
.
Trójak
.
Jak na tę okolicę wieczór był wyjątkowo spokojny. Światła co i raz zmieniały kolory, drocząc się z nadjeżdżającymi z zawrotną prędkością samochodami, a bezpańskie psy leniwie węszyły na tyłach sklepu w poszukiwaniu zjadliwych resztek.
Ciepły letni wiatr potoczył zgniecioną puszkę pod koła wjeżdżającego na parking BMW. Drzwi otworzyły się energicznie, ukazując markowe, starannie wypastowane męskie pantofle. Czarny garnitur doskonale podkreślał wysportowaną posturę i szerokie barki kierowcy.
Zbigniew przebudził się. Spojrzał pod nogi, gdzie spływający po betonie mocz utworzył małą cuchnącą kałużę.
– Kurwa go mać… – Powoli uniósł głowę. – Kierowniku, poratuje kierownik trójakiem…
Mężczyzna, włożywszy ręce do kieszeni, zerknął w stronę tańczącej na wietrze puszki, po czym silnym kopnięciem wycelował nią prosto w pysk burka, krążącego wokół tylnego koła samochodu. Pies uciekł w popłochu.
Kierowca niespiesznie podszedł do Zbigniewa i nie patrząc nań, oparł but o murek. Obejrzał dokładnie miejsce, w którym błyszcząca skóra zetknęła się z aluminium.
– I na co ci ten trójak?
– Na winko, kierowniku, na winko…
– Na winko… – Mężczyzna zamyślił się, przecierając chusteczką czubek obuwia. – Dostaniesz na winko. – Otrzepał dłonie i sięgnął do kieszeni. – Ale wypijesz przy mnie.
Zbigniew z trudem podniósł się z betonu.
– Aj, całuję rączki, kierowniku… – wybełkotał niewyraźnie, chwiejnym krokiem podążając w stronę sklepu.
Po chwili butelka stała już na murku, opróżniona do ostatniej kropelki, a kierowca uważnie przyglądał się zadowolonemu kompanowi.
– Idź po drugą – zarządził, dobywając kolejne monety.
– Ale, kierowniku…
– Nie chcesz?
– Nie, nie. Człowiek nie jest taki, żeby odmówić…
Kilkanaście minut później Zbigniew przechylił ostatni łyk z drugiej butelki i spojrzał z przerażeniem na swojego sponsora. Ten spokojnie sięgnął do kieszeni.
– Idź po następną.
.

.
***
– Jasiu, zobacz, jaki szefuńcio podjechał. Panie, ale fura…
– Beemka. Nie pierdol, tylko podbijaj. Może da ze trójaka.
– A tyś słyszał o Zbyszku?
– Co o Zbyszku?
– No, przekręcił się w sobotę.
– O żesz w mordę… Idziesz czy nie?
– Idę, idę. Może da ze trójaka…
.

.
***
– A co się pani tak zapatrzyła na to drzewo, pani sąsiadko?
– Bo tego małego coś ostatnio nie widać…
– Jakiego małego?
– Zbyszka, dzieciaka Antczaków. On siedział zawsze tam na górze, na najwyższej gałęzi. A od kilku dni go nie widać…
– Toś pani nie słyszała? Antczakowie go oddali. Do Pogotowia Opiekuńczego go oddali. Pani kochana, dzieciak dwanaście lat, a ponoć moczył im się w nocy! No, to go wzięli i oddali. Ojej, która to już godzina… Uciekam, do zobaczenia na mszy, sąsiadko!
– Tak, tak. Do zobaczenia…
Beata Kołodziejczyk