.

Utulić zło

Była czarownicą. O tym tylko ona wiedziała. Napuchłe stopy ciężko mlaskały w przejmująco zimnym błocie, niekształtna sylwetka opatulona w wyliniałe skóry poruszała się niczym pajac na sznurku: lewa ręka-prawa noga, prawa ręka lewa noga. Stawy bolały ją od kilku już lat, ale nigdy tak bardzo, jak dzisiejszego poranka, gdy wilgoć z powietrza w ten piękny, majowy dzień wsączała się wszędzie, także i w jej, niecałkiem stare kości.

Mogłaby śpiewać pieśń czarownicy, hymn kobiety do swoich znękanych kości, żeby uległy wreszcie zaklęciom i przestały boleć. Piękne strofy wiersza kotłowały się w jej głowie pod strzechą siwych włosów, rymy nie odkryte dotąd przez poetów wpadały (i przepadały) w tym chłodnym poranku, wsysane przez chlupiące błoto. Przełożyła dwie sterty drzewa, te kłody na spodzie były jeszcze zamarznięte. Kiedy je układała w listopadzie, wziął mróz i sypnął śniegiem, trociny z piły przymarzły do drewna i teraz odpadały, choć w głębi drzewo było nadal zmarznięte. Myślała, przekładając to drewno, jak coraz bardziej zamarza jej serce i jakie to okropne być czarownicą z zamarzniętym sercem. Już nigdy nikt nie odkryje w niej dobrej czarownicy, to zamarznięte serce i majowe błocko przesądza sprawę.

Jej czarny kocur złapał mysz (a może nornicę) i właśnie się z nią bawił, choć zabawa ta nie była tym samym dla myszy, co i dla kota. Gdy była młodsza, czasem współczuła myszom, teraz już nie. Śmierć myszy jest częścią tego losu, który spotyka wcześniej czy później także i czarownice. Nawet takie, których nikt nie posądza o to, że są czarownicami.

Tego ranka obudziła się przed świtem, przerażona niczym dziecko i pełna nie wiadomo skąd biorącego się przekonania, że właśnie dzisiejszego dnia ujawni się jej przeznaczenie, na które czekała od dzieciństwa, znosząc niewygody swojego życia przynajmniej od lat kilkunastu. Sen mówił wyraźnie, że to, co dotąd było bólem tylko i nie przynosiło żadnego pożytku, ujawni teraz swoją moc. Cóż jej przychodziło dotąd z tego, że każdy stojący obok przekazywał jej swój ból: kości, mięśni, serca, zębów, głowy i ten najgorszy ból, nie całkiem zrozumiały dla niej, miłości bez perspektyw, związków bez sensu, przyzwyczajeń wbrew sobie. Te cudze bóle wchodziły w jej ciało i musiała z nimi walczyć tak jak walczyła ze swoimi.

Ale dzisiaj rano wiedziała już, co z tym zrobić. Niczym błyskawica pojawiło się przekonanie o posiadanej mocy i poczuła: dziś jest mój dzień. Dlatego człapała mimo bolących stawów do najbliższego miasteczka, nie wiedząc dlaczego i po co, a piękne wiersze w jej głowie składały się bez żadnego wysiłku, choć niestety, zapominała je po kilku chwilach.

Pewna dziewczyna, młodziutka i śliczna, służąca u piekarza i wylewająca rano przez okno zawartość nocników swojego państwa, spojrzała na drepczącą czarownicę i pomyślała: ależ to ropucha, że też takie swobodnie chodzą po ziemi. Jednak za czarownicą dreptał czarny kot z myszą (a może nornicą) w pysku, więc dziewczyna zabobonnie odwróciła się tyłem do okna i chlusnęła zawartość nocnika przez lewe ramię, od uroku. Wtedy pomyślała (nie wiadomo dlaczego), jak bardzo pokraczna i znienawidzona była pewna kobieta z jej wsi i jak kiedyś powiedziała jej, że tak piękna dziewczyna powinna umieć cenić swoją urodę i że dzięki niej zrozumiała, że jest śliczna, nawet mimo sterczących kości, chudej sylwetki i pryszczatej buzi pod szopą brudnych włosów. Teraz wiedziała już, jaką otrzymała od losu szansę i rozumiała, że trzeba być brzydkim, aby ją zrozumieć poniewczasie (chyba, że ktoś nauczy ją wcześniej patrzeć).

Chuderlawy szewc, z kozią, rzadką bródką i dziewięciorgiem dzieci nie uważał czarownicy bynajmniej za szpetną. Jej bose stopy, ubłocone po kolana, kryły pod spódnicą resztę nóg, zapewne zupełnie innych kształtów niż zbyt czysto umyte każdego wieczora nogi jego żony. Na myśl o tym, co kryje się wyżej, pod spódnicą czarownicy, jego ciało rozluźniało się, a czasem z kącików ust sączyła się ślina. Kiedy zaś pomyślał, że na jej brzuchu mógłby nocą gnieździć się czarny kot z myszą (albo nornicą) w pysku, ręce same pchały się do gaci. Oczywiście wiersze, lęgnące się w głowie czarownicy, w ogóle go nie obchodziły. Mogły być najpiękniejsze, on po prostu nie miał o nich pojęcia.

Doszedłszy do rynku czarownica przycupnęła na stercie desek z rozbieranego wieczorem kramu i bezmyślnie wpatrywała się w miejsce, gdzie słońce wychylające się zza krawędzi kościelnej wieży, ostrymi promieniami raziło jej oczy, wywołując pod powiekami kolorowe, bolesne szkiełka. Nie miała już tak wielkiej ochoty iść naprzód, jak wczesnym rankiem. Przycisnęła silnie dłonią oczodoły, a kolorowe szkiełka zmieniły się w plamy, niestety jednak, żadna z nich nie zostawała pod jej powiekami na dłużej. Chciała wywołać jakieś obrazy, za ich pośrednictwem uzyskać wskazówki, co ma dalej czynić, albo raczej, czego nie czynić, plamy jednak zachowywały się równie leniwie jak jej nogi, odmawiając posłuszeństwa. Poczucie, że tego właśnie dnia stanie się coś ważnego powoli opuszczało czarownicę, a w miejsce po nim pojawiały się zwyczajne myśli. O tym, że ogień na palenisku jej chaty zapewne już całkiem wygasł i aby go przywrócić, należałoby udać się do kogoś z sąsiadów – rzecz, na którą miała tyle samo ochoty, co na dalszą wędrówkę. Pomyślała, że w domu nie ma nic do jedzenia, że wiedziona dziwnym popędem zaniedbała upieczenia chleba i ugotowania zupy, a tak chętnie by ją teraz zjadła; że tyle zostawiła w nim przedmiotów, których teraz jej żal, bo skoro ludzie dowiedzą się, iż opuściła chatę, natychmiast wedrą się tam i splądrują wszystko, że zabiorą jej zioła i amulety, że będą zastanawiać się nad ich zastosowaniem, z czego może wyniknąć wiele szkód, których nie będzie komu naprawić… Postanowiła przestać o tym myśleć, ale jak na złość ani wiersze nie chciały pojawiać się na jej ustach ani piękne plamy pod powiekami, tylko promienie kłuły w powieki, a żołądek mruczał cichutko z dezaprobatą.

Kiedy tak siedziała zajęta swoimi sprawami, nie zauważyła, że obok niej przycupnęła młoda, biednie ubrana kobieta. Towarzyszyła jej chuda dziewczynka o nadmiernie wydłużonej i zdeformowanej głowie, owiniętej chustą tak, że widać było tylko jej mocno błyszczące, nieco wytrzeszczone oczy i domyślać się pod chustą złej, skrzywionej buzi. Matka małej robiła wrażenie zmęczonej i strapionej i nie wyglądało na to, żeby chciała przejmować się uczuciami dziewczynki. Obie udając, że nie zwracają na nic specjalnie uwagi, obserwowały czarownicę. A było na co popatrzeć. 

Spódnica obszyta chyba z setką szczurzych i mysich futerek, łapcie splecione z pasków zwierzęcej skóry, na którą nawleczono kolorowe paciorki, obszerna torba ozdobiona pyszczkiem łasicy, w którym widniały ostre zęby, ściągana rzemieniem zakończonym kostkami palców łap nieznanego zwierzęcia. Ludzie tak się nie ubierali, ich wygląd miał raczej świadczyć o stateczności i znajomości własnego miejsca. Taki wygląd, jak czarownicy stanowił wyzwanie, kobieta pomyślała więc, że dowodzi sporej odwagi i nieliczenia się z innymi i ta myśl zaintrygowała ją. Jej niebrzydka, choć nie nazbyt myśląca twarz stanowiła wyraźny dowód jak trudne zadanie stanowi rozważenie myśli, która przed chwilą przyszła jej do głowy; cóż, kiedy czarownica nie obserwowała kobiety tak, jak tamta ją. Zaskoczyło więc ją pytanie kobiety: 

– Czy mogę ci oddać moją córkę?

Czarownica zaniemówiła, co jej się rzadko zdarzało, w końcu jednak wykrztusiła:

– Zgłupiałaś? Chcesz oddać własne dziecko nie wiadomo komu? Nie wyglądasz na tak biedną, żebyś musiała dzieci rozdawać! Po małej widać, że jadła dziś rano.

Kobieta zastanawiała się chwilę. Spojrzenie czarownicy odzyskało bystrość, więc szybko zauważyła, że tamta raczej zastanawia się, jakie wymyślić kłamstwo niż nad tym, w jaki sposób wyrazić prawdę. Udała, że nie zauważa jej wahania i zwróciła się do dziewczynki raczej twierdząc niż pytając:

– A ty, mała, nie masz ochoty ze mną zostać. Po co ci taka zamiana, chyba twoja matka straciła rozum!

Dziecko burknęło coś nieprzyjaźnie, ale wyszarpnęło swoją rękę z odzieży matki, której do tej pory się trzymało i chwyciło za pysk łasicy, ozdabiającej torbę czarownicy.

Czarownica już miała ją odepchnąć, nawet podniosła w górę pięść kiedy…

„…Tua siedziała ze skrzyżowanymi nogami przed wygasłym ogniskiem i intensywnie wpatrywała się w zwiniętego w kłębek węża. Grzał się w cieple stygnącej pod warstwą popiołu ziemi i chwilowo nie poruszał się. Tua ten czas wykorzystywała na snucie miedzy sobą a wężem miękkiej, mocnej liny zrozumienia, licząc na to, że zanim wąż ruszy się z miejsca, ona całkowicie stopi się z nim. Powoli, pochyliła się nisko nad ziemię i przesuwając bokiem głowy po sypkim piasku zmieniała się w węża. Jej ciało nabierało falującej sprężystości, ucho całkowicie zanurzone w piasku zanikło, czuła jak na plecach pojawia się wężowy wzór, nogi zrastają się w jeden śliski ogon. Otwarte usta wchłaniały kuliste powietrze, które przesuwając się przez jej wnętrze zmieniało ludzką zawartość w wężową. Niewiele brakowało do osiągnięcia pełnej jedności z wężem, kiedy ułamana wiatrem gałązka spadła na jej kark, budząc nie do końca porzuconą ludzką naturę.

Nieszczęśliwa, zwinęła się w kłębek, rozważając i prawie płacząc, czy źle wybrała obiekt do zjednoczenia się z nim, czy też może brakuje jej talentu i przymiotów, które na to pozwalają.

Pomna nauk ciotek, wyrzuciła ze swych myśli rozważania o przyczynie. To niczego nie daje – wiedziała o tym od nich i sama tak przeczuwała. Powinna krok po kroku śledzić swoje poczynania i szukać tego, co różniło ją od innych, a naturę węża od jej wyobrażeń. Wyobrażenia były konieczne, ale widać miała ich za mało i pojawiły się rozbieżności. A może wcześniej źle wybrała? Może nie powinna być wężem, a właśnie ową spadającą gałązką? Może czymś lub kimś, co nie wpadło jej jeszcze do głowy?

Sztywne, sercowatego kształtu liście na urwanej gałązce szeleściły prosto nad jej uchem, więc pogrążyła się całkowicie w tym szeleście usiłując zgłębić jego przesłanie. Wąż odpełzł gdzieś na bok, a Tua usiłowała ponownie złączyć się z nim, uwzględniając przy tym także gałązkę, jej szelest i położenie i czekając na to, co okaże się dla niej ważniejsze, wąż czy gałązka. Tyle jest dróg do poczucia jedności, a najtrudniej wybrać właściwą…”

*

Czarownica wstała ciężko i ignorując kobietę ruszyła z powrotem ciągnąc uczepione torby dziecko drogą, którą przebyła rano. Nie wiedziała skąd przyszła na nią ta wizja, ale była zdecydowana nic nie robić, żeby nie zburzyć porządku rzeczy, który się przed nią ujawniał. Była jednak niemal pewna, że tamta odezwie się jeszcze, zawoła za nią, coś powie, pożegna się z córką, ale żadne z jej przewidywań nie sprawdziło się. Pomyślała, że tylko jedno jest tego wytłumaczenie – mała nie była córką kobiety, tylko kłopotem, który z jakiegoś powodu wzięła na siebie, a więc powody pozbycia się go były mało ważne. Nawet do głowy jej nie przyszło, jak bardzo się myliła.

Droga powrotna do chaty była o wiele bardziej nużąca. Dziecko nie odzywało się, a czarownica nie miała ochoty go zagadywać, więc obydwie milczały. Czarownica w gruncie rzeczy nie była nawet pewna, dlaczego zabrała dziewczynkę, być może stanowiło to pretekst, żeby zawrócić z drogi, w którą z takim entuzjazmem ruszyła wczesnym rankiem. Wszystko, co nasuwało się na jej myśl, budziło jej irytację, wszystko miała sobie za złe, klęła więc pod nosem podniecając się swoimi przekleństwami i coraz większej nabierając pewności, że jest durną babą, skończoną idiotką i nieudanym pomiotem jeszcze mniej rozumnej matki, najgłupszym wytworem najpodlejszego stworzenia. Byłaby gotowa sama się za to pobić, ale i tak człapanie sprawiało jej ból, więc nie widziała sensu w tym, aby jeszcze go powiększyć. Powróciwszy do chaty nie próbowała nawet odgrzać resztek wczorajszej zupy, ba nawet zajrzeć do garnka, czy tam coś jeszcze zostało, tylko położyła się na rozgrzebanym barłogu (zostawiając jednak nieco miejsca z boku dla dziewczynki) i zapadła w ciężki, przerywany chrapaniem i zadyszką sen.

We śnie była łasicą. Przemykała się w gąszczu między świeżym i gnijącym listowiem, a zeschłe gałązki przybrały w jej oczach rozmiary konarów drzew. Jednak jej ciało było tak szczupłe i zwinne, iż bez trudu wkręcało się między nie. Kręgosłup prężył się pod skórą, bezboleśnie prostowały i zginały w stawach łapki. Właściwie powinna być szczęśliwa jako łasica, ale nie była. Czuła nieustanne pragnienie; wyschnięte gardło i język pożądały płynu, który zalewając je, pogrążyłby łasicę w wszechogarniającej rozkoszy. Resztka kobiecości czarownicy, zawartej w łasicy ze snu, podsunęła jej obraz czarki z wodą, ale natura łasicy wzdrygnęła się na tę obcą myśl ze wstrętem. Łasica pragnęła tylko i wyłącznie krwi. Świeżej, spienionej, nasyconej niewymowną słodyczą i gorzkawym, dymnym posmakiem, jaki może tylko dać strach ofiary. Ale czarownica goszcząca w łasicy, nie zatraciwszy do końca zdolności świadomego rozumowania, pomyślała, że w tym śnie jest coś niepokojącego. Nie można być naraz kobietą i łasicą, nie można jednocześnie zaspokajać pragnienia krwią i wodą. Wtedy uświadomiła sobie, że już nie śpi i patrzy na dziewczynkę.

Mała spała na podłodze zwinięta w kłębek z buzią wtuloną w torbę czarownicy, z ręką zaciśniętą na pyszczku łasicy. Nie położyła się na barłogu, być może spanie obok obcej osoby napawało ją niechęcią, a może tylko miała zwyczaj sypiania na podłodze. Nie przerażał jej jednak pysk łasicy z wyszczerzonymi zębami, a przecież tylko dlatego, żeby wywoływać w ludziach strach, czarownica ozdobiła nim swoją torbę. Mieli sądzić, że łasica jej służy, podobnie jak czarny kot i inne, niewidoczne zwierzęta.

Nie było także nic nadzwyczajnego w fakcie, że dziewczynce śniła się łasica, ale w tym, że jej sny trafiły tak łatwo do czarownicy, było coś niepokojącego, nad czym czarownica jeszcze nie chciała dziś się zastanawiać. Przez myśl jej przemknęło nieuzasadnione wrażenie, że spowodować to może w przyszłości kłopoty i że jeśli to przed nimi uciekała kobieta, oddając dziewczynkę .., ale nie chciała tej myśli roztrząsać.

Podniosła małą, wysunęła z jej ręki pyszczek łasicy, ułożyła dziecko na swoim posłaniu i zabrała się do rozdmuchiwania ognia na palenisku. Niestety, dawno już wygasł i rada nie rada musiała ruszyć do sąsiadów. Ociągała się z tym, jak mogła najdłużej, ale wreszcie pełna złości i niechęci wyczłapała z chaty. Zdecydowała się wrócić do domu, musiała więc tu jeść, a tym samym i gotować. W dodatku wzięła sobie na głowę jakiegoś bachora! I ożywiła jakąś dawno zdechłą łasicę. Istna wariatka!

Przeszła już prawie całą drogę, zanim uświadomiła sobie, że droga ta dziś wyjątkowo nie była uciążliwa. Nie bolały ją wcale stawy, zrobiły się ruchliwsze i mogłaby nawet pomyśleć, że chodzenie sprawia jej przyjemność. Natychmiast przypomniała sobie swój sen o łasicy, o przemykaniu się zwinnego zwierzęcia między gałązkami i listowiem i ucieszyła się, że coś ze snu o łasicy pozostało w jej prawdziwym życiu. W ślad jednak za zadowoleniem pojawiła się i dziwaczna obawa: Co będzie, jeśli i pragnienie łasicy, którego nie można zaspokoić wodą, dostanie się do ust i żołądka czarownicy? Na razie jednak z ulgą stwierdziła, że jest tylko po prostu głodna, na myśl o garnku gorącej zupy, aż gęstej od kwaśnej kapusty i rozgotowanych kartofli, przesyconej aromatem i smakiem rozgryzanych ziaren kminku, jej nogi przyspieszyły i sama nie wiedziała kiedy znalazła się na skraju wsi. Dymno – gorzki posmak strachu ofiary w napoju łasicy nie podniecał jej wcale, nie była nawet pewna, czy potrafiłaby go teraz rozpoznać.

Dotarłszy do wsi, miała niełatwy wybór. Mogła udać się do trzech gospodarstw, pozostałe nie wchodziły w grę albo z powodu nieprzyjaźni mieszkańców, albo odległości. Najbliżej była zagroda Jednookiego. Żona Jednookiego chuda, nerwowa kobieta, była jednak nieprzewidywalna, czasem dawała jej ogień bez słowa, czasem zaś brała drąga i wołała męża, żeby pogonił wredną staruchę, która może rzucić zły urok na ich dobytek. Raz czy dwa uderzyła ją tym drągiem, niezbyt mocno, ale boleśnie, a w dodatku wołając męża zmuszała czarownicę do szybkiej ucieczki mimo zazwyczaj bolących stawów. Jednooki lubił bić wszystko, co mu się nawinęło: zwierzęta, żonę, dzieci. Nie był jednak zbyt silnej postury i musiał ograniczać swój zapał jedynie do własnego gospodarstwa. Jednak czarownica nie znalazłaby nigdzie obrońcy, wiec musiała się go obawiać. Zwłaszcza, gdy przekonała się, że żona Jednookiego znacznie wcześniej wyczuwała jego nastroje i dokładnie wiedziała, kiedy spodziewać się jego wybuchu. Żona Jednookiego zdaje się wierzyła, że jeśli w takim momencie akurat pojawiała się czarownica z prośbą o odstąpienie ognia, lub ktoś inny, równie mało ważny, i że gdy uda mu się takiego kogoś dorwać i pobić, zaspokoi swoje pragnienie znęcania się i nie będzie czepiał się jej i dzieci. Czarownica rozwijała zazwyczaj cały arsenał środków zapobiegawczych, żeby nie dać się zaskoczyć i zawczasu zorientować się, czego można oczekiwać po gospodarzach, ale czasem popełniała błędy.

Pozostałe dwa gospodarstwa, położone znacznie dalej, nie rodziły takich niebezpieczeństw, jeśli jednak czarownica chciała uzyskać ogień od starej samotnej Anny, musiała poświęcić na to zbyt wiele czasu, nie sposób było bowiem wyjść od Anny nie wysłuchawszy jej przydługich i niezbornych opowieści o czarach, które powinna kupić, gdyby miała oczywiście za co, przeciwko swoim dzieciom, przywłaszczającym sobie spadek, należny jej po mężu. Trzecie zaś gospodarstwo, najbardziej oddalone, chętnie dawało jej ogień, jednak zawsze żądało jakiejś odpłaty: ziół, wróżby lub amuletu, w dodatku wymyślnych i nie na czasie: zioła potrzebne były wczesną wiosną, amulety w porze kopania bulw, a wróżba pod wieczór, gdy czarownicy spieszyło się z powrotem.

Gnębiona wizją gęstego i aromatycznego kapuśniaku zdecydowała się spróbować u Jednookiego. Dziś za sprawą dziwacznego snu nie bolały tak bardzo stawy, łatwiej więc byłoby jej w razie czego uniknąć razów. Chwilę stała przed zagrodą usiłując z odgłosów dociec spodziewanego nastroju mieszkańców, jednak nic specjalnego one nie wróżyły. Zastukała więc mocno kosturem.

Tym razem w niskich drzwiach izby wyjątkowo ukazał się sam Jednooki. Bez słowa ostrzeżenia, z rękami uzbrojonymi tylko w pięści rzucił się na czarownicę. Może zdołałaby się uchylić, ale poślizgnęła się na błocie ze stale wylewanych przed drzwi pomyj i ciężko upadła na ziemię, gubiąc swój kij. Jednooki przygniótł ją i zaczął okładać pięściami. Już na wstępie rozbił jej nos, ale następne ciosy, bardziej bolesne, obudziły czarownicę z zaskoczenia. Wściekła, w niewygodnej pozycji, szamocząc się bez możliwości wydostania spod ciężaru, zatopiła swoje zęby w jego ramieniu. I nagle poczuła ten wspaniały słodko dymny smak, o wiele cudowniejszy niż aromat kapusty gotowanej z kminkiem, o wiele bardziej wyrazisty niż smak pocałunku w czasach młodości, z ustami pełnymi leśnych poziomek… Niezbyt świadoma tego, co czyni, zamiast skorzystać z wrzasku Jednookiego, wyrwać się mu i uciekać jak najszybciej, puściła jego twarde ramię i z rozkoszą zatopiła zęby w miękkiej szyi.

Jednak nie była łasicą ze snu i natychmiast zdała sobie sprawę z tego, co czyni. Wstała, poprawiła swoje ubranie, złośliwie kopnęła Jednookiego w dłonie zaciśnięte na szyi, weszła do chałupy i podeszła do kuchni. Nasypała żaru na podkład z huby w przyczepionym do paska garnuszku, posypała go sproszkowaną korą i troskliwie owinęła w kawałek skóry dla ochrony przed oparzeniem. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że w domu jest dziwnie cicho. Zaciekawiona zaczęła się rozglądać po ciemnych kątach, ale nikt się w nich nie krył. Pomyślała, że pewnie żona Jednookiego była z dziećmi gdzieś w obejściu, ale przecież już do niczego nie była jej potrzebna. Żywiła niechęć do pozostania tu dłużej, choć coś nieokreślonego budziło jej niepokój. Wychodząc z domu kątem oka zauważyła, że Jednooki wciąż leży na ziemi trzymając się za szyję i była z tego zadowolona, że szybko nie oprzytomniał, bo kolejna przeprawa z nim mogłaby być jeszcze trudniejsza. Miała wszystkiego wystarczająco dosyć. Teraz żałowała, że wróciła. Jednak nie zwykła poddawać się tak łatwo.

Maszerowała szybko do domu powtarzając sobie: jestem silna, jestem wspaniała, jestem godna szacunku i nawet zaczynała w to wierzyć. W jej głowie znowu zaczął formować się piękny wiersz i nawet powstawała do niego piękna melodia, dlatego też czarownica nie chciała myśleć o niczym innym, nawet o zapachu kapuśniaku z kminkiem. Niestety, jak zwykle piękne słowa ulotniły się, a może przesiąkły tylko dymem ogniska i smrodem zjełczałej ryby i zamiast pięknych wierszy w głowie powstała taka opowieść:

Tua od samego początku, od urodzin różniła się od wszystkich niemowląt. Była potworem. Kości jej głowy, gdy przyszła na świat, były zrośnięte i to, co mieściło się w jej środku, nie miało miejsca aby się rozprzestrzeniać. Jej oczy wyłaziły na wierzch jak dwie okrągłe i śliskie kule, uszami i nosem wypływała bladoróżowa maź. Straszliwy ból musiał dręczyć jej głowę, bowiem nie przestawała płakać. Ale mimo to, ku zdziwieniu wszystkich nie umierała. Jej matka więcej przebywała u miejscowej znachorki niż w swoim domu, a obie, opiwszy się w nadmiarze napoju pędzonego przez znachorkę z sfermentowanych i nadgniłych owoców czekały, aż dziecko umrze. Mąż dawno opuścił kobietę, matkę potworka i trojga innych, starszych, dzieci, ale wszyscy litowali się nad tą nieszczęsną rodziną, w której pojawił się odmieniec i przynosili im jakieś resztki do jedzenia. Wreszcie w przypływie zadufania wiejska znachorka orzekła, że trzeba dziecku rozkroić głowę na jej szczycie, żeby rozeszła się jak dwie połówki przeciętego jabłka, a wtedy zawartość głowy będzie miała się gdzie rozprzestrzeniać. Dziecko i tak skazane jest na śmierć, może więc mu przed nią nieco ulżyć w bólach. Kiedy otrzeźwiała, nie była już tak skłonna do przeprowadzenia owego rozkrojenia głowy, ale szybko wieść rozniosła się w całej wsi i jeśli miała nadal mieć jakieś uznanie w otoczeniu (i z czego żyć) musiała się podjąć tego zabiegu. Słowo się rzekło, kobyłka u płota. Pożyczyła więc od kowala ostrą piłkę, nakarmiła dziecko sokiem wyciśniętym z makówek i przystąpiła do piłowania. 

Początkowo miała zamiar przepiłować główkę wzdłuż, w linii nosa, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Pomyślała, że prędzej uszkodzi w ten sposób zawartość głowy, więc postanowiła zrobić to odpiłowując z góry głowy pokrywkę, jak w jabłku, który chce się wydrążyć. Poprzedniego dnia przepiłowała najpierw dla ćwiczeń dwie dynie, a skoro udało się to jej łatwo uznała, że odpiłowanie pokrywki od główki dziecka nie będzie wiele trudniejsze. Piłując dynie zauważyła, że musi piłować dookoła, nie dochodząc do środka, aby nie dojść do miąższu i nie naruszyć go, a sam miąższ najlepiej odczepić od pokrywki drewnianą łyżeczką, a właściwie łopatką do przewracania kotletów. Potem pomyślała, że nie musi odczepiać miąższu od pokrywki głowy dziecka, starczy po prostu pokrywkę czymś podeprzeć, żeby uzyskać więcej miejsca na rosnącą zawartość i wymyśliła, że do tego celu najlepsza będzie obręcz z tamborka do haftu.

  Miała nadzieję, że reszta sama się zagoi, choć wcale nie byłaby zdziwiona gdyby dziecko umarło, przeciwnie, raczej tego oczekiwała. Jednak śmierć dziecka była atrakcyjniejszą możliwością, wreszcie wszyscy przestaliby się zastanawiać co w sprawie tego potworka można zrobić, a matka dzieciaka przestałaby jej wiecznie zawracać głowę swoją obecnością, może by wreszcie zakręciła się za innym chłopem i zajęła się pozostałymi dziećmi. A wieś miałaby jakąś rozrywkę za dobroć serca każącą przynosić strawę cudzym dzieciakom.

Nie wiadomo jakim cudem operacja się udała. Dziecko żyło nadal. Znachorka tylko wepchnęła głębiej w oczodoły jego okrągłe ślepia, żeby powieki łatwiej mogły je przykrywać i żeby nie straszyły ludzi tak swoim wytrzeszczem i poszła do domu oczekując, że ktoś jej doniesie, kiedy dziecko umrze. Ale ani następnego dnia ani dalszych nikt do niej nie przyszedł. Nie zajrzała też matka potworka. Znachorka umyła więc piłę i oddała kowalowi, w podziękowaniu za jej użyczenie dając mu solidny słoik maści na bolący po pracy i nocami krzyż.

Potem widywała dziecko we wsi. Rozwijało się normalnie, jak każde inne, ale z jakichś powodów traktowano je odmiennie. Ludzie nie lubili kiedy się do nich zbliżało, mówili, że przez tę dziurę w czaszce ma łatwy dostęp do myśli innych ludzi i starali się odsuwać jak najdalej. Zajmowały się nim najczęściej dwie ciotki, wiejskie wariatki, na tyle jednak mądre, żeby bez trudu umiały zdobywać pożywienie, łowić ryby i drobną zwierzynę oraz okradać pola. Matka uszyła dziewczynce czapkę sięgającą aż do uszu, przykrywająca wybrzuszenie na głowie, tak że nikt nie wiedział, czy pod czapką rosły włosy czy nie. Ale tak naprawdę nikogo to nie obchodziło, bez włosów czy z włosami na pewno był to potworek. Zresztą – pocieszali się ludzie – gdyby dziecko nie było potworkiem, lubiliby go właśni bracia i siostry, a tak nie było. Rodzeństwo dręczyło dziewczynkę nawet bardziej niż obce dzieci, ale tak naprawdę, takie pokraki, zdaniem wszystkich, nie miały prawa żyć. Wszyscy uważali, że znachorka zrobiła źle próbując odmienić wolę Bożą i winili ją także za problemy, jakie stwarzała we wsi obecność potworka, jakby mało było jeszcze tamtych dwóch wariatek. Dziecku nie nadano nawet imienia, mówiono doń : Tua, czyli byle jaka, byle co, gorzej niż psie gówno.

Jestem dzieckiem. Dzieckiem – zwierzęciem – ciałem. Mam kości. Skórę. Mam gębę, w którą wlewam picie i czasami żarcie. Mam tyłek. Skóra na moim tyłku jest miękka i służy do tego, aby uginając się pod batem, sprawiać mi ból. Mój ból służy wszystkim. Kiedy mogą go zadać, odpoczywają. Odpoczywając, nabierają sił do życia i do pracy dla naszego dobra. Dzieci są po to, aby można było z nich skorzystać, gdy nie ma niczego innego pod ręką. Dzieci, których nie widać, przeżywają. Czasami. Czasami nie przeżywają i to jest normalne. Należy starać się, żeby jeśli nie można już przeżyć, doznać jak najmniej bólu. Uczymy się tego od zwierząt, one są dziksze niż my i dlatego mądrzejsze.

Każde zwierzę, dziecko i kobieta ma swojego pana. Pan jest po to, żeby istniał i uświadamiał władzę. Władza jest po to, aby świat nie rozprysł się na tysiące kawałków.

Władzę podtrzymuje moralność i dobre obyczaje. Ich źródłem jest religia a prapoczątkiem Pan. Pan jest panem panów, tych, którzy są panami dzieci.

Każde dziecko ma matkę. Matka jest większa od dziecka i czasami dziecku pomaga, jeśli może i chce. Ten kto może, zwycięża, ten kto nie może ginie. Dziecko samo nie może nic, ale czasami może coś przez swą matkę, a jeśli jego matka może coś przez ojców, dziecko może wtedy przeżyć dłużej.

Szukam. Poszukuję. Czasem chcę. Czasem nie chcę. Co różni moje „chcę” od „nie chcę”? Czym naprawdę jest „chcę”? Kiedyś wiedziałam to, ale już zatraciłam zdolność odróżniania jednego od drugiego. A może po prostu przestałam chcieć i zastąpiłam chcenie podróżą? Chcę opowiedzieć komuś o poszukiwaniach, moich poszukiwaniach, ale czy naprawdę chcę? Czy może usłyszałam gdzieś opowieści o poszukiwaniach i postanowiłam sama przymierzyć się do poszukiwań? Ta kobieta śmierdzi, ale jej smród jest tak dziwacznie posklejany z rozmaitych składników, że nie budzi większego strachu. Zanim upora się z samą sobą, nie będzie miała czasu i chęci dokuczać innym, Może trochę u niej pozostanę, zanim wznowię poszukiwania.

Coś takiego! To nie czarownica wymyślała tę opowieść zamiast pięknych wierszy, tylko opowieść sama się opowiadała, nie wiadomo od kogo przylazła do niej nieproszona, jakby jeszcze było mało bólu stawów! I mimo tej opowieści czarownica odczuwała coraz większy wyrzut, że odeszła tak nie przekonawszy się, co stało się z sąsiadem i jego rodziną. Może ich pozabijał przedtem, zanim rzucił się na nią? Czy go zagryzła, jak łasica, czy tylko jej się wydawało? Dlaczego zamiast pięknego zapachu kapuśniaku z kminkiem czuje zjełczały smród starej ryby? Na smrodliwy tyłek szatana, to jest dopiero zagadka! Ale nie wróci, trudno, pozabijał to pozabijał, zdechł to zdechł, niczego nie jest im winna, nie musi się o nich martwić. Ugotuje wspaniałego kapuśniaku, najedzą się z dziewczynką i może pójdą sobie stąd. Może kolana nie będą ją bolały, może nie zarazi się od niej tym chceniem czy nie chceniem, jak nie zaraziła się pragnieniem krwi łasicy. Może dowie się od dziewczynki co z nią się dzieje i może zorientuje się, jak może to wykorzystać. Może słusznie rano wstała i postanowiła odejść stąd i może niesłusznie zastanawia się czy to zrobić czy nie. Co się z nią dzieje? Czy w ogóle zastanawiała się kiedyś, czy czegoś chce czy nie chce? Kto ją pytał o zdanie!

*

Jednak nie ugotowała kapuśniaku. Nie zastanawiała się nad tym czego chce lub nie. Dochodząc do chaty poczuła pod bosymi stopami tętent końskich kopyt i schowała się za pagórkiem przydomowej piwniczki.

Było ich trzech, brudnych i zarośniętych, podrzędnych pachołków. Ale konie mieli rącze o błyszczącej sierści, zadbane. I miecze błyszczące, dobrze utrzymane. Nie byli tym, za kogo chcieli uchodzić. Czego chcieli w jej chacie? Czarownica pomyślała nagle o dziewczynce. To dlatego ta kobieta chciała ją oddać! Kogo chciała ratować, dziecko czy siebie? Gryzła palce w lęku o małą, ale nic nie mogła zrobić. Niedawno przedtem nic nie chciała zrobić, by przekonać się o losie tamtej rodziny, więc teraz nic nie mogła zrobić. Wina i kara, co było pierwsze, a co potem…

Mężczyźni weszli do chaty, ale trudno było się zorientować, co tam robili. Owszem, demolowali wnętrze, ciskali garnkami, tłukli kijem, klęli i hałasowali. Nie było jednak słychać dziewczynki, ani jej krzyku ani płaczu, po prostu nic. Może uciekła wcześniej, a może się schowała, ale gdzie tam mogła się schować? Po chwili hałasy umilkły, a mężczyźni wyszli z chaty. Jeden z nich skrzesał ognia, zapalił wiecheć starych zeschłych traw i rzucił do góry na strzechę. Czarownica leżała w wykrocie, gdy poczuła raczej, niż usłyszała, prześlizgujące się wśród chaszczy ciało dziewczynki. Mała skuliła się obok niej, przytuliła, a czarownica objęła ją i schowała jej głowę pod swój kubrak.

Pożar przybrał na sile podsycany podmuchami wiatru, ale szybko przygasał. Chata była mała, sklecona z chrustu i szybko wypaliła się.

Napastnicy odjechali nie klnąc już i nie hałasując, zupełnie inaczej niż przypadkowe zbiry. Jednak czarownica czekała z wyjściem z wykrotu, aż upewni się, że są same. Napastnicy mogli wrócić, a mogło ich być więcej. Nie miała już złudzeń, że dziewczynka była zwykłym dzieckiem, które oddała jej przypadkowo przechodząca tamtędy kobieta. Wiedziała już, że dziewczynka jest poszukiwana i że szukają ja ludzie pozbawieni skrupułów, wcale nie w dobrych zamiarach. Co jednak takie dziecko mogło komuś zawinić? Nędznie odziana, milcząca, może niemowa, nie wyglądała na kogoś, za kim w pościg wysyła się kilku zbrojnych, bo że szukali jej, czarownicy, w to nie uwierzyła. Całe lata mieszkała na skraju tej wsi, czasami chodziła do miasteczka i nigdy nikt się nią nie interesował. Nawet czary, które uprawiała, były, jak to nazywała, takie wiejskie, głupie i mało skuteczne. Nikt się jej nie bał i nikogo tak naprawdę nie obchodziła. To musiało chodzić o dziewczynkę!

Leżały w wykrocie chcąc upewnić się, że nikogo już nie ma. Bywało już tak, ze palono komuś chałupę, po to by ściągnąć go na pogorzelisko. Kiedy przeszukiwał je w poszukiwaniu rzeczy, które nie spłonęły, łatwo było go ująć. Tak mogło być i tym razem, więc czarownica leżała dalej bez ruchu. Równy oddech dziewczynki pokazywał, że mała zasnęła i słuchając go czarownica też zapadła w czujny półsen.

Tua miała sześć lat, kiedy matka umarła. Dwie starsze siostry już dawno wywędrowały z domu i ślad po nich zaginął, a brat skorzystał z okazji i spotkawszy w karczmie wędrownego żonglera, za flaszkę gorzałki sprzedał mu siostrę. Początkowo klown miał nadzieję, że pokazywanie Tui bez czapki ściągnie chętnych do oglądania także i tego dziwadła, podobnie jak ciśnięto się, gdy na ulicach występowały kobiety z brodą czy ludzie ze sobą zrośnięci. Niestety, kalectwo Tui nie przedstawiało się zbyt atrakcyjnie. Jej głowa miała dziwaczny kształt, to prawda, ale nie robiło to nadzwyczajnego wrażenia, a brat Tui oszukał igrca, bo okazało się, że przykrywka na jej czaszce, ongi wypiłowana przez znachorkę, dawno zarosła skórą i porosła włosami. Rozmyślał, co ma zrobić, radził się nawet pewnego medyka, ale ten powiedział, że powtórne przepiłowanie głowy na pewno zabije dziewczynkę, wiec taki pomysł nie jest nic warty, operacja kosztuje, a nie ma szans na to, żeby pieniądze te potem odzyskać.

Zresztą klown miał już dosyć Tui. Nie zauważył w niej żadnych talentów do pantomimy, żadnej zręczności w ruchach ani możliwości przyciągnięcia ludzkiej uwagi; mówiła tak mało, iż czasem wydawało mu się, że jest niemową i nic nie rozumie; nie przejawiała też żadnego zainteresowania otoczeniem i swoim losem. Poruszała się niezgrabnie, nie umiała tańczyć ani rozśmieszać ludzi. Kiedy nic od niej nie chciano, zapadała w dziwny stan, zbliżony do letargu, miała jednak otwarte oczy i niestety, reagowała dopiero po dłuższym czasie na szturchańce i razy, więc nawet nie mogła w przerwach przedstawienia służyć gawiedzi za pośmiewisko. Żaden był z niej pożytek, a tylko kłopot.

Pewnego wieczoru zanocowali w stogu siana za murami miasta. Rankiem drogą, przy której stał stóg, przejeżdżali gospodarze na targ. Klown, słysząc turkot furki, zatrzymał wóz i prosił o podwiezienie. Tua szła za furką obok przywiązanego do niej źrebaka i uwagę gospodyni zwróciło zachowanie obojga. Kobiecie zdało jej się, że źrebak naśladuje niezgrabny chód i charakterystyczne wstrząsanie ciałem dziewczynki, ona zaś porozumiewa się z nim bez słów, ponieważ stale wykręcał głowę w jej stronę jakby nasłuchiwał tego, co ma mu do powiedzenia. Kiedy przejeżdżali przez wieś, wyleciało za nimi kilka psów i co dziwne, nie obszczekiwały ich, tylko biegły spokojnie obok dziewczynki od czasu do czasu liżąc jej zapylone nogi. 

Kobieta pomyślała, że dziewczynka będzie dobrą pastuszką, ponieważ zwierzęta do niej ciągną, a nie uciekają przed nią i po niedługich targach za garnek smalcu i bochenek chleba odkupiła dziewczynkę od klowna.

Czarownica z dziewczynką wlokły się skrajem drogi, głodne i zmarznięte po nocy spędzonej w wykrocie. Czarownica niosła w węzełku kilka kartofli upieczonych w popiele ze swojej chaty. Rozpatrując wszystkie okoliczności od owego poranka, gdy spotkała dziewczynkę, zrozumiała, że los w ciągu wczorajszego dnia przybierał rozmaite postaci, aby zmusić ją do wędrówki. Jeśliby nie spalono jej chaty, to pewnie okazałoby się, że zamordowała sąsiada i także nie mogłaby zostać w wiosce. Jakaś siła sprawiła, że musiała robić wszystko tak, jak dla niej zaplanowano i w dodatku nawet zadbała o to, żeby nie bolały ją stare kości. Może nareszcie komuś tam, w górze przypomniało się, że jest czarownicą i wyznaczył jej zadanie, choć na czym ono polega, dowie się w stosownym czasie.

Późnym rankiem zatrzymały się obok przepustu nad małą rzeczką. Zerwały trochę szczawiu z łąki i przegryzły nim ukradzioną na czyimś polu cebulę.

– Musisz mi powiedzieć, dlaczego cię ścigają – zaczęła czarownica. – Nie mogę ci pomóc, jeśli nie będę wiedziała o co chodzi.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Złożyła dłonie i przytknęła je do policzka zamykając oczy i pokazując, że zrobi to wtedy, gdy zasną. Czarownica zrozumiała. Dziewczynka opowiadać chce albo może tylko snami, wywoływanymi w głowach innych. Ale czym takie dziecko, niemowa, mogłoby się narazić potężnemu przeciwnikowi, którego stać było na konnych pachołków do pościgu? Niepojęte!

Koło południa znalazły się na skraju pola, gdzie trzy kobiety pełły grządki Czarownica z dziewczynką dołączyły do nich bez słowa, mając nadzieję, że dostaną potem coś do jedzenia. Pole leżało tuż przy drodze i dwukrotnie widziała galopujących nią konnych. Wydawało się jej, że są to ci sami, którzy spalili dom, ale nie była pewna. Martwiła się jednak coraz bardziej. W miarę jak robiło się coraz cieplej, czarownica rozbierała się. Zdjęła serdak i swoją torbę, a z białej koszuli oderwała dół robiąc z niego coś w rodzaju czepca na głowę dziewczynki. Miała nadzieję, że to pomoże, że jeśli ktoś opowiedział pachołkom jak wyglądają i są ubrane, ta przemiana ich zmyli, nie wzbudzając jednocześnie zainteresowania kobiet na polu.

Po południu chłopak przyniósł na pole dzban zimnego mleka i podpłomyki, którymi podzielono się z przybyłymi. Czarownica bardzo chętnie rozmawiała z kobietami, wiedziała bowiem, że milczenie wywołuje podejrzliwość. Tak jakoś jest, że ludziom milczącym, zwłaszcza nieznajomym, przypisuje się złe lub nieszczere, ukryte zamiary. Dziewczynka widać też to rozumiała, więc chociaż niemowa, biegała wesoło zbierając kwiaty i plotąc z nich wianek, tak właśnie jak spodziewałyby się kobiety na polu po dziecku.

Czarownica opowiedziała im prawie całe swoje życie, ale w jej słowach niewiele było prawdy. Opowiadała, że jest wdową, a mała jej wnuczką, że książęcy zabrali jej ziemię, którą był dzierżawił jej mąż nieboszczyk i że jej córka poszła w inną okolicę na służbę, ale że córka powiadomiła ją przez kogoś, że wychodzi za mąż i żeby matka przyprowadziła jej dziecko, które teraz będzie mieszkać z nią i mężem, który ma własne gospodarstwo. Opowiadanie jej obrastało w szczegóły, kobiety dowiedziały się jak ładna jest jej córka i jak przystojny był jej pierwszy zmarły mąż (którego przygniotło drzewo w lesie) i jak nie lubił swojego dziecka, bo miało zdeformowaną głowę i jak przez to przywiązała się do wnuczki która w dodatku była niemową. I jak bardzo kochała dziecko jej córka, a jego matka, nie mogąc jednak przezwyciężyć niechęci męża wolała, by opiekowała się nim babka. Czarownica opowiadała też długo o chorobie swojego męża, o jego dolegliwościach i o tym, jak leczono takie objawy w jej stronach. Opowiadała jak ona rodziła swoją córkę i jak o mało przy tym nie umarła i o tym jak jej córka rodziła wnuczkę, a wszystko to było dla kobiet ciekawe, choć całkowicie zmyślone.

Kiedy słońce obniżyło się, kobiety wróciły do pracy, a czarownica z dziewczynką razem z nimi. Były już bardzo zaprzyjaźnione i nikt obcy nie domyśliłby się, że się nie znają. Czarownica miała nadzieję, że przenocują we wsi i rano ruszą dalej, ale los pokrzyżował ich plany.

Drogą trzeci raz przegalopowali jeźdźcy i któryś z nich zatrzymał się na skraju pola pytając kobiety, czy nie widziały kogoś obcego. Na szczęście nie spytał o kobietę z dziewczynką, bo wieśniaczka pewnie by im powiedziała, ale o to, czy nie widziały kogoś obcego, kto by się tu kręcił. Oczywiście nikt w pobliżu się nie kręcił, czarownica z dziewczynką nie kręciły się, tylko pracowały z kobietami, a i nie były obce, tylko swoje, przecież wieśniaczki wszystko o nich wiedziały. O mężu, o córce i jej dwóch mężach, o wnuczce. Jednak zdarzenie to ostrzegło to czarownicę, że musi zmienić plany. Podziękowała wieśniaczkom za nocleg, ale powiedziała, że szkoda jej oddalać się od traktu, nogi ma już stare i bolące, a wieś jest kawałek drogi. Dostały resztę podpłomyków i kawałek sera i powędrowały dalej. Ledwie jednak kobiety zniknęły za wzgórkiem czarownica z dziewczynką szybko zeszły z drogi i schowały się w lesie.

Mała pastuszka żyła w swoim świecie u życzliwych ludzi do czasu, aż przybiegła po nią siostra gospodyni, podkuchenna u dziedzica. Do jej pana miał przyjechać książę i zatrzymać się u niego na noc. Potrzebne było więc mnóstwo ludzi do sprzątania, czyszczenia, gotowania, bicia świń i innych gospodarskich zajęć, aby godnie przyjąć drużynę księcia. Nawet małe dzieci zabierano w takich razach do dworu, bo zawsze mogły do czegoś się przydać. Tuę zaprowadzono do komory, gdzie pan przechowywał broń i zbroję i polecono przy pomocy startego na proszek, miękkiego białego kamienia i szmatki polerowanie hełmów. Zajęcie było bardzo ważne, ludzie dziedzica, ustawieni szpalerem mieli witać księcia w pięknie wyczyszczonych, błyszczących hełmach. Pogoda była piękna, więc Tua usiadła na progu komory, hełm położyła na spódnicy i objęła go rozsuniętymi kolanami, żeby się nie przesuwał i zabrała się za pracę.

Miły wietrzyk chłodził jej spocone czoło, a przed oczami układały się obrazy. Była rycerzem w hełmie na głowie, a przed nią kulił się wątły chłopak przyłapany na gorącym uczynku. Chłopak miał przypasany mały mieczyk, nie był więc żadnym służącym, ale zachowywał się jak ktoś niższego stanu. Drżał przed rycerzem w hełmie i kulił się trwożliwie, czym wzbudzał jeszcze większą odrazę pana. – Co za niedojdę spłodziłem – zżymał się pan. – Psy służą do polowań, szkoli się je w tym celu, wychowuje od szczeniaka. Z psami nikt się nie czuli, bo będą nieprzydatne. I ty właśnie zepsułeś tak dobrze zapowiadające się zwierzę!

Śpiący w izbie nad komorą dziedzic niespokojnie przewracał się pod warstwą skór. Jęczał głośno, czasami chrapliwie. Nie był już starym, zmęczonym mężczyzną, tylko kilkuletnim chłopcem, któremu kazano własnoręcznie zabić ulubionego szczeniaka. Trzymał w ręku toporek i musiał, musiał to zrobić, bo był posłusznym synem swego ojca i jego przyszłym spadkobiercą i dziedzicem. Ale patrzył nie na ojca, a na siebie oczami swego ojca, pełnymi niechęci i niepokoju, czy syn potrafi się przemóc i okazać mężczyzną. Ta dwoistość snu była najbardziej przerażającą cechą sennego koszmaru. Pamiętał jak dziś swoją żałość z powodu psa, ale teraz odczuwał tylko wściekłość na malca i odrazę do jego mazgajstwa.

Przebudził się nagle pełen wewnętrznego przekonania, że sen obudził w nim innego, obcego człowieka i przeraził się. Czyżby już mój czas dobiegał kresu i zaczynam widzieć rzeczy takimi, jakie będą widoczne na Sądzie Ostatecznym?

Żeby przekonać się dowodnie, że jeszcze żyje, wstał z posłania i podszedł do okna otwierając na oścież okiennicę i spojrzał w dół na nędzne stworzenie czyszczące ojcowski hełm…

Czarownicę i dziewczynkę obudził pies obszczekujący je głośno i usiłujący szarpać skrawek jej sakwy. Kobieta kopnęła go, ale wówczas strzyknęło coś w jej krzyżu i nie mogła powstrzymać się od okrzyku bólu. Idący drogą ludzie zatrzymali się nasłuchując. Nie wyglądali groźnie ale…

Las szumiał przyjaźnie, słońce prześwitujące miedzy gałęziami niczego nie ukrywało, ale czarownica i dziewczynka czuły wiszący w powietrzu niepokój. Szybko zebrały się otrzepując z ubrań gałązki i igły i pobiegły głębiej w las, zanim ludzie na drodze zaczną się zastanawiać kto i po co tam się chowa. Może pomyślą, że to rzezimieszki i ufając w siłę swoich kijów, zapuszczą się dalej, a dostrzegłszy, że to tylko stara kobieta i dziecko, porachują im grzbiety tymi kijami za to, że tracili przez nie czas… Jak zawsze, lepiej umknąć, nim coś się zacznie.

*

Podejrzenie dziedzica, że źródłem jego snu był hełm ojca, wymagało sprawdzenia. Zawołał pachołka, ubrał się przy jego pomocy, kazał wyszukać pęto mocnego sznura i sprowadzić dziewczynkę do lochów. Trzymał tam od jesieni pewnego więźnia, z którym nie wiedział co uczynić. Człowiek ten, w przebraniu wędrownego kuglarza i mima chodził po okolicznych wsiach i popisywał się swoimi sztuczkami oraz opowiadał różne bajdy, nie posługując się słowami, ponieważ uchodził za niemowę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, chociaż miał język, gdyby nie fakt, że przedstawiane opowieści nie były wcale wesołe i zabawne, a zdawały się nawoływać do czegoś, czego trudno było się domyślić. Może człowiek ten przenosił jakieś wieści, może nawoływał do buntu; słychać było od pewnego czasu, że odtrącona Oda, pogańska żona króla pana spiskuje i gromadzi zwolenników, że na odległych bagnach mają swoją kryjówkę. Ale mimo przypalania kuglarza rozpalonym prętem i innym torturom, jakim poddawali go dość niewprawni pachołkowie dziedzica, człowiek ten tylko wrzeszczał i nic nie mówił, nawet gestami nie próbował odpowiedzieć na pytania. W dodatku w jego sakwie znaleziono pierścień, zbyt bogaty jak na takiego włóczęgę, może więc to był znak dla kogoś?

Dziewczynce założono na palec pierścień, obwiązano rękę szmatą, żeby nie mogła go ściągnąć i związano obie ręce pod spodem pryczy, tak aby nie mogła wstać. Dziedzic dla pewności kazał sobie pościelić w lochach, w sąsiedniej celi. Zaopatrzony w dzban wina, ciepło ubrany i obuty, przykryty baranicą szybko zasnął.

Wlokły się przed siebie bez celu, głodne i zmęczone. Czarownica wiedziała, że powinna wykrzesać z siebie więcej pomysłowości, aby ocalić siebie i dziewczynkę, ale nic nie przychodziło jej na myśl.

Zbliżała się noc, gęsta od nocnych odgłosów, chmar kąsających komarów i nadchodzących z daleka pomruków burzy. W starym listowiu zaszeleściło jakieś zwierzę, przemykając w ucieczce lub pogoni. Dziewczynka wtuliła się w czarownicę, jakby ta stara kobieta mogła obronić ją przed złym człowiekiem, zwierzęciem lub losem. Była małym zwierzątkiem, ale mimo prześladowań nie przejawiającym nieufności, choć obcym i dziwacznym. Jakby była nieprawdziwa. Co się kryło w tej jej dziurawej głowie?

Tej nocy dziedzicowi przyśniło się wszystko, czego od dawna pragnął się dowiedzieć. Wszystko: twarze spiskowców, ich głosy, jakieś wyprawy, kryjówki i dziwna osoba; na wpół kobieta, na wpół zwierzę, nazywana przez spiskowców „Kopciuszkiem”, widziana z oddali i niewyraźnie…I fakt wyróżniający ją spośród innych ludzi – wąsy u nasady palców… 

Już wiedział wszystko, co chciał. Tak, bardzo pożyteczna jest ta mała, szkoda tylko, że taka brzydka! Ale może to i lepiej, nikt niczego nie będzie podejrzewał. Dzięki niej może wiedzieć, co inni zamierzają, może zdobyć mnóstwo pożytecznych wiadomości. Majątek od dawna podupada, można by pomyśleć, jak temu zapobiec…A może nawet go powiększyć. Albo zasłużyć na łaskę księcia, potem króla Mieszka… Dostarczyć im spiskowców. Opisać ich dokładnie, wskazać miejsca, gdzie się chowają, ich pogańskie świątynie, uroczyska, zbrojownie, posłańców. Pokazać co zamierzają. Może nawet wiedzieć wszystko o siłach i uzbrojeniu wroga. Kto z wielmożów ich popiera, kto się ku nim skłania. Kto udaje tylko, że wyznaje prawdziwą wiarę. Obejrzeć ukryte ścieżki przez bagna, znaki, które je wskazują. Do tego potrzeba jedynie kilku schwytanych ludzi i dziewczynki. Zawsze się chwyta rozmaitych ludzi i zabija, ale rzadko można to wykorzystać. Co z tego, że opowiedzą katu podczas tortur, jak przez bagna idzie się ścieżką mającą swój początek obok wielkiego dębu? Nic. Musiałby człowiek taki poprowadzić kogoś, a nie zawsze przeżyje badanie. Wiesza się potem takich bez pożytku, a tyle jeszcze można by z nich wyciągnąć. Ale można ich chwytać coraz więcej, nie trudzić kata torturami, po prostu zamknąć w ciemnicy, przez noc dowiedzieć się wszystkiego, a powiesić rankiem. Ale dziedzic sam tego wszystkiego nie zdoła, trzeba zorientować się, czy sny z dziewczynki mogą też spłynąć na innych. Wtedy musiałby znaleźć sobie pomagierów, ale takich, których można być pewnym. Ale kogo w dzisiejszych czasach, można być pewnym, że nie zdradzi! No i trzeba by oddalić innych, którzy też mogą coś rozumieć, a nie będą nigdy zaufanymi… Dużo trudności do przezwyciężenia, ale warto.

Książę, a potem król odwdzięczy się swojemu dobroczyńcy, mianuje go wojewodą, albo zostawi na gnieźnieńskim dworze, przy sobie. Będzie najważniejszym człowiekiem w kraju, doradcą króla, jego prawą ręką. Wszystko ułoży po swojemu, tylko musi dokładnie zaplanować i przewidzieć. I zawczasu pozbyć się tych, którzy mogą przeszkadzać.

Wyrwany z zamyślenia nagłymi hałasami na dziedzińcu, dziedzic ocknął się z marzeń. Zbliżał się posłaniec księcia, obowiązki wzywały. Trzeba było wszystkiego dopilnować, na razie nie było czasu na zajmowanie się dziewczynką. Dziedzic założył na palec pierścień spiskowców, żeby go nie zgubić. Kto wie, ile jeszcze można z niego wiadomości wycisnąć! Dziewczynkę trzeba odesłać do kuchni. Niech kucharka ją nakarmi, a kobiety umyją i ubiorą. Najlepiej przebrać ją w strój błazna. Był taki chłopiec na dworze, ale zagryzły go kiedyś psy. Teraz strój będzie jak znalazł. I trzeba powiedzieć przybocznym, żeby nie pozwalali małej się oddalać. Musi zawsze być pod ręką. Kto wie, co knuje książę? Jakie żywi zamiary przyjeżdżając tu i jakie ma plany wobec dziedzica? Może lepiej pominąć księcia i od razu dostać się przed oblicze króla? To też wymaga pilnej decyzji. Czas, czas, stale brakuje czasu!

No tak, ale błazen musi rozśmieszać. Co ta mała umie, żeby w oczach otoczenia zasłużyła na zaszczyt bycia błaznem pana? Chyba tylko paść gęsi albo kozy! Prawie nie mówi, może w ogóle jest niemową. I pewnie jest przygłupia, robi wrażenie jakby nie wiedziała, co się dookoła niej dzieje. Jedyne, co może uzasadnić jej obecność przy panu, to szpetota! Ale znowu nie jest aż tak bardzo szpetna, są gorsi od niej.

Nagle dziedzic wpadł na pomysł. Tak, zasłoni się jej twarz maską. Powie się, że jest tak szpetna, że kto na nią spojrzy, umrze natychmiast. Że jest jeszcze szpetniejsza niż Bazyliszek. Do stroju błazna doda się łańcuszki więżące dziewczynce ręce i nogi, ładne lekkie łańcuszki, niczym u małej małpki. W razie czego łańcuszek taki można zaczepić do nogi ciężkiego stołu na przykład… Tak, więc najpierw trzeba posłać po kowala i człowieka do lamusa, może są gdzieś we dworze takie łańcuszki…

Tymczasem kucharka myła i karmiła dziecko. Dziewczynka poddawała się jej rękom bez protestów, obojętna albo przestraszona, lub może przyzwyczajona do tego, że inni popychają ją w tę lub tamtą stronę. Kucharka nie miała pojęcia, dlaczego pan się nią zainteresował i nie wiedziała, po co panu mała, przyzwyczajona była jednak słuchać rozkazów. Ale, jak zawsze, wiedziała swoje, a to „swoje” oznaczało, że zainteresowanie pana nikomu nie wychodzi na dobre. Tak jak nie wyszło na dobre niejednej kuchennej dziewczynie. Kucharka nie płakała nigdy, odzwyczajono ją od tego w bardzo młodym wieku, za płacz obrywała dodatkowo, a nie przynosił nigdy ulgi. Od tego, że się płacze, nieszczęście nie odstępowało, no nie?

Przyniesiono ubranie po pańskim błaźnie i dziewczyny z kuchni czyściły je i odświeżały skórkami starego chleba i parą znad kociołka. Czapka nie pasowała na dziewczynkę, była za mała, choć wysoka i stale zsuwała się z jej głowy. Kucharka zawołała kuzynkę ze szwalni, a ta poszła do ochmistrzyni po materiał do poszerzenia czapki. Jednak ochmistrzyni wiedziała już, że ma poszukać dla dziewczynki kawałka skóry na maskę i że maska ma zasłaniać jej twarz, ale odsłaniać dziurawą głowę. Żadna z kobiet nie rozumiała, o co chodzi, ale wszystkie wiedziały, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi panu, to wcześniej lub później ktoś będzie z tego powodu płakał. Całe szczęście, że dziecko jest spokojne i posłuszne, ale i tak żal biednej niedojdy. Co komu zawiniła, żeby spotykał ją taki los! Kobiety choć nie rozmawiały o tym z sobą, podejrzewały, że dziedzic chce urządzić dla księcia rozrywkę. Może każe dziewczynce dalej przepiłowywać głowę albo poszczuje ją psami, jak jej poprzednika, małego błazna? Kto wie, co możnym ulęgnie się w głowie? I po ca ta maska? Może, żeby nie pokazywać wyrazu jej twarzy podczas zabawy, ale nigdy przedtem nikt nie miał takich skrupułów! 

– Cóż, życie jest takie, a nie inne i trzeba się z nim pogodzić. Nie rozmyślać za dużo, słuchać rozkazów i chować się, gdy coś się dzieje. Ale szkoda małej, to inna sprawa – szeptały do siebie kobiety. – Co my możemy, nie da się jej pomóc, nawet jeśliby któraś chciała.

Dziewczynka była widać bardzo ważna. Co chwilę dziedzic przysyłał nowe, sprzeczne ze sobą rozkazy. Najpierw miała siedzieć w kuchni i nie wychylać stamtąd nosa, za chwilę pan kazał przygotować ją do wyjścia na pokoje, a w razie, gdyby maska nie była jeszcze gotowa, owinąć jej głowę chustką, potem znów zakazał pokazywać się gdziekolwiek, a dla pewności zamknąć w komorze. Kobiety w kuchni skrupulatnie wypełniały kolejne życzenia pana, choć zamykając dziewczynkę dały jej kawał ciepłego jeszcze, słodkiego ciasta i garnek piwa. Kucharka dołożyła do tego jeszcze gruby serdak pozostały po jej nieboszczce córeczce i jej chustkę. Nie dała jej dotąd nikomu ani nie sprzedała, bo to była jedyna rzecz, która przypominała jej małą. Przypominała jej ten słodki kosmyk włosów, który zawsze wymykał się spod chustki i który mała stale poprawiała drobnymi, spierzchniętymi rączkami. Nawet gdy go dziecku stale przycinała, pewnego dnia okazywał się za długi i nieposłuszny. Chustka, kosmyk, a pod nim jasno szare, wielkie, słodkie oczyska. Łzy zapiekły kucharkę gorzej niż wtedy, gdy dymił piec w najgorszą, zgniłą pogodę.

Na górze trwała uczta. Wszystkie potrawy już wyniesiono z kuchni i podano na stoły, hałas biesiadników dobiegał aż tu, na dół, przenikał przez grube mury i kamienne stropy. W kuchni poza tym panowała cisza. Kucharka siedząc na skrzyni z przyprawami, oparta o ścianę, z mokrymi oczami, ściskając w ręku klucz od komory z zamkniętą dziewczynką, zdrzemnęła się na chwilę.

We śnie zobaczyła swoje dziecko, dziewczynkę zaginioną i zamordowaną przez kogoś w lesie. Mała stała w promieniach prześwitującego przez gałęzie słońca i przyglądała się świeżo zerwanemu liściowi paproci. Na odwrocie liść miał brązowe małe kuleczki. Dziewczynka myślała o tym, że często widuje te kuleczki i że są to pewnie owoce paproci. Ani ona ani nikt ze znanych jej osób nie widział kwiatu paproci, choć wiedziała, że pewnej nocy kobiety udają się do lasu szukać tego kwiatu. Kwiat miał przynieść znalazcy szczęście, ale jak dotąd ,nikomu nie udało się go znaleźć. Może w ogóle szczęście nie jest możliwe? Nikt w otoczeniu dziewczynki nie mówił, że jest szczęśliwy.

Nagle wolno bijące we śnie serce kucharki ścisnęło się strachem, jakby zmroził je lód. Zza gałęzi wylazł człowiek, przygarbiony i podłej postury, rozglądający się niepewnie wokół. Kucharka, siedząca w ciele dziewczynki chciała nakazać małej, by natychmiast uciekła, ale ciało córki nie słuchało jej. Dziewczynka nadal w zadumie wpatrywała się w liść paproci, a człowiek przymilnym, nieszczerym głosem mówił:

– Pewnie szukasz kwiatu paproci, mała? Ludzie o tym nie wiedzą, ale to brązowe, pod liściem to właśnie jest kwiat, choć wygląda jak owoc. Dopiero takie śliczne dziewczynki, jak ty, mogą otworzyć ten owoc i sprawić, że stają się kwiatem. Chcesz przekonać się na własne oczy, jak to jest?

Mała kiwnęła głową, choć kucharka szamotała się w jej ciele próbując usztywnić jej kark i poruszyć do ucieczki nogi. Chwile rozciągały się w tym śnie słodkie i jednocześnie gorzkie, niczym miód zabrany leśnym pszczołom.

Nagły hałas obudził kucharkę i poderwał na nogi. Pan przysyłał po dziecko. Kobieta otworzyła komorę, obudziła małą i dokładniej omotawszy jej głowę chustą, a także poprawiwszy błazeński przyodziewek, wypchnęła za próg. Pachołek, którego po nią posłano, był zawsze kucharce życzliwy, nieraz pomógł w tym i owym, nie proszony, sam z siebie, a i ona podtykała mu czasem coś do zjedzenia. Dlatego też ośmieliła się go prosić, żeby nie odstępował małej na krok, nie dał jej zrobić krzywdy, jeśli będzie mógł coś w tej sprawie zrobić. Zdawało się jej, że sen, który przypłynął, zesłała jej zmarła córeczka, aby prosić matkę o opiekę nad małą. Kucharka pomyślała, że skoro jej córka w zaświatach martwi się o kogoś na ziemi i próbuje mu pomóc, jest pewne, że tam nie ma swoich zmartwień, a więc jest jej dobrze i może spokojnie czekać, aż spotka się z matką w swoim czasie. I może córka wskaże jej z pomocą tej dziewczynki, winnego jej śmierci? Może pozwoli odgadnąć sposób, jak go ukarać?

Co za głupia, ciemna baba! Nie ma zielonego pojęcia z czym miała do czynienia – pomyślała czarownica. Po chwili jednak zreflektowała się. Ja też jestem durna baba, jeszcze durniejsza, bo jestem przecież czarownicą, więc powinnam być mądrzejsza od niej!

Leżała przez chwilę rozmyślając jak wybrnąć z pułapki, w którą wpędził ją los Nie wątpiła, że wybrał ją do szczególnie ważnego zadania, ale nie miała zielonego pojęcia, jak do niego się zabrać. Nawet nie była pewna swoich spostrzeżeń, tylko przeczuwała, kim w istocie jest dziewczynka, Szukała w swoich myślach porównania, które oddałoby całą siłę zagrożenia, jakie stwarzała. Była poetką, czasem układała piękne wiersze, ale tym razem nic nie przychodziło jej na myśl. Dziewczynka zaś spała przytulona do czarownicy nieświadoma zapewne jej rozterek i rozmyślań.

Dzieci się czasami kocha, czasami zaś wykorzystuje – myślała czarownica. I tego oczekuje się też i od innych ludzi. Ale dzieci się najczęściej nie docenia. I nikt o nich nie myśli: oto człowiek. Człowiek taki, a taki. Najwyżej zastanawiają się, co z nich wyrośnie, ale i to z niepewnością i brakiem przekonania. Jakby dziecko było odmiennym gatunkiem zwierzęcia. Takim cielęciem z płetwami zamiast nóg. Mogą kiedyś zmienić się w nogi, może cielę stać się krową, ale równie dobrze może z niego wyrosnąć ryba. Nic nie wiadomo zawczasu. Zresztą niewiele dzieci przeżywa, wiec szkoda zachodu, żeby się nad nimi zastanawiać.

Jakim człowiekiem jest mała? Co w niej jest tym jądrem, wokół którego gromadzą się sprawy innych ludzi? Zło przylega do niej jak paździerze z międlonego lnu, czepiające się ubrania i włosów, tworzy na niej skorupę, którą można czasem obejrzeć i niemal dotknąć, ale o ile czarownica mogła być czegoś pewna, wydawało się, że nie oddziałuje na dziewczynkę. Czy dlatego, że jest bierna? Że wszystkiemu poddawała się i nie chciała niczemu przeciwdziałać? Tylko wsysała je w siebie i gromadziła. I czy istotnie jest bierna? Co się stanie, gdy to zło już nie pomieści się w niej? Zacznie się przelewać, czy spali wszystko dookoła niczym piorun? Są istoty – czarownica to najlepiej wiedziała – które nie z własnej winy sprowadzają nieszczęście. Czegokolwiek dotkną zmienia się bezpowrotnie na gorsze. Czy to dziecko do nich należy?

Znakiem rozpoznawczym dzieci natury jest zdolność przetrwania, nie należy więc martwić się o dziewczynkę, a raczej o ludzi wokół niej. Dziedzic już przepadł. Z kogo teraz dziewczynka wyciąga zło? Jeśli z niej, czarownicy, to dlaczego nie czuje się lepsza, tylko bardziej winna?

Dziecko dalej spało wtulone w czarownicę, nieświadome tego, że wcale nie budzi w starej kobiecie macierzyńskich uczuć. Słońce powoli obniżało się, głód skręcał wnętrzności kobiety, ale postanowiła, że nie ruszy się, póki nie będzie wiedziała wszystkiego. Czuła że czeka ją pojedynek, może najtrudniejszy z tych które stoczyła w swym życiu, w każdym razie najważniejszy, najbardziej istotny. I najgorzej, że nie wiedziała z kim. Czuła, że wreszcie ma wpływ na losy świata i choć w oczekiwaniu tego spędziła całe życie, jej powinność napełniała ją goryczą. O ile prościej byłoby opiekować się małą, przytulać ją, mimo, ze taka brzydka, nie myśleć o niczym specjalnym. Głupim jest zawsze łatwiej – pomyślała.

Uczta już prawie dobiegała kresu, większość gości ze świty księcia pospadała pod stoły, zasnęły też i psy, buszujące wśród ludzi w poszukiwaniu smakowitych kości i innych resztek. Wśród hulanek, w miarę upływu czasu przychodzi na niektórych ludzi taki stan, że wydają się zupełnie trzeźwi i spokojni, gotowi do prowadzenia trudnych rozmów i planowania skomplikowanych przedsięwzięć. Taki czas nastał właśnie dla dziedzica i księcia. Dziedzic, oględnie i bez szczegółów opowiedział księciu, co zdołał ustalić w sprawie spiskowców na bagnach, nie przyznając się oczywiście ,skąd czerpie swoje wiadomości. Czekał na jego słowa, od nich zależało bowiem, co dalej powie i jakie poweźmie decyzje. Dziewczynka drzemała oparta o schodki podwyższenia, na którym stał stół, a dziedzic zastanawiał się, jak wcisnąć w jej ręce rzecz należącą do księcia tak, żeby tamten nie zorientował się, po co to robi. Musiał znać jego zamysły, zanim coś zdecyduje. Wreszcie jednak doczekał się, los wyraźnie mu sprzyjał. Książę rzucił pod stół nadgryzioną kość, a dziedzic szybko skinął na pachołka, stojącego za jego krzesłem:

– Włóż jej w rękę kość, biedny potworek nie jadł dziś, obudzi się pewnie ze smakowitą wonią pod nosem dzięki panu naszemu, Księciu, oby żył długo i szczęśliwie.

Nie był w stanie ukryć satysfakcji w swoim głosie, ale miał nadzieję, że książę przypisze to innym powodom. Teraz tylko pozostawało czekać cierpliwie, aż zamysły księcia staną się jasne dla dziedzica. Książę nie był już do niczego mu potrzebny, mógłby wreszcie pójść spać, stary pijanica! 

Tymczasem ten drzemał rozwalony w fotelu, a przed oczami miał małego błazna, którego strój nosiła dziewczynka. Widział w półśnie świeżo zaorane pole, po którym goniły go psy, podjudzane przez ludzi dziedzica; jak ten wreszcie z uciechy klepie się po udach, gdy największy z nich dopadł chłopca rozszarpując mu gardło, i jak ludzie powstrzymują go, aby nie zniszczył stroju z dzwoneczkami, i jak dzwonki te przestają brzęczeć, gdy ciało chłopca nieruchomieje. Widział też małą dziewczynkę, uduszoną chyba, i jej wielkie, szare oczy, puste i nieruchome pod niesfornym kosmykiem. Widział chustkę tamtego dziecka, spłowiałą i zżółkłą, z listkiem haftowanym zblakłą, zieloną nicią. Widział jeszcze inne rzeczy i osoby, płaczącą kucharkę i schowanego w krzakach chuderlawego człowieka z kozią bródką, ze zmierzwionym włosem i rozchełstaną odzieżą. To wszystko zobaczył książę, powiązał jakoś ze sobą – choć nie tak, jak było powiązane w rzeczywistości – ale mimo to pojął, kim jest dziewczynka i czego się po niej dziedzic spodziewa. Zrozumiał, że ma do czynienia z człowiekiem bez skrupułów i że do żadnych negocjacji miedzy nimi nie może dojść. 

Niedoczekanie! Nie z takimi przeciwnikami miał już do czynienia! Nie na darmo wychował się na dworze króla! Ten problem trzeba od razu rozwiązać. Najlepiej prosto i szybko, jednym cięciem miecza. 

Skinął na swoich przybocznych udając, że pragnie oddalić się na spoczynek; uśmiechał się i kiwał głową jak pijany, za plecami jednak dał znak swoim ludziom, skrzyżowanymi w umówiony sposób palcami – żeby wiedzieli, co mają zrobić. Nie wahali się nawet przez moment. Pierwszy runął na ziemię dziedzic, przeszyty na wylot mieczem, potem już tylko dobijano śpiących na ziemi biesiadników i walczono z nielicznymi, którzy jeszcze nie spali, choć byli otumanieni. Pozabijano też psy. Dziewczynka nadal spała, pogrążona bardziej w transie niż we śnie, ale pachołek, znajomy kucharki, wiedząc, że nie da rady w walce i nie mając żadnego powodu aby walczyć po śmierci pana, porwał ją na ręce i wymknął się wśród zamętu.

Kobieta szybko zarzuciła na siebie chustę, zgarnęła w węzełek trochę jedzenia i ubrania, a pachołek wyprowadził ją i Tuę boczną furtką, radząc ukryć się wśród ludzi najbliższego miasteczka. Tam zawsze w dni targowe pełno wieśniaczek, nikt nie będzie się dziwił, że któraś z nich zostanie trochę dłużej, szukając pracy dziewki. Sam wsiadł na ukradzionego konia i ruszył w drogę w przekonaniu, że nie ma czego szukać w dworze opanowywanym właśnie przez ludzi księcia i że świat będzie dla niego bardziej przychylny niż dotąd. W końcu zdobył już konia.

Kucharka miała nadzieję, że odnajdzie mordercę swojego dziecka i że dziewczynka jej w tym pomoże, ale kiedy za otwartymi na uliczkę drzwiami warsztatu zobaczyła szewca z kozią bródką, wiedziała już, że mała nie jest jej potrzebna. Musiały się rozdzielić, jeśli chciały obie przeżyć i jeśli ona, kucharka, miała też skorzystać na całym tym zamęcie, na śmierci dziedzica i zmianie pana. Jeśli miała dzięki temu zemścić się na człowieku winnym śmierci jej córki, zostawała tylko jedna rzecz do zrobienia.

Wtedy właśnie spotkała czarownicę odpoczywającą na stercie drewna na rynku.

Znalezienie winnego za całe zło tego świata wydaje się wspaniałym odkryciem, ale czarownica wiedziała, że takim nie jest. Wszyscy dookoła zawsze szukali winnego i zazwyczaj go znajdywali. Czarownica też miała już kandydatkę, ujawniającą i wysysającą z otoczenia zło. Sama ją znalazła, sama pozwoliła jej wyciągnąć z siebie jego zbrodnicze osady, bo już była pewna, że zabiła, a właściwie zagryzła Jednookiego, który zapewne wcześniej zatłukł żonę i swoje dzieci. Wiedziała nie wiadomo skąd, ale była tego pewna, że szewc jest nadziany złem niczym kurczak przed pieczeniem, a dziewczyna piekarza ma plany godne najgorszej ladacznicy. Cóż prostszego, jak zawołać: 

– Przyszedł wreszcie czas, żeby zniszczyć zło, wytrawić ogniem, zrównać jego ślady z ziemią! 

Można stanąć pośrodku rynku w tym miasteczku i w innych miasteczkach podobnych temu i ogłosić tym wszystkim, którzy są nieszczęśliwi i czekają na lepszą odmianę losu, która nigdy nie nadchodzi – że wie się co i jak zrobić, żeby wszystko było lepiej. 

„Musimy podtrzymywać to, co jest kośćcem porządku moralnego, bardzo dziś zagrożonego porządku moralnego naszego narodu.” „Stworzyliśmy przecież wielki ruch, który był zorganizowaną moralną rewolucją przeciwko złu” „Jeśli mówiłem tutaj o rewolucji moralnej, o rewolucji przeciwko kłamstwu, zniewoleniu, przeciwko oszustwu, przeciwko złu…” „Rodzina, Uczciwość, Przyszłość.” 

Wystarczy wypchnąć dziewczynkę na środek, odkryć jej dziurawą głowę, wskazać palcem:  – to ona jest wszystkiemu winna! Ściąga całe zło wszechświata, wyciągnęła go od dziedzica od księcia, a może i od króla, od wszystkich spiskowców i drobnych czy wielkich zbrodniarzy; gromadzi je w sobie, zbiera niczym wiewiórka orzeszki. Co z nimi kiedyś zrobi? Wydmuchnie je wiatrem na świat, skotłuje nawałnicą wokół nas, czy odda komuś, kto dzięki temu podarunkowi, wyprawi nas wszystkich do piekła?

– Ta łasica – wołała w myślach czarownica unosząc w górę swoją torbę – jest świadkiem, jak zwykłe ludzkie sprawy mogą przeobrazić się w straszliwą zarazę, jeśli temu nie zapobiegniemy!

Była oczywiście świadoma tego, że torba nie jest żadnym świadkiem i z nikim żadną wiedzą się nie podzieli, ale wrażenie, jakie robiła głowa łasicy z wyszczerzonymi zębami, działało zawsze na ludzi. Do dobra trzeba przekonywać wszelkimi dostępnymi sposobami. Na tym polega słuszność.

– Czy pozwolicie mi uczynić to co uważam za słuszne?

– Tak, tak, tak – odpowiadali w jej myślach mieszkańcy miasteczka. – Prowadź nas, ocal nas. 

– Czy zgadzacie się robić, co ja chcę? Bo jeśli nie, to macie właśnie czas, żeby mi to powiedzieć. Jeśli chcecie, żebym was prowadziła, powiedzcie mi teraz głośno i wyraźnie, bo potem nie będzie już odwrotu.

Dziewczynka stała zatopiona w swoich myślach, obszarpana i brudna, brzydka i zła. Czy docierały do niej myśli czarownicy? Nawet, jeśli tak, to cóż mogłaby zrobić?

– To ona jest wszystkiemu winna! To jej się czepia całe zło! Jeśli chcemy je zniszczyć, nie możemy się litować nad nią. Nie jest ważne co robiła i dlaczego, czy ktoś ją do tego zmuszał, czy sama chciała, a najmniej ważne jest to, dlaczego tak się działo. Nie wolno deliberować, trzeba działać. Trzeba zniszczyć tę zbrodniczą sieć, którą utkały siły zła i którą nasłały nam przez swoją wysłanniczkę! 

Cały zapał opuścił nagle czarownicę. Tak, miała okazję pozwolić ludziom sądzić, że znaleźli swego zbawcę. Miała okazję nawet zniszczyć jakąś część zła, która spłynęła na świat. Miała okazję powstrzymać następne zło. Ale jak z Jednookim: to że zabił żonę i dzieci, nie usprawiedliwia jej, czarownicy, że go zagryzła – tak zapewne jest i z innymi sprawami tego świata. Na opuszczone miejsce napływa czasem coś gorszego, niż można sobie wyobrazić.

Czasami trzeba chronić zło, otulać go ciepłym serdakiem, głaskać po policzkach, dawać jeść i pić – po prostu po to, by go lepiej poznać i zrozumieć. Pozwolić mu wczepić się w pysk łasicy i marzyć. Może to pozwoli dowiedzieć się, dlaczego cena osiągniętych korzyści bywa zbyt wysoka, dlaczego rzeczy, które są piękne wieczorem, okazują się rano złe, dlaczego miłość i akceptacja może stać się zgubą. I po to jeszcze, żeby ludzie umieli wybierać dobro, a nie walczyć ze złem.

Nie z miłości do dziewczynki należy ją chronić, ale z potrzeby zrozumienia. I trzeba przedtem sprawić, by zło, gromadzące się w niej, miało gdzie odpływać, mogło opuszczać ją co jakiś czas, a wtedy, kto wie, może pojawi się i dobra strona jej talentu. Przecież jej ciotki uczyły Tuę czegoś zupełnie innego, choć nie zdążyły do końca nauczyć, wyśmiewane i lekceważone, może dziewczynka sama znajdzie dalszą drogę?

Podjecie decyzji uspokoiło czarownicę. Wiedziała już, co wybrała. Wiedziała, że gdy je znajdą i dopadną, zabiorą dziewczynkę, której zdolności komuś następnemu się przysłużą, że w złudnym przekonaniu o umiejętności panowania nad rzeczywistością będą poszukiwać dla niej coraz to nowych i nowych uzasadnień, aż wreszcie okaże się, że nic nie jest do przewidzenia. Wiedziała, że gdy je złapią, ją samą powieszą na pierwszej lepszej gałęzi, nie słuchając jej i nie próbując niczego się dowiedzieć. Wątpliwości niosą ludziom zgubę, choć jedynie one są tym tropem, śladem po którym można zdążać.

Zanim więc je dopadną, tylko jedna rzecz pozostała czarownicy. Objęła dziewczynkę rękami, utuliła, mocno przycisnęła do siebie i ustami objęła jej wargi. Długo chłonęła całe zło w niej zebrane w siebie, aż wreszcie, gdy się od niej oderwała, poczuła, jak zapełniają się jej brzuch i jej płuca obcym, podłym powietrzem, jak strofy pięknego wiersza zmieniają się w stek brzydkich słów, a słodki zapach kapuśniaku z kminkiem w odór zdechłej ryby.

Położyła się potem na ziemi, i na kolanach rozpoczęła badanie najbliższego otoczenia. Czołgała się tak jakiś czas pod nieruchomym spojrzeniem dziewczynki. W końcu wcisnęła twarz w mokrą ściółkę lasu, w miejsce, gdzie najbardziej pachniało mroczną zgnilizną i gdzie rękami wygrzebała mały dołek.. Znalazłszy w torbie wiązkę cienkich kości, wbiła je wokół dołka, tak, aby zmieściła się między nimi jej twarz. Do dołka nasypała mieszaniny ziół, zaczerpnęła głęboko powietrza i wtuliwszy wargi w początek głębi całą sobą, aż do drgania rąk i nóg, które ogarnęło jej ciało, przekazała swój oddech ziemi. Zasypała potem starannie dołek, przykryła go gałązkami i liśćmi. Jakże wyjątkowo smrodliwym stało się to miejsce! Na powrót związała kości, wyciągnęła też z torby zawiniątko z ziołami i wcisnęła w ręce dziewczynki.

– Pamiętaj – prosiła żarliwie małą – kiedy tylko będziesz mogła, oddawaj swój oddech zwierzętom z głębi ziemi, oczyszczaj się ze złych ludzkich wyziewów. Ziół ci starczy na trochę, potem sama będziesz szukała takich, które będą odpowiednie dla ciebie. Ja kocham kminek i bazylię, ty szukaj swoich. Bądź wężem, psem, koniem, krową, kotem, czym tylko zechcesz. Kochaj zwierzęta i dziel się z nimi sobą i swoim oddechem One nie mogą nikomu nic tak złego zrobić, jak drugi człowiek. I wiedzą, jak się ratować.

Mała pokiwała głową na znak zrozumienia, choć czarownica nie była pewna, czy wszystko pojęła. Miała tylko nadzieję. Z oddali dobiegały odgłosy przedzierających się przez las ludzi, szczekanie psów i szczęk broni. Czarownica zamknęła oczy i przycisnęła powieki dłońmi. Ciemność przeszywały bolesne kryształki. Ta mgła o zapachu gorzkiego dymu w objęciach pnia zwalonego drzewa… Pulsująca żyłka… Smak poziomek na wargach…

– Dlaczego zawsze mamy tak mało czasu?

Kiedy puszczony powróz zakołysał jej ciałem i ugiął gałąź, na której ją powieszono, była już gdzieś indziej. Nie rozumiała większości tego, co widziała, tylko niektóre rzeczy były jasne, ale tylko te, najmniej ważne. Nie widziała żadnego tunelu ani żadnego światełka w tym tunelu, ale czuła w sobie uniesienie, to uniesienie, które poprzedzało wszystkie przejawy zła na świecie. Wiedziała więc, że słusznie ginie, bo największą zbrodnią człowieka jest pewność i niewzruszone przekonanie. Wyznacza koniec drogi.

Sznur, na którym wisiała czarownica pękł i kobieta spadła na ziemię. Niczym pęcherz rybi, pełen powietrza, utrzymujące czarownicę resztki zła nie mieszczące się w oddechu, którym wdmuchiwała je w głąb ziemi, nie pozwoliły się jej udusić. (wiedzieli o tym ci, co pławili czarownice i zabijali je kijami, jeśli nie utonęły, ale nie wiedzieli głupi pachołkowie księcia i zawalili sprawę, A dzięki Bogu, stare kobiety mają krótki oddech). 

W każdej, nawet najlepszej czarownicy zostają zawsze resztki zła, inaczej zło nie mogłoby się po świecie rozprzestrzeniać, ale kobiety, które częściej o tym wiedzą lub to czują, rzadziej niż mężczyźni walczą ze złem.. Nie zauważyliście?

Czarownica nie straciła przytomności, a gdy zbrojni odeszli, wymamrotała stosowne zaklęcie i sznur pękł. Niedługo znaleziono ją. Rodzina smolarzy zaprowadziła kobietę do swojej ubogiej chaty, a raczej szałasu, nakarmiła gorącym kapuśniakiem, do którego nie żałowano nasion kminku.

I w tym miejscu ją zostawimy, sytą, spokojną, szczęśliwą, że nie musi się już opiekować dzieckiem ściągającym zło. Postanowiła reszty zła nie pozbywać się z siebie, ono ją uratowało i może jeszcze nie raz być potrzebne, chociażby do tego, żeby porównać go z dobrem, bo często zapomina się, jak dobro wygląda. I czarownica żyła jeszcze długo (jak na jej wiek) i szczęśliwie (jak na jej możliwości).

Spytacie zapewne, czy spotka się jeszcze z dziewczynką? Na to może odpowiedzieć tylko czas. Nigdy bowiem nie wiadomo kto i do czego się może przydać w historii… W Gnieźnie i gdzie indziej.

Katarzyna Anna Urbanowicz

3
0

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *