Katarzyna Godefroy – Tango z koniem (część ósma)
.

.
Rozdział 10
.

.
Nazajutrz, gdy tylko otworzyłam oczy, wyskoczyłam spod przykrycia. Nie chcąc nikogo budzić, przeszłam na palcach korytarzem i weszłam do kuchni. Tomek pochrapując, spał na materacu rozłożonym między stołem a ścianą. Przez chwilę zastanawiałam się, co ze sobą robić, skoro już jestem na nogach, gdy usłyszałam głos:
– Ja już nie śpię.
Weszłam do pomieszczenia, Tomek przeciągał się, a na śpiworze leżał zwinięty w kłębek kot.
– Widzę, że miałeś towarzystwo w nocy – uśmiechnęłam się.
– Tak, ten maluch jest bardzo towarzyski. Jak tylko wszyscy wyszli, nabrał odwagi i postanowił dzielić ze mną materac. Mogłabyś zrobić kawy? – poprosił.
Wsypałam do ekspresu włoską kawę i wlałam wodę, z szafki wyciągnęłam filiżanki, talerze, słoik miodu i zbożowe musli. Tomek zwijał materac, a kot usiadł na swoim małym zadku i mył futerko.
– Chyba zaczyna się przyzwyczajać. – Kiwnęłam ręką w kierunku zwierzaka. Tomek odwrócił głowę i spojrzał na kota.
– Tak, ciekawe, jak zareaguje na papugę?
– Gdzie masz papugę?
– Jest z Julią, dziewczyny zabrały ją do swojego pokoju, bo skrzeczy od samego rana.
– Aha, myślałam, że to jakieś ptaki za oknem – roześmiałam się.
Usiedliśmy do śniadania, do filiżanek nalałam czarnego, aromatycznego naparu, a musli w miseczce zalałam mlekiem.
– Jakie masz plany na dziś?
Podniosłam głowę znad miski.
– Chciałabym pojechać do szpitala, a następnie wrócę do kraju. Moja misja się zakończyła, może nie stuprocentowym sukcesem, ale na razie to musi wystarczyć. Nie ma powodu, aby przedłużać tutaj pobyt.
– Chcesz, żebym pojechał z tobą do szpitala?
To niewinne pytanie wywołało mój niepokój, zakręciłam się na krześle i spuściłam głowę. Wolałam pojechać sama, porozmawiać z Zuzanną sam na sam, chciałam w pociągu przejrzeć zielony notes, sprawdzić, czy zawiera dodatkowe elementy, które pomogłyby wyjaśnić sprawę.
– Wolałabym pojechać sama – powiedziałam cicho. Nie chciałam sprawić mu przykrości. Jednak intuicja mi podpowiadała, że w tym wypadku zrobię lepiej, jadąc bez świadków. Porozmawiam z Zuzanną, powiem jej o zeszycie i razem poskładamy układankę w całość. Ciągle brakuje nam elementów, a miałam nadzieję, że w zeszycie znajdę informacje o Eklerku i dzięki temu odkryjemy, co się z nim stało. Chciałam spędzić poranek wyłącznie sama z Zuzanną, ale z drugiej strony nie chciałam zniechęcać Tomka moją odmową. Sytuacja nie do pozazdroszczenia dla osoby tak mało asertywnej jak ja.
– Rozumiem. – Poklepał mnie po ręce. – Ale mogę cię odprowadzić na dworzec?
Odetchnęłam z ulgą, nie poczuł się urażony.
– Tak, oczywiście. Przy okazji zabiorę walizkę; myślę, że zostanę w Paryżu i poczekam na autobus.
Popatrzył na mnie, marszcząc czoło.
– Chciałem cię dzisiaj zaprosić do restauracji, obok którą mijaliśmy, gdy szliśmy do lasu. Do Paryża odwiozę cię później.
Przyjemne uczucie rozlało się w okolicach serca, pamiętał o obietnicy. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby zaakceptować taki plan.
– Dobrze, wrócę ze szpitala i pójdziemy razem na obiad, to bardzo dobry pomysł. Zgodziłam się i uśmiechnęłam ciepło.
Zjedliśmy śniadanie i poszłam do pokoju po ubranie. Założyłam tę samą sukienkę, w której przyjechałam. Resztę ciuchów spakowałam do walizki i położyłam na łóżku. Usiadłam obok i zajrzałam do torebki, wyjęłam zielony zeszyt i kartkując go, zastanawiałam się, jakie tajemnice w sobie kryje i co powierzała mu Carla. Równe pismo zapełniało strony, czasami podkreśliła zdanie albo wstawiła wykrzyknik, tak jakby w trakcie pisania szarpały nią emocje i dawała temu wyraz w tekście. Wpadło mi w oczy zdanie: „Non so cosa fare”, ale nie miałam czasu na głębsze wnikanie w tajniki życia Carli. Włożyłam zeszyt z powrotem do torebki, wsunęłam na nogi czółenka i mogłam jechać na dworzec. Tomek ubrany w sportowy strój obrzucił mnie od stóp do głów uważnym spojrzeniem.
– Wyglądasz elegancko, chyba dzisiaj razem nie pobiegamy. – Puścił do mnie oko.
– Bieganie zostawimy na później, potrenuję we Wrocławiu w parku Południowym, nabiorę formy. – Sięgnęłam po płaszcz i torebkę. – Jestem gotowa.
– Let’s go. – Tomek przepuścił mnie przodem i zamknął drzwi.
Wjechaliśmy na znaną drogę do lasu, Tomek zaparkował samochód i zaproponował spacer. Szliśmy ubitą drogą wśród drzew, wsłuchując się w odgłosy przyrody, stukanie dzięcioła, zaniepokojone gwizdnięcie ptaka, powiew wiatru wśród liści. Nie musieliśmy nic mówić, upajaliśmy się bliskością drugiej osoby i tą niewytłumaczalną więzią, która tworzy się bez udziału świadomości. Nie wiedziałam, jakie są jego oczekiwania związane z moją osobą, ale wyczuwałam, że nie jestem mu obojętna. Ostrożnie stawiałam kroki, aby nie zniszczyć butów. Na szczęście dróżka była sucha i ubita, dzięki czemu nawet w nieodpowiednim do marszu obuwiu nie miałam problemu z poruszaniem się. Musiałam jednak uważać na gałęzie, żeby nie porysować czółenek, podobnie jak Betsy, królowa wampirów.
– Mam nadzieję, że po powrocie będziesz dalej chciała utrzymywać ze mną kontakt? – Tomasz nagle zatrzymał się i rzucił mi niespokojne spojrzenie. Może uważał, że traktuję naszą znajomość jako niezobowiązujący romans.
– Tak, chcę. – Spojrzałam mu w oczy. Bardzo chciałam utrzymać znajomość na tym ekscytującym poziomie, jednocześnie bałam się zaangażować. Bałam się, że im bardziej się do niego przywiążę, to tym boleśniej odczuję rozstanie. Machinalnie sięgnęłam do szyi, miałam ochotę dotknąć nieperfekcyjnej krągłości pereł, aby dodały mi odwagi, tak jak dotychczas w trudnych chwilach, jednak nie miałam naszyjnika i dłoń zawisła w powietrzu.
Tomek westchnął i mocno mnie przytulił. Na przemian głaskał i całował moje włosy.
– Zrobię wszystko, abyś była szczęśliwa.
Staliśmy dłuższą chwilę wtuleni w siebie, jakbyśmy szukali wsparcia. Jakby myśl o rozłączeniu odbierała nam siły. Wszystko toczyło się tak szybko, a jednocześnie miałam wrażenie, że znamy się od dawna, że rozdzieliliśmy się na pewien okres i znów jesteśmy razem. Czułam błogość zmieszaną z rozczarowaniem, jakby myśl o rozstaniu dodała nutę goryczy do naszej znajomości. Tak jakbym przeczuwała, że szczęście nie trwa wiecznie, że kiedyś skończy się dobra passa i nie należy za bardzo się do niego przyzwyczajać, że go stracę, tak jak straciłam rodziców i babcię.
– Odprowadź mnie na pociąg – powiedziałam, odsuwając się lekko. Szliśmy przez las w stronę dworca przytuleni do siebie jak dwoje nastolatków. Nie musieliśmy nic mówić, słowa nie były potrzebne. Oboje czuliśmy, że nasze drogi się połączyły, jednak nie wiedzieliśmy na jak długo, a ta niewiedza uwierała jak kamień w bucie. Postanowiłam o tym nie myśleć, cieszyć się chwilą obecną, skorzystać z okazji, którą tak nieoczekiwanie podsunął mi los. Wzorem Scarlett O’Hary zdecydowałam, że pomyślę o tym później.
Kupiłam bilet, usiedliśmy na ławce, położyłam Tomkowi głowę na ramieniu i wpatrując się w bezchmurne niebo, czekałam, aż zapowiedzą pociąg. Czułam zapach wody po goleniu, szorstkość koszulki polo pod policzkiem, dotyk jego ręki na plecach. Chciałam to wszystko zapamiętać, aby wracać do niego w myślach, gdy go przy mnie nie będzie. Tak jakby to miało być nasze ostatnie spotkanie, chciałam zachować na pamiątkę wspomnienia wspólnych chwil. Jak zdjęcia, które wkłada się do albumu, aby w każdej chwili móc po nie sięgnąć, ja zbierałam obrazy naszych spotkań.
– Zadzwoń do mnie w drodze powrotnej. – Kiwnęłam potakująco, Tomek stał na peronie, przytrzymując drzwi. Weszłam do wąskiego korytarza między wagonami i spoglądałam na niego z góry. Musiał zadzierać głowę, żeby na mnie patrzeć. Posłałam mu buziaka. Gdy pociąg ruszył, Tomek biegł obok do czasu, aż całkiem straciłam go z oczu. Wtedy zajęłam miejsce i otworzyłam zielony notes.
Podróż nie trwała długo, dwadzieścia minut, nie więcej. Nawet nie zauważyłam, kiedy dojechałam do Saint-Cloud. Wysiadłam na stacji i kierując się drogowskazami, poszłam do szpitala. Dotarłam do nowoczesnego budynku. W recepcji spytałam o Zuzannę, podałam datę przyjęcia i jej nazwisko, a miła pani po wyszukaniu danych w komputerze podała mi numer pokoju. Każdy blok szpitalny oznaczono strzałkami w różnych kolorach, niebieska zaprowadziła mnie na oddział chorób wewnętrznych. Ustawione wzdłuż korytarza kolorowe krzesła ożywiały jasną przestrzeń, stanowiły wesoły akcent w szpitalnej atmosferze przesiąkniętej zapachem środków do dezynfekcji. Mijałam rzędy identycznych drzwi, przechodząc obok, słyszałam dźwięki telewizji. Zatrzymałam się przed numerem sto dwadzieścia osiem, zapukałam, weszłam, choć nie uzyskałam odpowiedzi. Zuzanna leżała na metalowym łóżku odwrócona do okna, jej plecy okrywał koc. Nie widziała mnie. Dopiero skrzypienie drzwi zwróciło jej uwagę i spojrzała w moją stronę.
– O, jak fajnie, że przyszłaś. Nie spodziewałam się teraz nikogo – powiedziała z uśmiechem. – Usiądź – pokazała krzesło.
– Jak się czujesz?
– Dobrze, ale chcą zrobić badania, dlatego zostanę jeszcze dzień lub dwa. A jak się wam udało odnaleźć dom Carli?
– Jean-Lou nam pokazał.
Uśmiech zniknął z twarzy Zuzanny, oparła się o poduszkę i uporczywie wpatrywała w sufit, jakby odkryła w nim coś bardzo interesującego.
– Nie masz powodu, żeby się na niego gniewać.
Zuzanna zacisnęła usta w wąską linię.
– Przecież nie byliście razem.
Spojrzała na mnie z gniewem w oczach.
– Oszukał mnie.
– Nie oszukał – powiedziałam spokojnie, żeby nie zirytować jej jeszcze bardziej. – Nie dałaś mu jasno do zrozumienia, że jesteś nim zainteresowana. Nie dziw się więc, że znalazł inną. To nie dziewiętnasty wiek, kiedy panowie latami chodzili w konkury. Czasy Dumy i uprzedzenia są za nami.
– Nawet w powieści Duma i uprzedzenie zdarzało się kochankom uciec od świata konwenansów – burknęła, ale wiedziałam, że zły humor powoli jej mija.
– Tak, ale jaką cenę kobiety za to płaciły, odrzucone przez społeczeństwo, a często własną rodzinę.
Łypnęła na mnie okiem.
– Przyszłaś bronić Jean-Lou?
– Nie zrobił nic złego, nie muszę go bronić. Poza tym nie jestem adwokatem. Jakbyś wiedziała, czego chcesz, to pewnie nie zainteresowałby się Carlą.
Wydęła usta, ale nic nie powiedziała. Przez chwilę milczała, zastanawiając się nad czymś.
– Skąd ty o nim tyle wiesz?
– Z twojej książki. Widziałam go również w czasie poszukiwań. Martwił się o ciebie.
– Coś nowego odkryliście? – Zuzanna zmieniła temat, jakby nie chciała drążyć aspektów życia uczuciowego Jean-Lou.
– W mieszkaniu znaleźliśmy gazety. Trochę to dziwne, gdyż Carla dbała o porządek, a gazety były sprzed dwóch lat. – Popatrzyłam na nią z ukosa, czekając na reakcję.
– Carla pokazywała mi artykuły o ojcu. – Zamyślona odwróciła głowę w stronę okna. – To straszne, przez co ona przeszła. Nie chcę jej wytoczyć sprawy.
– Nikt tego nie zrobi. Decyzja należy do ciebie. – Uspokoiłam ją.
– Boję się, że wujek stwierdzi, że nie mogę odpowiadać za to, co się stało, bo byłam pod wpływem środków odurzających. Miałam butelkę przy łóżku… – Zuzanna przerwała opowieść, a ja poruszyłam się niespokojnie na krześle.
– Butelki nie ma, wyrzuciłam ją.
Zuzanna szybko odwróciła głowę i zerknęła na mnie rozbawiona.
– Na ciebie Kinga można liczyć, wyrzuciłaś dowód rzeczowy.
– Nikt mi nie powiedział, że mam postąpić inaczej.
– Jeżeli o mnie chodzi, to jestem zadowolona, że butelka zniknęła, nie wiem tylko, co powie wujek.
– Właśnie chciałam cię o czymś powiadomić. Mam dwie wieści: dobrą i złą. Od której zacząć?
Nie wiedziałam, jak poinformować ją o zmianach, jakie zaszły w moim życiu. Ale nie chciałam, aby dowiedziała się przez przypadek.
– Od złej, dobrą zostaw na koniec. – Zuzanna usiadła na łóżku i poprawiła zsuwający się koc.
– Nie mam już pracy w wydawnictwie, dostałam wymówienie – starałam się zachować neutralny ton głosu.
– Kiedy cię zwolnili?
– Przed samym wyjazdem.
– I nic nie powiedziałaś, nie zmieniłaś planów? – Zuzanna opadła na poduszki. – Czyli z książki nici?
– Sama wydam. Musisz ją tylko skończyć. Michael zaproponował, że zajmie się stroną graficzną.
– Będziesz potrzebowała pieniędzy. Może nie mam pracy i nie jest różowo, ale mam odłożone pieniądze na czarną godzinę. Wydamy ją razem – powiedziała z niezwykłą u niej stanowczością. – Teraz wiem, czego chcę.
– Nie skreślaj Jean-Lou tak od razu. – Skorzystałam z okazji, aby wspomnieć o nieszczęsnym zalotniku.
– Zobaczymy. A ta dobra wiadomość?
Odchrząknęłam, żeby przeczyścić gardło. Miałam wrażenie, że włochata kula ulokowała się w moich drogach oddechowych. Nie wiem, dlaczego informowanie rodziny faceta o tym, że się z nim sypia, a raczej ma zamiar sypiać, stanowi taki problem.
– Spotykam się z twoim wujkiem.
Zuzanna spojrzała na mnie nie rozumiejąc.
– I co z tego?
– Chyba nie muszę ci tłumaczyć, co to znaczy. – Zawiesiłam głos, a w oczach Zuzy pojawił się błysk zrozumienia.
– Super wiadomość! Zamieszkacie razem?
– Powoli, powoli. – Moje słowa zaakcentował gest ręki. – To dopiero początek. Dzisiaj idziemy razem do restauracji, a co dalej, zobaczymy.
– Cieszę się, że się spotykacie – powiedziała szczerze. – Wujek cały czas siedział w pracy. Wreszcie zobaczy, jak wygląda życie poza szpitalem.
– Tobie też się przyda wyjście do ludzi. Przez historię z Eklerkiem zamknęłaś się jak ostryga w skorupie. Aha, powiedziałam sąsiadce, że zatrułaś się owocami morza.
– Dlaczego? – Była zaskoczona.
– Dlaczego co? Sąsiadka pytała o ciebie, a ja nie chciałam jej opowiadać o całym zamieszaniu, więc wymyśliłam ostrygi i inne krewetki.
– Nie jem krewetek – powiedziała, krzywiąc się.
– Nie szkodzi, wytłumaczysz jej później.
– A co do tego ma Eklerek? Wiesz, co się z nim stało? – W jej głosie zabrzmiała nadzieja, a mnie ścisnęło się serce.
– Nie wiem, ale w domu Carli znalazłam zeszyt. – Wyciągnęłam zielony notes z torebki i położyłam przed nią na kocu.
Zuza otworzyła go i przerzuciła kartki.
– Po włosku. – Nie potrafiła ukryć rozczarowania.
– Znam ten język. Studiowałam filologię romańską.
– Niebo cię zsyła – Zuzanna złapała mnie za rękę z taką siłą, iż myślałam, że mi ją wyrwie. – I co pisze?
– Przeczytałam tylko początek, ten zeszyt liczy sto stron. Nawet jak nic innego nie będę robić, to zapoznanie się z treścią zajmie mi cały dzień.
– No tak, przecież idziesz na randkę. – Zuzanna puściła moją dłoń i uśmiechnęła się kącikami ust.
– W każdym razie będę miała czas w autobusie.
– Wracasz już? Myślałam, że wrócimy razem. – Jej oczy błyszczały niebezpiecznie.
– Nie ma sensu przedłużać pobytu. We Wrocławiu zajmę się organizacją naszego planu – powiedziałam uspokajająco.
– Miałyśmy zwiedzić Paryż. – Wydęła usta w podkuwkę, więc musiałam szybko coś wymyślić. Odruchowo zaczęłam skubać rąbek sukienki przy szyi. Spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – Co robisz?
– To odruch. Kiedy coś mnie niepokoi, dotykam pereł na szyi, a gdy ich nie mam, szczypię materiał. Robiłam tak w dzieciństwie, później się tego nawyku pozbyłam. Ale ciągle wraca, gdy czuję się niepewnie.
– Czyli czujesz się teraz niepewnie, dlaczego?
– Bo mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczesz.
– Nie bój się. Jesteś niezwykle interesującą osobą. Miałaś mi opowiedzieć o babci, może teraz jest dobry moment?
Rozsiadłam się wygodniej na krześle.
– Moi rodzice zginęli w wypadku, ich samolot rozbił się w Lesie Kabackim. Lot Warszawa – Nowy York, rozpoczęłam znów tą samą opowieść, nie wiem, który to raz w ciągu ostatnich dni. – Miałam wtedy pięć lat. Rodzice mojego taty mogliby podjąć się opieki, ale… – zawahałam się i sięgnęłam do dekoltu szukając wsparcia. – Nie chcieli wychowywać dziecka prostytutki – dokończyłam pewnie.
– Co takiego? – Zuzanna zrobiła wielkie oczy.
– Uważali moją babcię za prostytutkę i stosując skrót myślowy, moją mamę również.
– Dlaczego?
– Babcia była tancerką kabaretową.
– Nie wiedziałam, że w Polsce były kabarety.
