelkę, dokładnie ją pozapinał i podszedł do konia.
– Co właściwie zamierzasz zrobić? – zapytał Richard, patrząc jak Samuel wydłuża strzemię.
– No, chcę wsiąść.
– Strzemiona wydłużają słabeusze. Poza tym kluczem jest odpowiednie odbicie się od ziemi, a nie wieszanie się na strzemionach. Wyobrażasz sobie, jakie to jest obciążenie dla pleców zwierzęcia?
Sam nic sobie nie wyobrażał. Wiedział tylko jedno.
– Nie dam rady. Za wysoko dla mnie. – Spojrzał bezradnie na Millera.
Ten wręczył nastolatkowi uzdę.
– Trzymaj.
Następnie przyciągnął drewnianą skrzynkę i postawił ją przy koniu.
– Wskakuj.
– Zapewne gorzej niż oferma – burknął pod nosem Taylor.
– Wcale nie – zaoponował staruszek. – Najlepiej wsiadać z podwyższenia. Lewa łopatka Fast and Furious ci podziękuje.
Rzeczywiście, kiedy tylko Sam wdrapał się na grzbiet, koń jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, natychmiast się uspokoił. Siedzenie na wysokości pięciu stóp na czymś, co się ruszało w nieprzewidywalny sposób było przerażające i dziwne. Jednak po pewnym czasie Taylor przestał obsesyjnie o tym myśleć i skoncentrował się na poleceniach Richarda.
– Dobra, dosyć tego wleczenia się stępem. – Miller świsnął batem i koń wyrwał do przodu.
– Jezu Chryste! – krzyknął Samuel, próbując za wszelką cenę utrzymać równowagę, chociaż jedna stopa od razu wypadła mu ze strzemienia.
– No cóż. Jest kilka sytuacji, w których ludzie zadziwiająco szybko przypominają sobie o istnieniu Boga. I to jest właśnie jedna z nich – skomentował z przekąsem staruszek. – Musisz podnosić rytmicznie ciało z siodła, gdy zewnętrzna przednia noga i wewnętrzna tylna przesuwają się do przodu – poinstruował. – Inaczej twój tyłek będzie przypominał rozdeptanego pomidora.
– Łatwo powiedzieć! – prychnął Sam. – Ja tu walczę o życie!
– A wiesz, że kiedyś żył taki prorok Samuel?
– Co?
Nastolatkowi przez krótką chwilę udało się złapać rytm, ale teraz znów z niego wypadł. Jego pośladki obijały się o siodło w chaotyczny sposób. Fast and Furious bryknął i stulił uszy.
– Aaaaaa…
– Zrobiłbyś to samo, gdyby ktoś walił ci bez ładu i składu po kręgosłupie – skwitował Miller. – Łap rytm. O czym to ja mówiłem?
– O kim – przypomniał Taylor.
– No tak. O Samuelu. Bóg wołał go w nocy po imieniu.
Sam posłał staruszkowi skonsternowane spojrzenie.
– A tak jakoś historia przyszła mi do głowy – wyjaśnił Richard i zmienił temat.
Taylor wreszcie doczekał się końca lekcji. Odprowadził Fast and Furious do boksu, odpiął popręg i ściągnął siodło. Wtedy poczuł szturchnięcie w bok. Najpierw jedno, potem drugie. Koń ewidentnie go zaczepiał. Chłopak odłożył siodło i delikatnie dotknął czoła czarnego jak smoła potwora. Zdjął ogłowie i stali tak przez chwilę wpatrzeni w siebie. Wreszcie zwierzę odwróciło się i zajęło pałaszowaniem siana a Sam przystąpił do szczotkowania jego lśniącej sierści.
Kolejnego dnia obolały Samuel prawie nie mógł chodzić. Odkrył mięśnie, których istnienia nawet nie był świadomy. Jego opłakany stan nie powstrzymał jednak Richarda od przeprowadzenia kolejnych zajęć z jazdy konnej. Na nic zdały się stękania i jęki. Musiał znów dosiąść końskiego grzbietu. I tak codziennie po kilka razy.

.
Upłynęły prawie trzy tygodnie. Taylor radził sobie w jeździectwie zadziwiająco dobrze. Kilka razy dostrzegł w oczach Millera coś na kształt podziwu, i wbrew swojej zwyczajowej postawie, którą można było krótko podsumować: „mam na wszystko wywalone”, starał się jeszcze mocniej. Nie narzekał na czyszczenie, siodłanie czy lonżowanie koni. Coraz rzadziej odruchowo łapał za telefon, żeby po chwili się zorientować, że nie ma zasięgu. Powiedział rodzicom, że na farmie nie jest już tak tragicznie, ale pozostał oszczędny w słowach. Nie miał zamiaru dawać im do zrozumienia, że postąpili słusznie, skazując go na miesiąc życia na pustkowiu w Teksasie.
Samuela coraz bardziej gnębiły nasilające się wyrzuty sumienia. Przypominały nakłuwanie serca szpileczkami. Czasami przybierały formę krótkich dźgnięć nożem. Chłopak ostatnimi resztkami sił robił wszystko, żeby ból nie wymknął się z zamknięcia, ponieważ wtedy straciłby nad nim kontrolę. Stopniowo docierała do niego tragiczna prawda, którą najchętniej ukryłby na dnie oceanu.
Tamtego dnia Richard wstał lewą nogą i od rana chodził rozdrażniony. Na dodatek okazało się, że jeden z koni ma poważny problem z kopytem. Mężczyzna nie chciał słyszeć o wzywaniu weterynarza. Uparł się, że najpierw sam sprawdzi, co się dzieje, a jeśli zajdzie taka potrzeba poprosi o pomoc. Przywiązał konia do słupa na zewnątrz boksu i walczył, żeby cierpiące zwierzę podniosło nogę i pozwoliło mu zerknąć na kopyto. Co jakiś czas do Sama dobiegały dźwięki głośnego pomstowania i biadolenia.
– Sam! Jasna cholera! Stój spokojnie wariacie! Sam!
Wrzask zmroził krew w żyłach Taylora. Chłopak podskoczył z wrażenia i wybiegł na korytarz stajni. Widok, jaki się przed nim roztoczył nosił znamiona tragi-komedii. Z jednej strony miał ochotę wybuchnąć śmiechem, z drugiej rzucić się na ratunek. Koń wiercił się a raczej tańczył we wszystkie strony, wyrzucał co pewien czas tylne nogi w powietrze. Wydawał przy tym z siebie kwiki i prychnięcia przerywane złowieszczym otwieraniem pyska i ukazywaniem pełnego uzębienia. Richard tańczył razem ze zwierzęciem i próbował bezskutecznie unieść jego kończynę. Wyglądali niczym dwójka tancerzy opowiadających swoim popisem dramatyczną historię.
– Przynieś mi szczypce! Piorunem! – huknął staruszek.
Nastolatek ani drgnął. Zamarł w bezruchu jak zahipnotyzowany.
– No co?! Będziesz tak stał i się gapił?!
Wreszcie Sam zerwał się biegiem do siodlarni. Wiedział, gdzie stoi pudło z niezbędnymi akcesoriami do pielęgnacji koni. Szybko zdjął pojemnik z półki i zabrał się za poszukiwania. Mimo że przeczesał całą zawartość pudła i ostatecznie wywalił wszystkie przedmioty na podłogę, po szczypcach zaginął wszelki ślad. Taylor słyszał ryki staruszka dobiegające ze stajni, więc coraz bardziej się stresował. Nie miał jednak wyjścia. Musiał w końcu powiedzieć, że narzędzie po prostu wyparowało.
– Nie mogę znaleźć! – zawołał drżącym głosem.
Miller zaklął, puścił nogę konia i rozsierdzony odskoczył na bok.
– Jak to?! – wrzasnął ze złością. – Skaranie boskie mam z tobą! Nic więcej, tylko samo utrapienie!
Sam nagle pękł. Właśnie dokładnie w tamtej chwili, jakby ostre słowa Millera dokonały ostatecznego cięcia. Do oczu błyskawicznie napłynęły mu łzy. Zacisnął powieki, pragnąc za wszelką cenę powstrzymać to, co wydawało się nieuchronne. Nie chodziło o same słowa Richarda. One były jedynie zapalnikiem, który wywołał lawinę od dawna skumulowanych emocji. Chłopakiem szarpnął gwałtowny szloch – niczym masy wody rozsadzające tamę – i wydostał się na zewnątrz. Sam ruszył na oślep przed siebie, potknął się o stojące na ziemi wiadro. Pełen gniewu i rozpaczy zmierzał prosto do wyjścia. Miller był jednak szybszy. Złapał za ramiona wstrząśniętego do głębi nastolatka.
– Niech mnie pan puści! – zaskowytał Taylor.
– Nie ma mowy.
– Nie chcę tu być! – Im bardziej próbował zahamować łzy, tym intensywniej płakał.
Starzec złapał go w objęcia i mocno przycisnął do piersi. Samuel nie podejrzewał, że w mężczyźnie przywodzącym na myśl wyschnięty wiór, tkwi tyle siły. Usiłował się wyrwać, ale z każdą próbą wyswobodzenia się, żelazny uścisk Richarda zaciskał się jeszcze bardziej. Wreszcie Taylor się poddał i pozwolił emocjom swobodnie płynąć.
– Becky zabiła się przeze mnie! – wykrztusił między jednym spazmem szlochu a drugim. – Lubiłem ją. Nie mam pojęcia, czemu ciągle jej dokuczaliśmy. – Pociągnął głośno nosem. – Wrzuciłem na Facebooka te głupie zdjęcia z imprezy… – Chłopak zachłysnął się łzami i zakaszlał. – Nie myślałem, że… – urwał. – Jestem beznadziejny!
Miller wypuścił Sama z objęć.
– Chciałbyś zabrać Fast and Furious na przejażdżkę? – zapytał. Patrzył mu prosto w oczy.
To była najlepsza propozycja, jaka mogła paść. Samuel czuł się wystarczająco upokorzony faktem, że nie udało mu się ukryć cierpienia. Roztrząsanie i rozkładanie wydarzeń sprzed ponad dwóch miesięcy na czynniki pierwsze, doprowadziłoby go teraz do szału. Miller jakby zdawał się doskonale o tym wiedzieć.
– Myśli pan, że jestem gotowy, żeby pojechać w teren? – Taylor wytarł zasmarkany nos w rękaw bluzy.
– Oczywiście.
Jazda w terenie była wyróżnieniem i kredytem zaufania wobec jeźdźca.
– A co z chorym kopytem? – Sam ruchem brody wskazał na uwiązanego przy boksie konia, który zupełnie się uspokoił i właśnie zapadał w drzemkę.
– Pedro wezwie weterynarza. – Staruszek się uśmiechnął. – Nie mam już dziś siły walczyć z cholerą.

.
Wyjechali, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, ale powietrze wciąż przenikało przyjemne ciepło. Mrok miał zapaść dopiero za kilka godzin.
– To co? Spróbujesz zagalopować? – odezwał się Miller.
W jego tonie nie dawało się odczuć ponaglenia, bardziej zachętę. Chłopak kilkakrotnie ćwiczył galop na padoku, ale w terenie to kompletnie inna sprawa. Na otwartej przestrzeni może się wydarzyć wiele nieprzewidywalnych rzeczy. Taylor się wahał. Oceniał swoje umiejętności i próbował przewidzieć stopień ryzyka.
– Nie – odparł wreszcie rozczarowany samym sobą.
– W porządku. – Staruszek wyciągnął dłoń i pokrzepiająco poklepał go po plecach. – Przyjdzie właściwy czas. Zatrzymajmy się na chwilę – zaproponował.
Zeskoczyli z koni, które natychmiast postanowiły wykorzystać okazję, żeby najeść się świeżej trawy. Usiedli pod rozłożystym drzewem i podziwiali niebo mieniące się różnymi kolorami. Gadali o nieistotnych rzeczach. Sam nigdy wcześniej nie zwracał uwagi na otaczające go piękno. Ciężko je zauważyć, kiedy nie wyściubia się nosa z telefonu lub komputera.
– Żałuję, że nie mogę czegoś powiedzieć Becky. – Słowa Taylora ciężko zawisły w powietrzu.
– Myślę, że możesz.
– Ale jak?
– Teraz? Tu? Przecież ona mnie już nie usłyszy. – Samuel zwiesił ze smutkiem głowę.
– Nie wiem, czy cię usłyszy czy nie – skwitował Miller. – Nie mam pojęcia, jak to działa. Bóg może wszystko, więc równie dobrze mógłby sprawić, żeby cię usłyszała. Ale jedno wiem. Czasem to my potrzebujemy usłyszeć, jak wypowiadamy pewne słowa.
Taylor podciągnął kolana pod brodę i oplótł je rękami. Kiedy Richard zupełnie stracił nadzieję, że nastolatek cokolwiek z siebie wydusi, ten nagle przemówił pełnym rozpaczy głosem.
– Becky, tak mi przykro! Tak bardzo żałuję tego, co się stało! Gdybym tylko mógł cofnąć czas, nigdy nie wrzuciłbym tamtych zdjęć na Facebooka! – Zamilkł na moment. – Nigdy nie zachowałbym się jak totalny dupek! Naprawdę cię lubiłem. Nawet mi się podobałaś – dodał i z trudem przełknął ślinę.
Miller cierpliwie czekał, aż chłopak wyrzuci z siebie wszystko, co leżało mu na sercu.
– Brakuje mi ciebie! Strasznie mi ciebie brakuje! – Więcej nie potrafił już powiedzieć.
Wtulił się w pierś Richarda, znów wypłakiwał swój ból. Czuł się bezpiecznie. Cały wstyd gdzieś uleciał.
– Starzy panu powiedzieli? – zapytał, kiedy wynurzył twarz spomiędzy fałd kraciastej flanelowej koszuli Millera.
– Starzy?! Pozwól mi, proszę, zrozumieć ten wasz slang. Jacy oni starzy? Jeszcze czterdziestki nie mają.
– Powiedzieli panu?
– Co nie co mi wyłuszczyli – odparł staruszek. W jego błękitnych przenikliwych oczach błysnęły łzy. – Rodzice naprawdę cię kochają. Nie chcą dla ciebie źle.
– Wiem – odparł cicho Samuel.
– Trochę ci lżej? – Richard uważnie mu się przyjrzał.
– Dużo lżej.
– Pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. – Miller odgarnął siwe włosy z zaoranego zmarszczkami czoła. – Masz jednak wpływ na to, co zrobisz w przyszłości. – Mężczyzna głęboko westchnął. – Nie wiem, czy Becky zabiła się przez te zdjęcia, czy nie. Na pewno cierpiała od dłuższego czasu, tylko nikomu nie mówiła. Zagubiła się. Inni decydowali o jej poczuciu wartości. Opinie rówieśników decydowały o sensie życia. Czasem… – Richard zawiesił głos. – Ktoś jest bardziej kruchy niż ci się wydaje.
Milczeli przez dłuższą chwilę.
– No, niedługo twoja męka tu się skończy, opuścisz piekielną farmę Millera i wrócisz do Big Apple – przerwał w końcu ciszę Richard.
– Chciałbym jeszcze zostać – powiedział Sam, dziwiąc się temu, co wypłynęło z jego ust.
– Czekaj, czekaj. Masz w telefonie… ? Jak to się mówi? Dyktafon? – Miller szturchnął chłopaka w bok. – Musisz koniecznie nagrać swoje ckliwe wyznanie.
Taylor uśmiechnął się z zażenowaniem. Wyciągnął komórkę i włączył dyktafon.
– Chciałbym jeszcze zostać na farmie u pana Millera – wyrecytował.
Oboje wybuchnęli śmiechem.
– Zostaw dla potomnych. A tak na marginesie. Wiesz skąd wzięła się nazwa Big Apple?
Nastolatek potrząsnął przecząco głową.
– Tak myślałem. No, więc po raz pierwszy użył jej John Fitzgerald, dziennikarz sportowy. Otóż relacjonował wtedy wyścigi konne w Nowym Orleanie i… – zaczął snuć opowieść staruszek.
Wstali, wsiedli na konie i powoli ruszyli w drogę powrotną.
Tego wieczoru Samuel położył się do łóżka lekki niczym piórko. Sięgnął do szafki i pomacał po jej powierzchni. Szukał telefonu, bo chciał nastawić budzik. Wreszcie zapalił lampkę i wstał. Przeczesał kieszenie, plecak i inne miejsca, które przyszły mu na myśl. Na próżno. W końcu doszedł do wniosku, że musiał zgubić komórkę podczas wyprawy w teren. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu zbytnio się tym nie przejął. Opuścił swój pokój i ruszył przed siebie długim korytarzem. Zatrzymał się przed drzwiami do sypialni Richarda i zapukał.
– Panie Miller? Śpi pan?
– Nie. Czego chcesz, chłopcze?
– Chyba zgubiłem telefon w terenie?
– Oczekujesz, że pojadę go teraz szukać?
– Nie. Może mnie pan jutro obudzić na śniadanie?
– No tak. Zapomniałem, że całe wasze życie toczy się w telefonach. Nie macie porządnych zegarków jak ludzie. Nie martw się. Obudzę cię.
– Dziękuję, panie Miller. Dobranoc.
– Dobranoc.
Taylor wrócił do pokoju i wpełzł pod kołdrę. Ledwo przymknął oczy, a sen zabrał go w niezwykłą podróż. Śniła mu się Becky. Nie w trumnie lub w innej koszmarnej scenerii, jak do tej pory. Szli razem przez teksańskie stepy. Trzymali się za ręce, śmiali się i rozmawiali. Było mu tak dobrze. Tak błogo. Nagle Becky spojrzała na Sama i powiedziała coś głośno i wyraźnie. Chłopak obudził się gwałtownie z obrazem jej warg układających się w jego imię. Miał wrażenie, że odbijający się echem dźwięk głosu dziewczyny sięga poza zasłonę snu i brzmi jeszcze przez chwilę w ciemności. Leżał przez dłuższą chwilę z otwartymi oczami. Nasłuchiwał. W domu panowała całkowita cisza. Na farmie nie było nikogo oprócz niego i Richarda. Jason wziął samochód dziadka i pojechał do Pleasanton, żeby kupić jakąś część do swojej zepsutej Toyoty. Planował wrócić kolejnego dnia około południa.
Wreszcie Sama znów zmorzył sen. Tym razem w nocnym widzeniu znalazł się nad stawem. Stał po kolana w wodzie i łapał przepływające między nogami ryby. Kiedy usłyszał stłumione wołanie, obrócił głowę i zauważył na horyzoncie miniaturową postać. Majaczący w oddali człowiek zaczął się błyskawicznie przybliżać. Przypominał Richarda, ale o kilkadziesiąt lat młodszego. Sen prysł a Samuel ocknął się i usiadł na łóżku. Miał mgliste wrażenie, że coś stuknęło w korytarzu. Potem pojawił się charakterystyczny szmer, jakby szuranie stopami po podłodze. Taylor jeszcze mocniej wytężył słuch, jednak odgłos już się nie powtórzył.
Samuel ponownie zapadł w sen, z którego został drastycznie wyrwany przez dźwięk własnego imienia wypowiadanego prosto do jego ucha. Tym razem zerwał się na równe nogi i wybiegł na korytarz. Uspokoił oddech i kolejny raz wsłuchał się w dźwięki nocy. W lodówce włączył się agregat. Deski w drewnianej podłodze kilka razy skrzypnęły. Zmywarka piskliwym przeciągłym sygnałem obwieściła, że właśnie zakończyła pracę. Poza tym dom wypełniała cisza niepokojąca jakąś dziwną zawiesistością. Coś tu nie grało. Taylor postanowił sprawdzić dom. Kiedy wszedł do jadalni, od razu zauważył, że kabel od telefonu stacjonarnego został przecięty. Sam wyjrzał przez okno. Przed stajnią stał nieznany samochód z przyczepą do transportu koni. Zamiast natychmiast zaalarmować staruszka, Taylor wyszedł na zewnątrz.
Na ganku potknął się o bezwładne cielsko jednego z wielkich psów Millera. Zwierzę leżało na boku z wywalonym jęzorem. W niewielkiej odległości Sam znalazł drugie psisko. Dotknął jego grzbietu. Pies cicho jęknął, ale na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że to ostatnie momenty życia czworonoga.
Chłopak przykleił się do ściany budynku i zaczął się przesuwać w kierunku wejścia do stajni. Brama była otwarta, więc Sam wślizgnął się do środka. Wybrał pierwszy boks na swój punkt obserwacyjny. Klacz stała spokojnie, ale brązowy źrebak wbił się w róg pomieszczenia, pochylił głowę i postawił uszy. Odczytywanie sygnałów wysyłanych przez konie nie sprawiało już Taylorowi żadnego problemu. Dobrze wiedział, że zwierzę jest zaniepokojone.
– Spokojnie, malutki – wyszeptał.
Jedno nieprzemyślane posunięcie, a źrebię wpadnie w panikę, zdradzając jego miejsce ukrycia. Samuel wkomponował się w ściankę boksu i przytulił twarz do okratowania. Wyciągnął szyję niczym żuraw i próbował dostrzec, co się dzieje w dalszej części stajni. W oddali zamajaczyły jakieś kształty – dwie osoby przemierzały korytarz, prowadziły konia.
– Ja pierniczę – wymamrotał nastolatek pod nosem.
Schylił się, cicho otworzył boks i na czworakach wypełznął na zewnątrz. Rzucił się biegiem do domu i znów nieomal wywinął orła na zwłokach psa. Wreszcie wdarł się bez pukania do sypialni Richarda.
– Panie Miller! Panie Miller! – wysapał i gwałtownie szarpnął staruszkiem.
– Rozum ci odebrało, czy co?! – Właściciel stajni usiadł wyprostowany na łóżku.
– Kradną… Kradną konie… – wybełkotał Taylor. – Byli w domu. Przecięli kabel od telefonu. Otruli psy…
– Kto? Co ty, chłopcze, opowiadasz?
Richard wlepił wzrok w roztrzęsionego Samuela. Potrzebował tylko chwili, żeby ocenić, że chłopak nie urządza sobie wygłupów ani nie myli snu z jawą. Nie włożył nawet kapci, ale otworzył starą zniszczoną szafę i wyjął strzelbę. Kiedy wybiegli przed dom, dwóch mężczyzn właśnie wsiadało do samochodu.
– Stójcie, bo strzelę! – ryknął Miller i wycelował w nich z broni.
Mężczyźni uruchomili silnik i rzucili się do ucieczki. Richard oddał kilka strzałów w opony oddalającego się Forda. Wtedy szyba od strony pasażera powędrowała w dół i wychyliła się przez nią broń.
– Na ziemię! – warknął staruszek i pociągnął Sama za sobą.
Padł strzał. Oboje przywarli płasko do powierzchni ziemi. Serce Taylora biło niczym oszalałe. Wszystko podeszło mu do gardła i myślał, że zwymiotuje. Jeszcze kilka kulek świsnęło im nad głowami, po czym zapadła cisza. Miller powoli się dźwignął i stanął na nogi. Oparł dłonie o uda i lekko się pochylił. Jego oddech był nierówny, świszczący.
– Sprawdź, którego konia zabrali – poprosił Sama, chociaż właściwie był pewien, że skradziono Impalę.
Kiedy Taylor wrócił, zastał staruszka opartego o ścianę domu. Przyciskał dłoń do klatki piersiowej, jego twarz wykrzywiał grymas bólu.
– Impala, prawda? – wymamrotał Miller.
– Niestety tak. Co panu jest? Co się z panem dzieje? – powtarzał bezwiednie Sam jak nakręcony.
– Nie wiem – odparł Miller i jeszcze mocniej się skrzywił.
– Mam pan zawał? – Sama ogarnęła panika. Jego wargi zadrżały.
– No, nie wiem przecież – wycedził staruszek. – Nie mam tu przecież EKG. Uspokój się, bo zaraz dostanę zawału, jeśli będziesz się tak miotał.
Samuel przełknął ślinę przez zaciśnięte gardło. Zerknął na bose stopy Millera.
– Przyniosę panu koc.
– Posłuchaj uważnie – zwrócił się Richard do chłopaka. – Zadzwoń po pomoc.
– Ale jak? Kabel przecięty – przypomniał Sam.
– Rzeczywiście. Nie masz zatem wyjścia.
– To znaczy?
– Musisz pojechać do Flemmingów i stamtąd wezwać pomoc. I raczej się pośpiesz. Robi mi się cholernie duszno.
– Nie zostawię pana samego!
– Nic mi tu po tobie – wydusił z wysiłkiem Richard. – Musisz szybko sprowadzić lekarza. Znasz drogę na farmę sąsiadów. Dzięki Bogu, księżyc świeci prawie jak słońce za dnia.
– Niech pan nie umiera.
– Postaram się, tylko nie wlecz się do Flemmingów stępem lub kłusem. W przeciwnym razie długo nie pociągnę – wybełkotał Miller. Próbował się uśmiechnąć.
Taylor zbladł. Perspektywa galopowania w nocy napawała go przerażeniem. Jednak jeszcze bardziej obezwładniająca była myśl o śmierci pana Millera. Pobiegł do stajni i w ciągu kilku minut przygotował Fast and Furious do drogi.
– Hej, Samuelu. – Staruszek mówił coraz ciszej. – Poradzisz sobie. – W rzeczywistości żywił realne wątpliwości, ale postanowił myśleć pozytywnie. Zebrał w sobie siły, jakie mu jeszcze zostały. – Pamiętaj. Rozluźnij się i podążaj za ruchem konia. Nie szarp rękami. Nie zawieszaj się na wodzy i nie pozwól łydkom latać jak na pokazie fokstrota. Zrozumiano?
Chłopak wskoczył na konia i ruszył. Wkrótce dotarł do rozwidlenia dróg. Jedna ze ścieżek prowadziła do Pleasanton, druga na farmę Flemmingów. Chłopak skręcił w prawo i zagalopował.

.
– Świetnie się spisałeś, chłopcze – odezwał się Miller.
Mężczyzna leżał w szpitalnym łóżku a z jego żylastych rąk wystawało kilka rurek.
– Nie miałem zawału, ale potrzymają mnie tu kilka dni na obserwacji. Bóg dobry wie, jak bardzo nie znoszę szpitali! – syknął.
Sam również nienawidził szpitali. Tych perfekcyjnie czystych korytarzy odrażających sterylnym chłodem. Charakterystycznej woni środków dezynfekujących zmieszanej z zapachem jedzenia z cateringu. Do tej pory ze zgrozą wspominał pobyt na oddziale neurologicznym. Trafił tam w wieku dwunastu lat z powodu niewyjaśnionego omdlenia.
– Cieszę się, że nic panu nie jest – powiedział Taylor.
– Najwyraźniej nie masz dość nękania. – Richard chrapliwie się roześmiał.
– Przykro mi z powodu Impali… – Sam poruszył się nerwowo na krześle.
– Na pewno złapią koniokradów i słono za to zapłacą. Impala do mnie wróci. Nie martw się. Ty jesteś dla mnie o wiele cenniejszy niż Impala. Dzięki Bogu, że jesteś cały. Mogli cię zastrzelić.
Miller westchnął.
– Pana też mogli zastrzelić.
Mężczyzna powiódł wzrokiem po szpitalnej sali a potem zatrzymał spojrzenie na nastolatku.
– Ja już i tak jestem na wylocie a przed tobą całe życie. Mam nadzieję, że nie planujesz marnować go w wirtualnej rzeczywistości.
Sam się uśmiechnął.
– Nie planuję.
– Kamień spadł mi z serca.
– Szkoda mi pana psów.
– Poczciwe psiska z nich były. To prawda. No, cóż. Trzeba wziąć szczeniaki i nauczyć je wszystkiego od nowa. – Miller przeczesał dłonią siwe posklejane włosy. – Głowię się tylko, jak to się stało, że nic nie słyszałem. Śpię płytko. Najdrobniejszy hałas potrafi mnie obudzić.
Miller się zamyślił.
– Jeśli nie zdążę stąd wyjść, Jason odstawi cię na lotnisko – odezwał się znów po chwili.
– Wakacje kończą się dopiero za trzy tygodnie. – Chłopak potarł o siebie dłonie.
– Czyżbyś sugerował, że chcesz jeszcze trochę zabawić na farmie? – zagadał figlarnie Richard.
– Zapytam rodziców. Nie sądzę, żeby mieli coś przeciwko. Myślę, że się wręcz ucieszą – dodał.
– A zdajesz sobie sprawę, z czym wiąże się twoja decyzja? Z kolejnymi dniami bez ogłupiającego paplania, błądzenia po treściach o wątpliwej wartości i oglądania tych wszystkich durnot.
Sam wzruszył ramionami.
– Przeżyję.
– Dobrze słyszeć. A właściwie to, jak nakryłeś tych złodziei?
Miller poprawił się na łóżku.
– Usłyszałem, że ktoś mnie woła – bąknął niewyraźnie Taylor.
– Co? Nie rozumiem.
– We śnie. Najpierw Becky, a potem pan. Trzeci raz jakiś głos dosłownie ryknął mi prosto w ucho. No i wtedy wyskoczyłem na korytarz. W domu było jakoś dziwnie. Zobaczyłem przecięty kabel i już wiedziałem, że robi się grubo – wyrzucił z siebie chłopak niemal na jednym oddechu.
– Niewiarygodne po prostu. – Richard pokręcił głową ze zdumieniem. – Najwyraźniej Samuelowie tak właśnie mają – podsumował i puścił do nastolatka oko. – Dobra, a teraz zmykaj, bo muszę uciąć sobie drzemkę.
– Posiedzę z panem jeszcze chwilę. – Taylor przykleił plecy do oparcia krzesła. – Niech pan śpi.
.
M.M. Macko
„Na końcu świata, na początku siebie”
Piekielna farma Millera to opowiadanie, które z pozoru wpisuje się w znany schemat „wychowania przez surowość”, lecz z każdą kolejną sceną odsłania warstwy psychologicznej głębi, nieoczywistej czułości i subtelnej metafizyki. M.M. Macko prowadzi narrację z wyczuciem rytmu i emocji, budując świat, w którym cyfrowa alienacja zderza się z cielesnością, a bunt nastolatka staje się drogą ku przebaczeniu — nie tylko innym, ale przede wszystkim sobie. Sam Taylor, bohater opowiadania, zostaje zesłany na teksańską farmę jako forma „odwyku” od wirtualnego życia. Początkowo traktuje to jako karę, ale z czasem — przez pracę, kontakt ze zwierzętami i relację z surowym, lecz niepozbawionym empatii Richardem Millerem — przechodzi przemianę, której kulminacją jest wyznanie winy wobec nieżyjącej koleżanki Becky.
Autorka sprawnie operuje dialogiem, który nie tylko buduje charakter postaci, ale też oddaje napięcia społeczne i pokoleniowe. Język młodzieżowy nie jest tu ozdobnikiem, lecz narzędziem demaskującym emocjonalne pancerze. Miller, z kolei, mówi językiem prostym, ale pełnym znaczeń — jego wypowiedzi są jak cięte wersety z niepisanej księgi mądrości. Sceny jazdy konnej, pracy w stajni czy modlitwy przy stole nie służą jedynie budowaniu tła — są rytuałami inicjacyjnymi, w których Sam uczy się obecności, odpowiedzialności i rytmu życia poza ekranem. Szczególnie poruszająca jest scena nocnej inwazji, w której chłopak, już nie jako ofiara, lecz jako strażnik, ratuje Millera i staje się pełnoprawnym uczestnikiem świata, który wcześniej odrzucał.
To, co czyni opowiadanie M.M. Macko wyjątkowym, to nie tylko jego narracyjna sprawność, lecz także umiejętność operowania emocjonalnym kontrapunktem. Autorka nie ucieka od dramatyzmu, ale też nie popada w sentymentalizm. Scena wyznania winy wobec Becky, jazda w nocnym galopie, czy rozmowa w szpitalu — każda z nich jest wyważona, osadzona w rytmie ciała i języka, nieprzerysowana. W finale Sam nie staje się bohaterem w hollywoodzkim sensie, lecz kimś, kto potrafi powiedzieć „przeżyję” — i to wystarcza. To opowieść o dojrzewaniu, które nie polega na spektakularnej przemianie, lecz na cichym przesunięciu środka ciężkości: z siebie na innych, z reakcji na odpowiedzialność.
Delikatny element krytyczny dotyczy momentami zbyt jednoznacznego rysunku postaci drugoplanowych — Jason, rodzice, pracownicy farmy — pozostają nieco schematyczni, służąc głównie jako tło dla relacji Sam–Miller. Można też odczuć, że niektóre sceny (np. nocna inwazja) balansują na granicy gatunkowego napięcia, co może rozbić subtelność psychologicznego tonu. Niemniej, opowiadanie broni się konsekwencją stylu i emocjonalną prawdą. To tekst, który nie tylko opowiada historię, ale też zaprasza do refleksji nad tym, czym jest obecność, odpowiedzialność i przebaczenie — zwłaszcza w świecie, który coraz częściej ucieka od ciała w stronę ekranu.
Piekielna farma Millera to nie tylko opowieść o chłopcu, który uczy się jeździć konno. To historia o tym, jak człowiek może odnaleźć siebie w miejscu, które miało być karą, a stało się domem.