– Przyjechała przed wojną, pochodziła z Francji, tańczyła w Casino de Paris. Wiesz, zaczęła jako bardzo młoda dziewczyna, to były szalone lata dwudzieste. Wojna się skończyła, nikt nie myślał, że wybuchnie kolejna. Ludzie używali życia. Impresario babci namówił ją na wyjazd, na podbój nowych krajów. Trafili do Polski. Pan Żuk…
– Pan Żuk? – Oczy Zuzy zrobiły się jeszcze większe, jeżeli to w ogóle możliwe.
– Tak nazwałam dziadka, bo miał wąsy jak żuk, babcia pokazywała mi fotografie.
– Przepraszam, że ci przerwałam. Opowiadaj dalej.
– Pan Żuk porzucił babcię dla młodszej kobiety i wyjechał, nie podając adresu. Babcia była wtedy w ciąży.
– Ojej, i co zrobiła? – Zuzanna wpatrywała się we mnie, jakby po raz pierwszy usłyszała o porzuconej kobiecie w ciąży.
– Urodziła, a co mogła zrobić?
– No nie wiem, usunąć – powiedziała z wahaniem.
– To bym tu nie siedziała – uśmiechnęłam się.
– I co dalej?
– Wybuchła wojna, mama urodziła się wiosną czterdziestego, tułały się od wsi do wsi, jak większość populacji.
– Nie chciała wrócić?
– Wszędzie była wojna, nie miało znaczenia, w jakim kraju mieszkały w Europie. Przeżyły i przyjechały na Ziemie Odzyskane. Babcia w wynajętym domu urządziła bar. Umiała sobie radzić, nawet w czasie wojny przewoziła żywność w dziecięcym wózku. Niemcy patrzyli na nią życzliwej, gdyż mówiła po francusku, tańczyła kankana.
– No nie, tańczyła kankana dla Niemców?
– Jak trzeba było odwrócić ich uwagę. Wiesz, w czasie wojny robi się różne rzeczy, jednak nigdy nie donosiła na nikogo.
– Założyła bar, i co dalej?
– Wysłała córkę do szkoły, później na studia. Na architekturę. Na Politechnice moja mama poznała tatę. Babcia mówiła, że pomimo tego, że wybrała męski zawód, była ona bardzo kobieca, nosiła perły. Dlatego ja też wybieram je jako ozdobę. W dzieciństwie perły zastępowałam drewnianymi koralami. W domu dziecka bawiłam się różnymi koralikami i myślałam o mamie. Babcia nie dostała prawa do opieki, spędzałam z nią tylko niedziele. Ale dla mnie to były wyjątkowe dni. Każda niedziela to był prezent od losu. Babcia zmarła osiem lat temu i od tego czasu niedziele nie mają już dla mnie dawnego uroku. Wiesz, nawet gdy zamieszkałam sama, utrzymywałyśmy niedzielny rytuał. Gdy zmarła, ogromnie mi jej brakowało, codziennie pisałam do niej list.
– List do zmarłej?
– Tak, przez rok codziennie opowiadałam jej, co się u mnie wydarzyło i o tym, jak bardzo za nią tęsknię. Złożyłam dokumenty na wydział edytorski i podjęłam studia, co pozwoliło mi zająć myśli i skupić się na pracy zamiast na emocjach.
– Masz jeszcze te listy? – zapytała niepewnie. – Mogłabym je zobaczyć?
– Tak, pokażę ci, gdy wrócisz do Wrocławia.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Dziękuję. Przez cały czas pracowałaś w wydawnictwie Wydajny i spółka?
– Nie, wcześniej byłam tłumaczem. Po skończeniu romanistyki zrobiłam jeszcze edytorskie studia podyplomowe i zajmowałam się tłumaczeniem tekstów, najczęściej instrukcji obsługi maszyn sprowadzanych do Polski, strasznie nudne zajęcie.
– To miałaś okazję przyjeżdżać do Francji?
– Na studiach. Do Paryża chciałam pojechać z babcią, ale nie dane nam było wybrać się razem w podróż.
– Dlatego nie chcesz zwiedzić miasta ze mną?
– To nie ma nic wspólnego z tobą Zuza – zaprzeczyłam gwałtownie. – Tutaj nie mam już nic do zrobienia. Wrócę i zajmę się przygotowaniami do wydania
i promocji książki. Poza tym Tomek będzie mógł wrócić do swojego pokoju. Spanie na materacu w kuchni nie jest zbyt wygodne.
Uśmiechnęła się kącikami ust.
– Niech ci będzie.
– Ty nic nie mówisz o sobie.
– Wszystko wiesz, czytałaś powieść.
– A ten mężczyzna, o którym wspomina pani Nowakowa, odezwał się do ciebie?
Zuzanna spuściła wzrok i oglądała wzór na kocu. Wpatrywała się w brązową kratę, jakby chciała z niej wyczytać historie szpitalnego oddziału. Skupiła na nim całe zainteresowanie, aż zaczęłam się niepokoić, że o mnie zapomniała.
– Nie, ale brałam to pod uwagę – popatrzyła na mnie. – Kto wraca ze Stanów?
– Znam takich, co wrócili.
– Bo musieli. Jego nic nie zmuszało do powrotu, nie miał żony, dzieci. Zresztą nawet dzieci nie są powodem. – Znowu zaczęła oglądać koc.
– Myślisz o tacie?
– Zostawił mamę i nas. Julia miała pięć lat, nie pamięta taty. Ja pamiętam, czekałam na niego z każdą świąteczną gwiazdką, bo przecież to czas rodzinny
i powinien być w domu, a jego nie było. – Głos Zuzanny załamał się, jakby przywołane wspomnienia były zbyt bolesne. Miałam ochotę ją przytulić, jednak poklepałam tyko po ręce w przyjacielskim geście. Nie byłam zbyt mocna w pocieszaniu strapionych.
W tym momencie usłyszałyśmy pukanie do drzwi. Zuzanna szybko przetarła dłonią oczy i zwróciła twarz do wejścia. W progu stanęła pielęgniarka, a za nią wychylały się głowy Michaela i Jean-Lou. Pielęgniarka poprosiła nas o pozostanie na korytarzu w czasie, kiedy będzie badała pacjentkę. Wyszłam z pokoju i przywitałam znajomych. Rozmawialiśmy o ostatnich wydarzeniach, a kiedy pielęgniarka opuściła pokój, powiedziałam do Michaela:
– Muszę z tobą omówić sprawy związane z powieścią Zuzanny. Możesz ze mną pójść do kafejki na dole ustalić szczegóły? Jeszcze tylko dzisiaj będę we Francji.
– Pewnie, nie ma problemu.
Wsunęłam głowę do pokoju.
– Schodzimy z Michaelem na kawę, wpadniemy do ciebie później.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, popchnęłam lekko Jean-Lou w jej stronę i zamknęłam drzwi.
– Mają sobie trochę rzeczy do wyjaśnienia – tłumaczyłam, gdy szliśmy w stronę schodów. Nagle drzwi jednego z pokoi otworzyły się gwałtownie i wyszła z nich tyłem pielęgniarka, ciągnąc wózek z materiałami medycznymi. Nie zauważyła nas i z impetem wpadła na Michaela, tak że się przewrócił i walnął łokciem w twardą podłogę.
– Pardon – w jej zielonych oczach odbijała się troska i zmieszanie. – Nic się panu nie stało? Niesforne kosmyki rudych włosów wymykały się spod czepka.
Michael rozmasowując stłuczony łokieć, wpatrywał się w nią jak w bóstwo objawione. Chyba z wrażenia zapomniał ludzkiej mowy, bo nic nie odpowiedział.
– Mam wrażenie, że doznał szoku pourazowego. Dobrze, że jesteśmy w szpitalu i kompetentne osoby mogą się nim zająć. To ja państwa zostawię – i nie czekając na ich reakcję, zbiegłam po schodach, odszukałam prowadzące do kafejki czerwone strzałki, a po zamówieniu podwójnego espresso usiadłam przy stoliku. Kafejki szpitalne mają to do siebie, że są mało eleganckie, po co dbać o wystrój w miejscu, gdzie klienci przychodzą z konieczności, bo nie mają wyboru. Jednak krzesła były wygodne, granatowe stoliki sprawiały przyjemne wrażenie, na ścianach zawieszono zdjęcia krajobrazów, a ustawione w kątach rośliny błyszczały zdrową zielenią. Wyciągnęłam zeszyt i rozłożyłam na stole obok filiżanki z kawą. Zajęta czytaniem nie zauważyłam, kiedy do stolika podszedł Michael.
– Mam jej telefon – powiedział zadowolony.
– Cieszę się bardzo. Wygląda na sympatyczną osobę.
Popatrzył na mnie z rozanieloną miną. Uśmiechnęłam się w duchu. Jak niewiele trzeba ludziom do szczęścia.
– Jak chcesz kawy, to musisz zamówić u pani w barze i sobie przynieść – wyjaśniłam. Po chwili pojawił się z tacą ze szklanką soku, dwoma rogalikami i filiżanką kawy.
– Nie jadłem śniadania – rzucił w ramach usprawiedliwienia. – Częstuj się. – Podsunął mi talerz z rogalikiem. – Co czytasz?
– Pamiętnik Carli, w jej domu znaleźliśmy stare gazety, a pomiędzy nimi znalazłam notatnik. W sumie nie wiem, czemu od razu ci tego nie powiedziałam. Chyba chciałam sama się w to wszystko zagłębić…
Przerwał na moment jedzenie i wpatrywał się intensywnie w zeszyt.
– I co pisze? – zapytał, nie wnikając w moje motywy.
– O relacjach z ojcem. Mniej więcej domyślałam się, jak ją wykorzystywał. Smutne. – Zamyśliłam się, patrząc na zdjęcie latarni morskiej. – Jej mama to alkoholiczka, całkowicie uzależniona i uległa mężowi. Pije, aby zapomnieć, aby nie widzieć, co się wokół niej dzieje. Dla Carli nie była żadnym oparciem.
Michael spoglądał na mnie znad filiżanki.
– Nie ma jej czego zazdrościć.
Pokiwałam głową.
– Nie ma. Nie znam jeszcze całej historii, bo zeszyt liczy przeszło sto stron, ale tatuś nadaje się do zadenuncjowania na policji.
– Zrobisz to?
– Jeżeli znajdę dowód na to, że jest zamieszany w przestępstwo, to tak.
– Narazisz się włoskiej mafii.
– Myślisz, że przyjadą do Wrocławia, żeby się ze mną rozprawić? Bardziej się martwię o Carlę, czy jej znowu nie dopadnie. A właściwie jaka ona jest? – W roztargnieniu skubałam rogalika.
– Ładna, nawet bardzo, tylko taka zimna. Można powiedzieć wyrachowana, liczył się cel. Na zawodach podobnie, musiała wygrać, inaczej przejazd się dla niej nie liczył. Musiała być pierwsza, wszędzie. Myślę, że Jean-Lou też był jej trofeum, zorientowała się, że z Zuzą mają się ku sobie i owinęła go wokół palca.
– A ty?
– Co ja? – Przestał mieszać cukier i posłał mi zdziwione spojrzenie.
– Nie byłeś pod jej wpływem?
– Trochę – odpowiedział, wcale nieurażony. – Ale ze mną zagrała krótką piłkę, nie przypadłem jej do gustu, to i nie nalegałem. Wiesz, kobieta nie musi mi mówić dwa razy, że nie chce.
Wzruszyła mnie jego szczerość i całkowity brak chęci zrobienia wrażenia na otoczeniu. Michael był naturalny, naturalnością szczeniaka, który nie stara się nikomu na siłę przypodobać, jest, jaki jest, nawet jeżeli przewraca się o własne łapy, to uważa, że tak ma być.
– Co do książki – starałam się nadać wypowiedzi profesjonalny ton. – Skontaktuję się z tobą w sprawie okładki i może dodatkowo opracowałbyś dla nas stronę internetową? Mógłbyś?
– Jestem grafikiem, mógłbym, – wzruszył ramionami, jakby to było wiadome samo z siebie. Dla mnie nie było. Zawód grafika zawierał tajemnicze elementy. Bo czy taki grafik potrafi narysować coś odręcznie, czy potrzebuje do tego stosownego programu?
– Umiesz rysować? – ni z gruszki, ni z pietruszki pociągnęłam go za język.
Roześmiał się bez przymusu, jakby moje pytanie wcale nie było nie na miejscu.
– Umiem. Co dla ciebie narysować? Baranka? Lamę?
– Co chcesz. – Wyciągnęłam z torebki długopis i podałam mu razem z serwetką. Jego rysunki spodobały mi się tak bardzo, że postanowiłam sama spróbować. Nie czuliśmy uciekającego czasu, dopiero znajomy głos przywrócił nas do rzeczywistości.
– Popatrz, co oni robią? To po to zniknęliście na pół dnia? Żeby zająć się rysowaniem?
Podniosłam oczy i zobaczyłam Jean-Lou, a obok na wózku siedziała Zuzanna. Do ramienia przyczepiono jej przezroczystą rurkę, którą spływał płyn z plastikowej torebki na podpórce.
– Zapytałam pielęgniarkę, czy mogłabym wyjść na korytarz, zastanawialiśmy się, co się z wami stało. Do czego wam to? – Ruchem brody pokazała zamazane serwetki.
– Do książki.
– Kinga sprawdza, czy potrafię rysować – dorzucił Michael.
– To my się dołączymy. Chcecie kawy?
Odmówiłam, gdyż kolejna filiżanka kawy mogłaby być moją ostatnią. Jean-Lou podsunął wózek do stołu, a sam poszedł do baru złożyć zamówienie. Przyniósł dodatkowe serwetki, ja wyłożyłam na stół wszystkie długopisy jakie posiadałam, i zabraliśmy się za prace ręczne. Śmialiśmy się przy tym okropnie, bo o ile panowie rysowali całkiem nieźle, to ja i Zuzanna tworzyłyśmy bohomazy. Rzuciłam okiem na zegarek na przegubie Jean-Lou i poderwałam się z krzesła.
– Muszę lecieć, umówiłam się z Tomkiem na obiad.
Michael podniósł się także.
– Podrzucę cię na dworzec.
Gdy szliśmy korytarzem w kierunku wyjścia, Michael wyznał mi, że chciał skorzystać z okazji, żeby zadzwonić do Ann, niedawno zapoznanej dziewczyny. Miał nadzieję, że umówi się z nim na obiad. Pochwaliłam go za szybką decyzję, bo najczęstszym błędem popełnianym przez mężczyzn jest niezdecydowanie. Zapisują numer, a następnie czekają tak długo, że kobieta zdąży poznać kogoś innego. Czas bardzo się liczy na początku znajomości, nikt nie czeka w nieskończoność na telefon od ledwo poznanego mężczyzny. Trzeba działać szybko, ale nie nachalnie, nie narzucać się. Z tego co mówił mi wcześniej, Michael nie był typem, który na siłę przyciągał do siebie kobietę, zresztą efekt byłby na pewno odwrotny. Relacje damsko-męskie wcale nie były takie łatwe, albo robi się coś za szybko, albo za późno. Skoro Ann dała mu numer, to znaczy, że czekała na sygnał. Ale może być też tak, że dała mu jakikolwiek numer, aby się od niej odczepił. Tego już mu nie powiedziałam, bo był taki radosny i nie chciałam tego psuć. Żywiłam jednak nadzieję, że dostał prawidłowy numer i będzie mógł się z nią skontaktować.
Na dworcu sprawdziłam przyjazdy pociągów i zadzwoniłam do Tomka. Powiedziałam mu, że za czterdzieści minut będę w Saint-Nom-La-Bretèche.
Czekał na peronie, zobaczyłam go przez okno wagonu i gdy tylko pociąg się zatrzymał, rzuciliśmy się sobie w ramiona.
– Wyglądasz pięknie. – Ujął moją twarz w dłonie i pocałował czule.
Wciągając zapach wody po goleniu, poczułam, jak krew napływa mi do głowy, a po krzyżu wędruje zmysłowe mrowienie. Przytuliłam się do niego jeszcze mocniej, całował mnie po karku i szyi, pragnienie rozlewało się po ciele gwałtowną falą, a w brzuchu czułam nie motylki, a motyle giganty, doprowadzające mnie do zasłabnięcia z pożądania.
– Idziemy do restauracji, czy od razu do hotelu? – szepnął mi do ucha.
Wybrałam hotel.
Zjechaliśmy z obwodnicy do centrum miasta, minęliśmy wieżę Eiffla – majestatyczny symbol Paryża. Złota kopuła Hotelu Inwalidów błyszczała w słońcu. Chciałam zobaczyć nosorożca przed Muzeum Orsay, ale koło gmachu Zgromadzenia Narodowego skierowaliśmy się w stronę dzielnicy Łacińskiej. Miałam nadzieję, że chociaż zobaczę fontannę ze świętym Michałem. Moja wizyta w Paryżu przebiegała tak szybko, że nie zdążyłam nic zwiedzić. Przy hotelu zjechaliśmy na parking. Wcześniej Tomasz zdążył zamówić nocleg dla dwóch osób. Dotarłam pierwsza do pokoju, był jasny i przewiewny; duże okna zakryte wiotkimi zasłonami w kolorze cytrynowym wpuszczały zarówno promienie słońca, jak i hałas uliczny. Podwójne łóżko pokryte żółtą kapą ozdabiały liczne poduszki.
Tomasz wszedł na korytarz walcząc z moją walizką, w której zacinały się kółka.
– Jak dałaś radę przejść z nią przez miasto?
– Trzeba ją ustawić pod odpowiednim kątem, to się nie zacina.
– Szkoda, że nie powiedziałaś mi tego wcześniej.
– Nie pytałeś.
Rzucił mi spojrzenie z ukosa. Postawił walizkę w korytarzyku.
– Zaraz wrócę.
Podeszłam do okna i zapatrzyłam się na Sekwanę, ludzi biegnących bulwarami, przechodniów rozmawiających przez telefony komórkowe. Wszyscy się gdzieś śpieszyli. Podziwiałam zabudowania z czarnymi dachówkami, gdy w oddali zobaczyłam dwie charakterystyczne wieże – Katedra Notre-Dame de Paris.
– O czym myślisz?
Odwróciłam się, Tomasz oparty o biurko wpatrywał się we mnie z tajemniczym uśmiechem.
– Jacques de Molay spalony żywcem przed katedrą na rozkaz Filipa Pięknego. Po pierwsze primo dlatego, że Filip potrzebował pieniędzy, po drugie primo, bo Jacques de Molay odwołał zeznania, czym rozsierdził króla i zamiast dożywotniego więzienia dostał stos. Wiedziałeś?
– Po pierwsze primo nie przestajesz mnie zaskakiwać, a po drugie primo popatrz, co mam. Wyciągnął zza pleców butelkę szampana i paczkę krakersów.
– Do wieczora musi nam starczyć. Zamówiłem kolację dla dwojga, ale zanim zejdziemy do restauracji opowiesz mi ze szczegółami pięćdziesiąt twarzy Greya.
Tomasz odprowadził mnie na przystanek autobusowy szarpiąc się z walizką. Rozśmieszało mnie to, gdyż pomimo moich tłumaczeń, w jakiej pozycji ją ustawić, nie udawało mu się zrobić kilku kroków bez blokowania kółek. Był zły, a to śmieszyło mnie jeszcze bardziej, co kilka chwil parskałam śmiechem.
– Co cię tak bawi? – zirytował się, zostawiając walizkę koło krawężnika. Czekaliśmy na ulicy de la Reine, po raz ostatni spoglądałam na mijające samochody, fontanny na placu Republiki, Sekwanę przepływającą w niedalekiej od nas odległości. Objął mnie ramieniem i przytulił, wbijając brodę w czubek mojej głowy.
– Już za tobą tęsknię.
Ja też – pomyślałam i zamknęłam oczy, aby zatrzymać obraz Paryża i Tomka pod powiekami. Miałam wrócić bez niego; zastanawiałam się, jak sobie poradzę sama we Wrocławiu i zupełnie bez znaczenia było to, że do tej pory radziłam sobie całkiem nieźle. Od czasu, gdy pojawił się w moim życiu, nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Jedyną pociechę stanowiły wspomnienia i chciałam zachować je jak najdłużej, aby za każdym razem, gdy będę odczuwać tęsknotę, móc wrócić do wspólnie spędzonych chwil.
Do Polski wróciłam nad ranem. Bez problemów dociągnęłam walizkę do przystanku tramwajowego, a po dotarciu do domu wzięłam prysznic i przebrałam się w wygodne ubranie. Ciuchy z Francji wrzuciłam do pralki. Nie miałam nic do jedzenia, ale na ostatnim przystanku, już w Polsce, wymieniłam kilka euro i w przydrożnej restauracji zjadłam porządne śniadanie z sokiem, tostami z konfiturą z truskawek i kubkiem mocnej kawy. Rozsiadłam się w fotelu i zabrałam za czytanie wspomnień Carli.
.
Rozdział 11
.

Potrzebowała słońca. Myślała o Toskanii, o terasach z drzewami oliwnymi i winnicami, o spękanej od upału ziemi, o serpentynach dróg wytyczonych tysiące lat temu przez woły. Chciała usiąść w cieniu figowca i opiekając pajdy chleba z oliwą popijać młode chianti. Pragnęła podziwiać różowo kwitnące migdałowce, albo dzikie śliwy bielące się kwiatami, jakby to był świeży śnieg. Rozważała powrót, gdyż najciemniej jest pod latarnią, ale jednak obawa, że zostanie rozpoznana przeważyła.
Spod zmrużonych powiek spoglądała na szmaragdowe morze. Fale z rozwianymi grzywami uderzały o brzeg, zostawiając mokre ślady na piasku. Zacisnęła palce na piórze, czerwone paznokcie tworzyły krwiste plamy na połyskującej obsadce. Przyjemność kąpieli w morzu musiała odłożyć na później. Czekała na odpowiedni moment.
Wiedziała, że zadanie, które przed nią postawił los, wymaga odpowiedniego przygotowania. Dlatego na tej zagubionej na morzu Karaibskim wyspie przyjęła rolę znudzonej amerykańskiej turystki, Jane Swain. Wszystkim pracownikom hotelu opowiadała, że odziedziczyła spadek po dziadkach, posiadaczach ziemskich z Południowej Karoliny. Uprawiali tytoń i bawełnę, a ich ziemie nazywano czarnym złotem Ameryki, gdyż przynosiły znaczne dochody. Teraz ona, jedyna pełnoprawna dziedziczka, korzysta z pieniędzy zarobionych w pocie czoła przez pracowników rolnych. Nie przejmowała się, czy jej opowieść jest wiarygodna, nie miało to znaczenia, jej plan opierał się na czymś zupełnie innym. Jane Swain miała spełniać rolę przykrywki. Jeżeli wszystko pójdzie po jej myśli, nie będzie się już nikogo bać. Przestanie się kryć pod słomkowym kapeluszem i wielkimi przeciwsłonecznymi okularami. Wszystkie luźne ubrania wyrzuci do kosza, zresztą, po co wyrzucać? Po prostu ich ze sobą nie zabierze. Uśmiechnęła się sama do siebie. Teraz jednak musi myśleć o tym, aby żadna z kontaktujących się z nią w ostatnich dniach osób nie mogła podać jej szczegółowego rysopisu. Miała zostać panną Nikt. W ciepłych krajach kobiet w kapeluszach i okularach są tysiące. Długie, luźne sukienki pozwalały ukryć figurę. Mogła być chuda, gruba albo nawet w ciąży.
– Coś pani podać?
Zaskoczona wypuściła pióro z ręki. Kelner pochylił się i z uprzejmym uśmiechem podał jej złotego Parkera.
– Dziękuję. Poproszę sok pomidorowy z solą selerową – odpowiedziała, rozciągając słowa.
Gdy kelner odszedł, rozejrzała się. Przy sąsiednim stoliku starszy mężczyzna wzniósł w jej stronę kieliszek. Wskazał na wiaderko, w którym chłodziła się butelka białego wina. Możliwe, że obserwował ją od dłuższego czasu i skorzystał z okazji, kiedy spojrzała w jego stronę. Na aperitif było jeszcze za wcześnie, ale amatorowi trunku widocznie to nie przeszkadzało. Odwróciła głowę z niesmakiem. Na razie miała dosyć mężczyzn, nie szukała towarzystwa podstarzałych facetów z wypchanym portfelem. Miała wystarczające środki, aby się dobrze urządzić.
Do stolika podszedł ten sam kelner i postawił przed nią wysoką szklankę z sokiem. Podziękowała i spojrzała na rozłożony na stoliku notes. Nie chciała się usprawiedliwiać, nie miała takiego zamiaru. Uważała jednak, że Zuzannie należą się wyjaśnienia. Carla miała kupić konia, takie zadanie postawił przed nią ojciec, nie pytała, po co. Zresztą i tak nie dostałaby odpowiedzi. Ojciec nie przywykł, aby ktoś stawiał pytania. Zbyt dociekliwych znajdowano na dnie Tybru. Musiała kupić konia. Wybór padł na… Jak mu tam było? Aha, Eclair. Trzeba było wykorzystać jego dokumenty. Właściciel dostał wystarczająco dużo pieniędzy, aby nie rozgłaszać, kto dokonał zakupu. Zapłaciła mu za milczenie i zagroziła, że w razie przecieku może mu się coś przytrafić, wypadek na przykład. Sam koń jej nie interesował, odsprzedała go za niewielką kwotę, aby tylko nie wzbudzać zainteresowania, inaczej kogoś mogłoby zaciekawić, dlaczego oddaje konia i nie chce na nim zarobić. Odesłała dokumenty Eclaira i z jego papierami przewieziono przez granice innego konia, ukradzionego przez zbirów ojca – wartego tysiąc razy więcej.
Gdy zobaczyła Zuzannę w klubie, spanikowała, bała się, że Polka wpadła na ślad nielegalnej transakcji. Zwabiła ją do siebie, by sprawdzić, jak dużo wiedziała. Ściągnęła dziewczynę do domu, a następnie zamknęła, żeby uniemożliwić jej pościg. Nawet całkiem łatwo jej poszło. Zuzanna przyjęła jej zaproszenie, nie spodziewając się niczego złego. Tak bardzo chciała dowiedzieć się, co się stało z Eclairem, że nawet nie poinformowała swojej koleżanki o propozycji Carli. Przywiązanie do konia zgubiło Zuzannę. Tak łatwo chwyciła przynętę, bo zależało jej na odnalezieniu czworonoga. Właściwie ojciec miał rację: przywiązanie może być uczuciem szkodliwym. Uśmiechnęła się, ale zaraz uśmiech stężał na jej twarzy. A jeżeli Zuzanna nie wyszła z pokoju? Jeżeli nikt jej nie szukał? Gwałtownie zamknęła notes i wstała od stolika. Zostawiła należność na blacie wraz ze sporym napiwkiem. Trudno. Co się stało, to się nie odstanie. Ona ma ważniejsze sprawy na głowie.
Weszła do hotelowego holu i energicznym krokiem kobiety pewnej siebie podeszła do windy. Gdy otworzyły się drzwi, nacisnęła przycisk na pierwsze piętro. Po wejściu do pokoju zaciągnęła perkalowe zasłony. Miała widok na morze, ale nie miała okazji podziwiania krajobrazu, żar wlewał się do pomieszczenia i nawet otwarte okna niewiele pomagały, gdyż powietrze rozgrzane słońcem nie przynosiło ochłody. Podeszła do nocnej szafki, odłożyła na nią okulary, wzięła stojący obok telefon i wykręciła numer recepcji.
– Poproszę obiad do pokoju sto dwanaście.
W pomieszczeniu panował upał, skrzydła wentylatora z trudem mieszały nagrzane powietrze, krople potu ściekały spod kapelusza na twarz. Włączyła telewizor i usiadła na welurowej kanapie. Przerzucając kanały, głaskała materiał. Przypominał w dotyku miękką sierść kota. Pukanie oderwało ją od rozmyślań.
– Proszę! – Odwróciła się w stronę drzwi, do pomieszczenia weszła pokojówka, pchając wózek z potrawami wypełniającymi powietrze apetycznym zapachem. Carli napłynęła ślina do ust. Musi dobrze zjeść, aby głód nie przeszkadzał jej w realizacji planów. Przyjrzała się pokojówce, kobieta koło czterdziestki, czarne, kręcone włosy otaczały uśmiechniętą twarz, a w uszach błyszczały złote koła. Na imię mogła mieć Maria, Gwadelupe albo Teresa, to jej zupełnie nie obchodziło.
– Zrobiła pani to, o co prosiłam? – Zapytała, uważając na sposób, w jaki wypowiadała słowa. Jej amerykański akcent nie powinien wzbudzać wątpliwości.
– Tak. – Kobieta kiwnęła głową i z kieszeni służbowego fartucha wyciągnęła dokumenty i klucz, po czym położyła je na tacy koło wazonu z kwiatami.
– Dziękuję. – Carla odetchnęła z ulgą, sięgnęła do leżącej na kanapie torebki i wyciągnęła grubą kopertę.
– Miłego popołudnia.
Pokojówka odebrała kopertę i opuściła pokój.
Carla zamknęła za nią drzwi na klucz. Podeszła do wózka i uniosła pokrywkę: sałatka z awokado i kurczak w sosie kokosowym. Przykryła naczynia. Upał dawał jej się we znaki, pot zostawiał ciemne plamy na sukience. Postanowiła wziąć prysznic, obiad mógł poczekać, a ona kleiła się od brudu. Zrzuciła ubrania, kapelusz potoczył się pod umywalkę, ale nie miała zamiaru się po niego schylać, nie był jej już potrzebny. Weszła do kabiny, woda przyjemnie chłodziła ciało. Odświeżona owinęła się ręcznikiem, boso przeszła do pokoju. Wlała do szklanki wody, nabrała porcję kurczaka z awokado i z talerzem w jednej ręce, a szklanką w drugiej udała się w stronę kanapy. W telewizji nadawali wiadomości. Zastanawiała się, czy podadzą gorącego newsa o aferze dotyczącej podmiany koni, przecież nadal pozostawała na terenie Francji, i czy jej ojciec zostanie połączony z kradzieżą znanego reproduktora. Jednak gładko uczesany spiker nie wspominał o wydarzeniach, które miały związek z ojcem.
Francesco Farelli wzbudzał w niej strach, i to od wczesnego dzieciństwa. Potrafił z przenikliwością predatora wywęszyć słabe miejsca i kąsać właśnie tam, gdzie najbardziej odczuwało się cierpienie. Nie musiał jej zadawać fizycznego bólu, dręczył ją psychicznie, nie pozwalając związać się z nikim i niczym. Ulubione zabawki palił w kominku, mówiąc jej, że dzięki temu będzie silniejsza, bo przywiązanie to słabość. Patrzyła na topiące się w ogniu twarze lalek i hamowała łzy – nie mogła płakać. Gdy okazała odwagę, padre był z niej zadowolony. Nie wiedziała, kogo nienawidzi bardziej, ojca czy matki, która przyglądała się scenie z obojętnością. Pokładała się na sofie, obok której stał okrągły, akacjowy stolik. Ją interesowało tylko to, czy w szklance jest wystarczająca ilość koniaku; jeżeli stan trunku opadał, sięgała po karafkę i dolewała do pełna. Zwlekała się z sofy nocą, pokojówka pomagała jej dojść do sypialni, rozbierała, myła i kładła spać. Ojciec tolerował obecność matki tylko dlatego, że pochodziła z wpływowej rodziny, inaczej spadłaby ze schodów albo miała wypadek samochodowy. Matka nie była oparciem dla córki, potrafiła jedynie zatruwać jej egzystencję. Carla skończyłaby jak matka, siedząc na kanapie i pustym wzrokiem spoglądając w przeszłość, zamroczona alkoholem albo środkami odurzającymi. Ojciec zapewniał jej dostęp do narkotyków, żeby łatwiej nią manipulować. I być może zostałaby bezwolną kukiełką, gdyby nie kazał jej usunąć ciąży. Zaczęła przyzwyczajać się do myśli, że zostanie mamą, to rosnące w niej ciałko wywoływało wzruszenie. Po fakcie czuła się tak, jakby wyrwano jej żywcem kawał własnego ciała. Wtedy postanowiła uwolnić się ze szponów ojca, bo niszczył nie tylko ją, ale także wszystko, co pokochała.
Potrząsnęła głową, odganiając wspomnienia, włosy miękką falą otoczyły jej twarz. Musiała się nimi teraz zająć. Odłożyła talerz na niski stolik i przeszła do łazienki. Spojrzała w lustro, wraz ze szkłami kontaktowymi oczy nabrały orzechowej barwy, włosy, wcześniej blond, teraz jasnobrązowe, sięgały ramion. Sięgnęła po prostownicę, włączyła do kontaktu i czekając aż urządzenie się rozgrzeje przysiadła na szafce. Obmyślała plan. Zjedzie windą do podziemi, a w sportowej torbie obok ręcznika będzie torebka z dokumentami, kluczami, niewielki plecak z ubraniami na zmianę. Czeka na nią skuter zaparkowany koło wejścia dla pracowników. Pojedzie wieczorem wykąpać się w morzu. Rano pracownicy hotelu znajdą na plaży torbę z jej osobistymi rzeczami. Poszukiwania, dochodzenie, ankieta policyjna, stwierdzenie, że zaginęła, zajmie sporo czasu. To jej da możliwość opuszczenia wyspy i dotarcia na stały ląd. Wsiądzie w samolot do Stanów i zniknie w tłumie. Nikt się nie dowie, co się z nią stało
Katarzyna Godefroy
.
Wszystkie części: